poniedziałek, 31 stycznia 2011

Uroki Pomorza Zachodniego - Kamień Pomorski

Północno-zachodni kraniec naszego kraju to świetne miejsce do uprawiania żeglarstwa. Połączone akweny Jeziora Dąbskiego i Zalewu Szczecińskiego stwarzają pod tym względem ogromne możliwości. Do tego jeszcze możliwość wyjścia na Zatokę Pomorską. Nic tylko żeglować.
Sam Zalew Szczeciński, laguna przybrzeżna,  to spory zbiornik wodny. W zależności od poziomu wody jego powierzchnia waha się od 666,5 km2 do 687 km2. Natomiast średnia głębokość wynosi ok. 3,8 m. Zarówno po polskiej, jak i niemieckiej stronie znajduje się kilka ciekawych przystani żeglarskich. Jeszcze kilka lat temu sporym problemem była granica państwowa, pilnie strzeżona przez obie strony, mimo że podobno żyliśmy w wielkiej przyjaźni. Pamiętam jak jednego roku szykując się do startu w regatach właśnie w okolicach Nowego Warpna, tuż przy granicy, obserwowaliśmy niezwykłe manewry naszych pograniczników na niewielkiej łodzi patrolowej. Tak jakoś dziwnie się krzątali, że jednemu z nich spadła czapka do wody. Wiadomo, czapka ważna sprawa, my też nie raz gwałtownymi manewrami ratowaliśmy czapki spadające do wody. Ale dzielni pogranicznicy te manewry wykonali aż tak gwałtownie, że jeden z nich wylądował w Zalewie. Wtedy już akcja ratownicza rozkręciła się na dobre i nie było czasu na pilnowanie, czy przypadkiem któryś z tych niesfornych żeglarzy nie przekroczy granicy państwa.
Zalew Szczeciński nie jest wcale takim łatwym i bezstresowym akwenem. Przede wszystkim wynika to z licznym mielizn, które uprzykrzają życie żeglarzom. Często trzeba ściśle trzymać się wyznaczonych torów wodnych aby nie utknąć.  A i wiatry też potrafią tu wiać całkiem przyzwoicie, co w połączeniu z wielkością Zalewu sprawia, że fale też bywają niczego sobie.   
Do moich ulubionych przystani po naszej stronie należą Kamień Pomorski i Nowe Warpno.

Do Kamienia Pomorskiego można podejść od morza, od strony Dziwnowa, lub od południa Dziwną.  Ani jedno, ani drugie podejście nie jest specjalnie komfortowe. Płynąc od północy najpierw trzeba wejść w główki Dziwnowa, co przy silniejszych wiatrach, szczególnie N-W, bywa dosyć ryzykowne. Później trafiamy na most drogowy w Dziwnowie. Kiedy już go nam otworzą kierujemy się na Jezioro Wrzosowskie, gdzie zalecane jest ścisłe trzymanie się farwateru, jeżeli nie chcemy stanąć na mieliźnie. Dziwnów raczej czym prędzej należy minąć, tam zbytnio żeglarzy nie lubią, a to co niby jest przystanią jachtową, pomińmy milczeniem.



Płynąc od południa też nie jest lekko. Płycizny i mosty. Stary most drogowy w Wolinie otwierany jest dwa razy dziennie. Jeżeli się nie załapiecie, to trzeba czekać do następnego dnia, a marina w tym jakże szacownym mieście, jest biedniutka, oj biedniutka. I nawet to, że są tam sympatyczni ludzie nie poprawia zbytnio sytuacji. Kolejne mosty, kolejowy i nowy drogowy, też nie ułatwiają żeglarzom życia, prześwit pod nimi to tylko 12 m. Widziałem ludzi, którzy balastowali na bomie i na topie masztu, by jak najbardziej przechylić jacht i jakoś się pod tymi mostami zmieścić. Ten nowy most drogowy to w pewnym sensie symbol podejścia do żeglarstwa. Z jednej strony nieliczni zapaleńcy robiący co mogą dla rozwoju i popularyzacji żeglarstwa w naszym rejonie a z drugiej mur obojętności i niezrozumienia. Ktoś tam walczy o Zachodniopomorski Szlak Żeglarski, ktoś się stara o rozbudowę tej czy innej mariny, ale wśród decydentów jakoś nie widać poparcia dla działań, które mogły by doprowadzić do tego, że turystyka byłaby jedną z wizytówek naszego województwa.

Kiedy pokonamy różne trudności i wpłyniemy na Zalew Kamieński pojawi się nam panorama Kamienia Pomorskiego, niewielkiego miasta, liczącego niespełna 10000 mieszkańców.. Już sama panorama miasta jest bardzo zachęcająca. A dalej jest jeszcze lepiej. Przytulna przystań, z przesympatycznymi ludźmi. Władze miasta które doceniają pożytki z rozwoju żeglarstwa. Pobyt w Kamieniu w czasie dorocznych Etapowych Regat Turystycznych należą do moich ulubionych. Tu się dba o żeglarzy, a pod koniec 2011 roku ma być jeszcze lepiej, bo na listopad zaplanowane jest ukończenie budowy nowej mariny na 240 miejsc. Oby tylko nieco lepiej chroniła jachty przy silnych zachodnich wiatrach, bo na razie to jest największa bolączka cumowania w Kamieniu.

Kiedy już zacumujemy i sklarujemy jacht warto wybrać się „na miasto”. Najpierw trzeba się posilić, oczywiście smażoną rybą. Ale w tej najbardziej znanej smażalni przy molo. Trzeba pójść za marinę, do rybaków, tam jest prawdziwa smażalnia. To tam jadłem, jak dotychczas, najlepsze smażone ryby na świecie. Uwaga, porcje są dla dorosłych facetów. Jak wiem, że jak człowiek się naje to trudno mu się ruszyć. Ale warto, bo jest co w Kamieniu oglądać, a przy okazji spali się nieco rybki.

Najstarszy ślad dotyczący osady położonej w miejscu obecnego Kamienia, lub tuż obok, znajdziemy na mapie Ptolemeusza z 142-147 r pod nazwą Rugium.  Już w IX wieku istniał tu gród a w X pojawiło się podgrodzie. Tu rezydował pierwszy słowiański historyczny władca Pomorza Zachodniego, Warcisław I. Od 1175 roku mieściło się tu biskupstwo. W 1274 roku miasto uzyskało prawa miejskie. W XIV w Kamień Pomorski przystępuje do Związku Hanzeatyckiego. Miasto przechodziło z rąk do rąk, podobnie jak całe Pomorze. Władze Pruskie usprawniły połączenie Kamienia ze Szczecinem i innymi miastami regionu otwierając w 1842 roku połączenie żeglowne, a w 1892 roku połączenie kolejowe.
Już w 1876 roku odkryto źródła solankowe. Na ich bazie powstało uzdrowisko funkcjonujące do dzisiaj.
W Kamieniu odbywa się co roku jeden z większych festiwali muzyki organowej.  Koncerty odbywają się w katedrze sw. Jana Crzciciela romańsko-gotyckiej bazylice. Znajdują się tam barokowe organy, które  ufundował w 1669 r. ostatni po kądzieli z rodu Gryfitów książę pomorski Ernest Bogusław de Croy i Arechot. Konstruktorem i budowniczym organów był Michał Bergiel ze Szczecina. O wielkości instrumentu świadczą dane: 13 m szerokości, 9 m wysokości i 2660 piszczałek Koszt budowy wyniósł 4000 talarów. Pierwszy koncert odbył się w grudniu 1672 r. W czasie działań wojennych organy poważnie uszkodzono. Wyremontowano je w 1962 r. Przywrócono instrumentowi dawną świetność. Osiągnął ponownie 47 głosów i ma teraz 3300 piszczałek.



Sporo miejsca poświęciłem Kamieniowi, a można by jeszcze co nieco dorzucić. Dlatego do Nowego Warpna pożeglujemy następnym razem.

piątek, 28 stycznia 2011

Po sezonie


Szukając odrobiny ciszy i spokoju podróżujemy na krańce świat. Płacimy horrendalne pieniądze, znosimy niewygody długich podróży, cierpimy niekończące się katusze odpraw na lotniskach by przez kilka dni cieszyć się tym czego nie mamy na co dzień.
A może, nad morze, i to te „polskie”, tyle, że w listopadzie, grudniu lub styczniu. Nawet w Międzyzdrojach, tak rozwrzeszczanych w lecie, cisza i spokój. Pojedyncze postacie na plaży, mocno opatulone we wszystko co zabrały ze sobą z domu. W mieście większość lokali pozamykana. Z lekka zdewastowane obiekty, które zarabiają tylko w lecie. Gonione przez wiatr śmiecie. Na Promenadzie Gwiazd wspomnienie lat świetności, gdy Międzyzdroje gościły gwiazdy polskiego show biznesu. Przy końcu reprezentacyjnej promenady jeszcze nie całkiem wykończony, monstrualny, betonowy koszmar. Pamiętam wiele lat temu jak ludzie z niedowierzaniem kręcili głowami, gdy powstawał kompleks trzech hoteli na skaju miasta. Kto pozwolił na budowę tego szkaradztwa? Minęło kilkadziesiąt lat, zmienił się ustrój, zmieniły się władze i realia ekonomiczne i mamy kolejny betonowy bunkier wielkości mastodonta. W tym otoczeniu nawet reprezentacyjny hotel Amber Baltic wygląda na nieco podupadły. A wszędzie nastrój smutku i przygnębienia. Hotel, w którym chciałem mieszkać tak wyziębiony, że nie pomogło włączenie dodatkowego podgrzewacza. Trzeba było uciekać, bo nawet w pełnym ubraniu nie można było tam wysiedzieć.
I tylko te kilka knajpek, otwartych jakby na przekór wszystkiemu. Świeżutki dorsz, żaden tam filet „U Rybaka”. Kawałek dalej pyszne ciastko z grzanym winem. Wszędzie cisza i spokój. I tylko szkoda, że to wszystko takie smutne.  

wtorek, 25 stycznia 2011

Reise Fieber

Nie byłem jeszcze w tym roku na nartach i nie mogę się już doczekać, kiedy wreszcie to nastąpi. Niestety przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Wspominam więc wyjazdy z poprzednich lat i się rozmarzam. Śmiganie na nartach to jednak wielka frajda. Nawet wypady w nasze góry dostarczają miłych wrażeń i nie są w stanie tego zepsuć różne niedogodności jak chociażby koszmarnie długie stanie w kolejce do wyciągu, wieczne problemy z parkingami, naśnieżanie stoków w ciągu dnia itd., itd. Zjeżdżanie na nartach to jest to.
Jeden z fragmentów Nassfeld Skiarena
Przez kilka lat jeździliśmy na narty do miejscowości Tropolach w Austrii, do ośrodka Nassfeldskiarena. Zabawne jest to, że nassfeld to mokre pole, a tym czasem mieliśmy tam zawsze świetną pogodę. Z resztą, w ogóle polecam to miejsce, jest świetne. Duża ilość tras i wyciągów, połączone kilka dolin, liczne knajpki, po prostu super. Jeden z fragmentów ośrodka leży tuż przy granicy z Włochami, więc na przerwę można tam zjechać i w prawdziwej włoskiej knajpce zjeść prawdziwą włoską pizzę.
Jednego roku postanowiliśmy coś zmienić i pojechaliśmy do Włoch, do Val di Sole, czyli słonecznej doliny. Nigdy wcześniej, ani nigdy, jak dotąd nie mieliśmy takiej kiepskiej pogody w czasie naszych wyjazdów narciarskich. A żeby już nas dobić ostatecznie, w sobotę kiedy już wyjeżdzaliśmy zrobiło się cudownie.
Pożegnalny poranek w Val di Sole
Uwaga! Uwaga! W tym roku znowu wybieramy się do Włoch, tyle że nie do Słonecznej Doliny. Jak będzie?

niedziela, 23 stycznia 2011

Egina - wyspa tuż przed metą.

Jest taka bogini, nazywa się Afaia, z którą jest cała masa kłopotów. A i ona sama też miała dosyć burzliwe życie. No bo tak, czyją ona właściwie była córką? Najprawdopodobniej Zeusa i Leto. Ale z Zeusem, samie wiecie jak to było. Miał tych dzieci tyle, że trudno ustalić ile ich w końcu było. Gdyby jednak faktycznie była córką tych dwojga, znalazłaby się w zacnym towarzystwie, jej rodzeństwem byliby bowiem Apollo i Artemida. Problem jest też z jej imieniem. Zdaje się, że początkowo występuje pod imieniem Britomartis i hasa sobie po Krecie. Patronuje myśliwym i rybakom. Niektórzy przypisują jej wynalezienie sieci rybackiej.  Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy zwraca na nią uwagę Minos, król Knossos. Piękna dama nie ma zbytniej ochoty na związek ze starym prykiem i ucieka co sił w nogach. Oficjalna wersja mówi, że doprowadzona do ostateczności, aby uwolnić się od zalotów Minosa rzuca się ze skały, by odebrać sobie życie. Ratują ją jednak rybacy wyławiając z morskiej otchłani, a jakże siecią, a paskudny Minos daje za wygraną. Ale coś mi się wydaje, że to była sprytnie ukartowana intryga. Cały ten bajer z uratowaniem przez rybaków, był opowieścią dla plebsu, który kochał Britomartis, i groził rozruchami, gdy coś jej się stało. Także z Minosem, chyba było inaczej. Wcale nie zamierzał rezygnować. Więc piękna Britomartis pozoruje swoją śmierć i znika. Władca Krety nie wie co się stało więc opowiada bajkę o uratowaniu przez rybaków i koniecznym długim odpoczynku po ciężkich przejściach. Tym czasem sprytna nimfa odnajduje się na wyspie Eginie pod przybranym imieniem Afaia. Tam również zyskuje sobie sympatię mieszkańców, którzy najprawdopodobniej czegoś się domyślali i z wdzięczności strzegli tajemnicy o swojej bogini, bo Afaia do dziś dzień pozostała boginią znaną tylko na tej jednej wyspie.
Jak wynika z wykopalisk, już od XIV w p.n.e. było to miejsce kultu. Świątynia poświęcona Afaii została wzniesiona, gdzieś koło VII wieku p.n.e., później był pożar i odbudowa pod koniec VI w p.n.e.. Teraz jest to jedna z atrakcji wyspy Egina. Wyspy położonej blisko Aten, dla tego bardzo chętnie odwiedzanej przez żeglarzy kończących swoje rejsy po Cykladach czy Zatoce Sarońskiej. Najczęściej płyną do miasta o tej samej nazwie co wyspa, czyli Egina. Jest to największe miasto na wyspie. Nawet w latach 1826-1828 było pierwszą stolicą odrodzonej, nowożytnej Grecji. Gdy dopłynęliśmy do portu, z trudem udało nam się znaleźć ostatnie miejsce do zacumowania. Po nas przypłynęło jeszcze parę innych jachtów, z których trzy przytuliliśmy do nas. Wisieliśmy na końcu kei jak kiść winogron.  Niestety mój pobyt w Eginie był na tyle krótki, że zbyt wiele nie mogłem zwiedzić. Trochę pochodziłem po wąskich uliczkach, przyjrzałem się targowi rybnemu i pobiesiadowałem w knajpie. W odpowiedzi na prośbę o domowe wino, kelner przyniósł nam karafki z riciną. Widząc nasze miny po pierwszym zamoczeniu ust, bez słowa, szybciutko przyniósł nam normalne wino.
PERDHIKA
Drugi port na Eginie, który miałem okazję odwiedzić, to Perdhika. Miasto znacznie mniejsze od Eginy, ale przynajmniej na pierwszy rzut oka sympatyczniejsze, do tego z ładną plażą i bardzo malowniczo położonymi knajpami. W porcie nie obyło się bez emocji. Oczywiście zbyt wielu miejsc co cumowania nie było, ale coś znaleźliśmy. Tyle, że jak już byliśmy przy kei, okazało się, że między naszą łódką a keją jest całkiem pokaźnych rozmiarów głaz. Trzeba było wybrać się na kotwicy, by odsunąć się na bezpieczną odległość. Wtedy wyszło, że trap nie sięga do kei, trzeba było go oprzeć na tym kamulcu i dopiero z niego można było wyskoczyć na brzeg.
w takim miejscu wieczorem można siedzieć bez końca
Trzecie miejsce związane z Eginą, które miałem okazję poznać to kotwicowisko przy Agia Marina. Gorąco polecam, pięknie położona zatoczka. Nie ma tam portu, ale jest on zupełnie niepotrzebny. W zatoczce są też urzekające plaże, wszak jesteśmy w kurorcie.

widok na zatokę od strony Agia Marina
Po zakotwiczeniu, część załogi wpław, część na pontonie, udaliśmy się na stały ląd. Naszym celem świątynia Afaii. Samo południe, światynia na 160-metrowym wzniesieniu, piękna słoneczna pogoda. Ci, którzy do brzegu przepłynęli wpław, błyskawicznie wyschli i równie szybko byli mokrzy od potu. Nie ma jednak odwrotu i warto było. Obiekt naprawdę interesujący. Jedyna grecka świątynia, w której zachowała się druga kondygnacja małych kolumn. A w budynku muzeum klimatyzacja, więc niemal każdy, choćby na chwilę usiadł sobie na zimnej, kamiennej posadzce by to i owo ostudzić. A kiedy już się nieco ochłonie warto się rozejrzeć dookoła, widoki na zatokę i morze są fantastyczne!
Świątynia Afai
Egina to pistacjowa wyspa. Również przy wejściu na teren świątyni Afai znajduje się kiosk, gdzie można je nabyć pod najróżniejszymi postaciami. Przy takiej pogodzie, jaką mieliśmy, zdecydowanie największą popularnością cieszyły się lody, oczywiście pistacjowe.

sobota, 22 stycznia 2011

W zaciszu Bożavy


To co nas otacza, jest zdecydowanie, coraz mniej optymistyczne.  Media atakują nas codziennie jazgotem, w którym coraz trudniej odnaleźć jakąś rzeczową informację czy ciekawą wymianę zdań. Politycy, niestety, nie tylko polscy, osiągnęli już tak beznadziejnie niski poziom , że próbując wśród nich dokopać się do, choćby najmniejszych pokładów szlachetności, wpadamy w czarną dziurę. Jak zbudować swój świat, rzeczywistość równoległą, równoległą do tej medialnej, i tej kreowanej przez wielkie międzynarodowe korporacje? Trzeba to zrobić, bo inaczej się zwariuje, albo da się wtłoczyć w plastikową rzeczywistość co jest równoznaczne z obłędem. Na szczęście to nie boli, ale po co w tym tkwić? Lepiej mieć swój świat i żyć po swojemu. 


Jest wiele pięknych miejsc na świcie, gdzie można by normalnie spędzać czas, ale coś nas ciągnie do wirującego szaleństwa, zgiełku, tandety, pośpiechu. Już dawno stwierdzono, że ludzie przeprowadzający się za miasto, jak to się mówi „na wieś”, wcale specjalnie nie zmieniają swojego trybu życia. Oni tylko zmieniają lokum. Ostatnio mówił mi kolega mieszkający za miastem, pod lasem, że już od dawna nie mają czasu cieszyć się z piękna okolicy, w której mieszkają. Do swojego domu przyjeżdżają na noc aby przenocować i bardzo wcześnie rano wracają do miasta, do pracy i tego wszyskiego co się z tym wiąże.
Żeglując po Adriatyku trafiłem do miejscowości Bożava na wyspie Dugi Otok. Raptem ok. 350 mieszkańców, knajpy, sklep, poczta, trochę zabytków (dwie iliryjskie osady, kościół z IX w, mury obronne z XVIII w) i to prawie wszystko. Jest jeszcze kompleks hotelowy „Bożava”, ale stanowi on pewien zgrzyt, niespecjalnie pasuje do otoczenia.  A, zapomniałbym, jest coś, co miejscowi nazywają plażą. Nieźle można się tam poobijać i pociąć, strasznie ostre kamulce, jakby zupełnie nie było trwającej od tysięcy lat obróbki wodnej. Ale jest pięknie.

Spacerując uliczkami Bożavy, wchodząc na wzniesienia, z których można było podziwiać urocze widoki, zastanawiałem się czy byłbym w stanie żyć na co dzień w takim miejscu. Jak bym tam mógł funkcjonować? Czy byłbym w stanie w tym raju się jakoś utrzymać? Czy by mi nie brakowało po pewnym czasie większego miasta? Po jakim? Po tygodniu, po miesiącu, po roku? Trudno powiedzieć. Zupełnie inaczej jest, gdy coś się rozważa teoretycznie, szczególnie gdy jest to tak radykalna zmiana stylu życia, a inaczej gdy wdraża się to już realizuje. Pewnie nigdy nie będzie mi dane sprawdzić jak to jest, ale wizytę w Bożavie gorąco polecam. I koniecznie trzeba wejść na szczyt wzniesienia ponad miastem. Widoki, jakie stamtąd się podziwia, są tego warte.     

wtorek, 18 stycznia 2011

Zapuszkowani ułani.

Jeżdżę sobie po naszym pięknym kraju. Czasami też wypuszczam się gdzieś poza granice. A  drogie mojemu sercu, czerwone wozidełko, służy mi wiernie i niezawodnie. Mogę więc spokojnie i z dystansu obserwować różne ciekawa zjawiska na drogach. Obserwuję i nieodmiennie się dziwuję.
Taka sobie ulica w moim mieście, niezbyt szeroka, dziurawa i z torowiskiem po środku, do tego dosyć mocny "S". Słuszę, że gdzieś tam za zakrętem jedzie na sygnale karetka. Lekko zwalniam i czujnie się rozglądam co się będzie działo. Tymczasem kierowca za mną nie wytrzymuje ciśnienia. A co się będzie wlókł 40 na godzinę! Przydepnął i wyprzedza. Wyprzedza i mnie, i tego przede mną. Wychodzi już prawie z drugiej części "esa" i ... trafia prosto na karetkę.
Przejechałem dzisiaj ok 700 km. Ruch na drodze niewielki, pogoda fantastyczna jechało się więc doskonale. Długimi odcinkami włączałem tempomat i delektowałem się cudowną polską złotą jesienią. Ależ uroczo. W pewnym momencie doganiam jakiegoś fiata bravo. Jego kierowca, jak się później okazało młoda dama, gdy mnie dojrzał w lusteru zaczął przyspieszać. Gdy bravo przyspieszyło do mojej prędkości ustawionej na tempomacie, zaczęłem znowu jechać swoją prędkością, a tamten zaczął mi odjeżdżać. Niech sobie jedzie. Ale za jakąś godzinę znowu dogoniłem ten samochód i znowu to samo. Odjechał mi. W końcu gdzieś tam na A 4 go wyprzedziłem. Ciekawe o czym ta młoda dama myślała? Ee.. czy na pewno myślała?
Na krętych odcinkach między Skwierzyną a Międzyrzeczem dogoniłem i wyprzedziłem elegancką "eskę". Podobają mi się, szczególnie ten poprzedni model. Fajne auta. I jeszcze sobie rozmyślałem o urodzie i klasie tych aut, gdy rozpoczęła się obwodnica Międzyrzecza. Okazało się, że chyba mocno uraziłem dumę kierowcy tej czarnej limuzyny bo gdy tylko zaczęła się prosta ów dżentelmen tak przydepnął, że nawet nie zdążyłem powąchać jego spalin.
Kilka dni temu wracałem z Warszawy. Byłem zmęczony i gdy tylko wykaraskałem się z warszawskich korków i jechałem spokojnie ekspresówką w kierunku Płońska mogłem wreszcie się wyluzować. Miałem na liczniku jakieś 115 km/h (ups! czyli nieco więcej niż dozwolone, przepraszam). Przede mną jechało jakieś auto wyraźnie wolniej niż ja, zaczęłem je wyprzedzać. Niestety, nie przyśpieszyłem zbytnio a tu już za mną pędzi vito. prawie wskoczył na mój zderzak. Ależ musiał być wzburzony tym czerwonym zawalidrogą. Wyobrażam sobie jakie słowa kierował pod moim adresem. Myślę, że "ty gamoniu" byłoby zbyt delikatne, by mogło mu przyjść do głowy. Skuliłem więc potulnie uszy po sobie, a mam je całkiem duże, i jak tylko skończyłem wprzedzać zjechałem na prawy pas i zwolniłem bo zobaczyłem przed sobą znak z ograniczeniem prędkości do 70. Usłyszałem groźne warknięcia vito, którym jego kierowaca jeszcze raz przypomniał mi, że w zasadzie to powinienem jechać po poboczu a nie drogą, i vito pomknęło w siną dal. To znaczy, niezupełnie pomknęło. Bo jak już chciał tak sobie pomknąć, okazało się, że auto, które za nim jechało, to był nieoznakowany radiowóz. Panowie policjanci uznali, że należy zwrócić uwagę dżentelmenowi z vito, włączyli więc co trzeba i zatrzymali jegomościa.
I tak dalej, i tak dalej. Takie różne opowieści można by ciągąć bez końca. Przejazd przez nasz kraj kilkuset kilometrów zawsze dostarcza wielu emocji. Dla czego tak się dzieje? Co chcemy udowodnić? Ułani na koniach mechanicznych, w blaszanych zbrojach karoserii. Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. I odrębna kategoria, przedstawiciele handlowi. Czy nasze drogi to miejsce gdzie rozładowujemy nasze frustracje? Łatamy nasze ego? Zamknięci w metalowych puszkach jesteśmy anonimowi, możemy więc pozwolić sobie na więcej.
Porównanie do ułanów chyba nie jest najlepsze. Ułani szarżowali na niemieckie czołgi z odsłoniętą twarzą, nie byli schowani w blaszanej puszce. Zachowujemy się raczej jak średniowieczni rycerze zapakowani w metalowe zbroje i do tego te zakute łby. 


Ludzie na zdjęciach.

Fotografowania ludzi raczej nie da się uniknąć. Powiedziałbym nawet, że niewiele jest zdjęć, gdzie człowiek nie występuje czy to jako motyw główny, czy choćby jako element przypadkowy. A są ludzie, dla których zdjęcie bez ludzi jest zupełnie nieciekawe. Czasami, gdy pokazuję zdjęcie jakiegoś pospolitego owada, którego udało mi się jakoś ciekawie uchwycić, oglądający patrzą na mnie jak na dewianta. Nerwowo przenoszą spojrzenie ze zdjęcia na mnie i z powrotem, na mnie, na zdjęcie, na mnie …. Wręcz widać jak nieskoordynowane myśli wirują w ich głowach. Nie wiedzą, co mają powiedzieć, nie wiedzą jak mają się zachować. Wtedy należy, czym prędzej wyjąć jakąś fotkę z imienin u cioci i wszystko wraca do normy.

Bez względu jednak na motywację człowiek jest podstawowym motywem naszych zdjęć. Dla jednych będzie to codzienne rzemiosło, ot choćby zdjęcia do dokumentów, dla innych będzie to swoista kronika rodzinna a dla jeszcze innych będzie to emanacja pasji twórczej. Powstało już wiele, bardzo wiele, pięknych fotografii ludzi, i wciąż powstają nowe. Jest co podziwiać. Poszukiwania tych najwspanialszych idą w różnym kierunku, ale zawsze niosą ze sobą wielki ładunek emocji: James van der Zee, Yousuf Karsh, Chuck Close, Jeremy Cowart, Ryszard Horowitz, Wacław Wantuch i wielu wielu innych.

Okazuje się jednak, że wcale nie jest to taka prosta sztuka. W jakiej pozie uchwycić fotografowaną osobę, jak ją oświetlić, na jakim tle itd. Jest wiele spraw do rozważenia. Jeżeli zdjęcie ma coś opowiedzieć, to fotograf musi się postarać. Musi wykazać swój kunszt i wyczucie smaku. Powstało już sporo książek na ten temat, które mogą być bardzo przydatne. Można znaleźć w nich mnóstwo porad technicznych.  Przede wszystkim musi być jednak jakaś wizja artystyczna, a przynajmniej estetyczna.

Oglądając rodzinne albumy, coraz rzadsze, lub coś w rodzaju pokazów, jakże często niestety na laptopach, podziwiam brak krytycyzmu moich bliźnich. To naprawdę nie jest łatwe, tak zrobić zdjęcie z imprezy rodzinnej, by zdjęcia nie zdominował bałagan panujący na stole, częściowo zjedzone sałatki, nieco opróżnione butelki, kawałki skórek od pomarańczy, pomięte serwetki. Jak od tego uciec? Na pewno nie śpieszyć się przy robieniu zdjęć. Przecież każdy aparat ma albo jakiś wizjer lub wyświetlacz. Korzystając z nich nie patrzmy tylko w twarz głównego bohatera, popatrzmy co jest dookoła niego.
Szczególnie rozczulają mnie babcie szalejące za swoimi wnusiami, co z resztą jest całkiem zrozumiałe, prezentujące setki zdjęć swoich ulubieńców, na których nic więcej nie ma i w zasadzie nic się nie dzieje.  Są też dzielni młodzieńcy, którzy korzystając z łatwości robienia zdjęć kompaktowymi cyfrówkami, robią autoportrety z odległości wyciągniętej ręki. W rezultacie widzimy podgardle dobrze utuczonego prosiaka. Na podobnej zasadzie robią sobie zdjęcia rozchichotane nastolatki obejmujące się z najlepszą przyjaciółką i kierujące obiektyw i lampę błyskową sobie prosto w twarz. Kompozycji takiego zdjęcia nic nie uratuje, na szczęście programy do obróbki zdjęć pozwalają przynajmniej załatwić sprawę czerwonych oczu.
A co powiecie o dżentelmenach umieszczonych centralnie na zdjęciu, zapełniających jego znaczną część, na rozstawionych nogach jak Rambo i z rękoma na bioderkach niczym krakowianka?  

Oczywiście można tak sobie grymasić bez końca, ale to jest tylko jedna strona medalu. Trzeba przyznać, że nowoczesna technika bardzo ułatwiła dostęp do fotografii i to też da się zauważyć. Okazuje się, że na szczęcie, nie brakuje ludzi wrażliwych na piękno i takich którzy potrafią uchwycić emocje i takich, którzy potrafią wyczarować magię. I dla tego warto się temu poświęcić.


poniedziałek, 17 stycznia 2011

Moje zmagania z Kanałem Kilońskim

Płynąc z Holandii do Świnoujścia mamy do wyboru dwie możliwości. Albo skierujemy się na północ i opłyniemy Półwysep Jutlandzki albo skierujemy się do Kanału Kilońskiego. Kiedy zaczyna brakować czasu decydujemy się oczywiście na kanał, a tu opinie są różne. Na pewno z żeglarskiego punktu widzenia nie jest to zbyt pasjonująca trasa. Wybudowany w latach 1887-1895 kanał, nazywany początkowo Kanałem Cesarza Wilhelma, liczy sobie 98,6 km długości. Niewiele się tam dzieje a do tego prędkość maksymalna jest ograniczona do 8 węzłów. Oczywiście dla jachtów jest to dosyć duża prędkość i niewiele z nich pływa z takimi prędkościami. Tak więc chcąc pokonać kanał w jeden dzień trzeba wystartować wcześnie rano i uzbroić się w dużo cierpliwości.


Płynąc od strony Morza Północnego kierujemy się do estuarium Łaby i w kierunku Brunsbüttel, niewielkiego miasteczka, raptem 13,5 tyś mieszkańców, w Szlezwiku-Holsztynie. Uwaga, miasteczko, może i małe, ale z elektrownią atomową. Przed wpłynięciem do śluzy pilnie obserwujemy światła aby nie podpaść kierującym ruchem. Natomiast po wpłynięciu już do kanału warto zatrzymać się w niewielkiej marinie po lewej stronie aby uzupełnić zapasy przed wielogodzinną, nudną żeglugą. Z niewielu ciekawostek na brzegu warto zwrócić uwagę jak niesamowicie wysoko zawieszone są mosty. Minimalny prześwit pod mostami wynosi 40 m. A skoro już jesteśmy przy tych konstrukcjach to nie sposób przeoczyć podwieszonego pod jednym z mostów wiszącego promu. Podobno na świecie jest tylko kilka takich.


Zwykłych promów, spinających brzegi kanału jest znacznie więcej. Ciekawym jest to, że nazwane są nazwami polskich miast. Jest wśród nich i Stettin. Zastanawialiśmy się czy to z wielkiej sympatii do naszego kraju i polskich miast czy też z innego powodu.


A podróż trwa i trwa. Część załogi zaczyna nudzić się niemiłosiernie, części załogi zaczynają przychodzić do głowy różne figle. Nasz kapitan przewidział taki rozwój sytuacji i zostawił na tę część rejsy chrzest kolegi, który był pierwszy raz na morzu. Padło hasło i na jachcie zawrzało jak w ulu. Przygotowania ruszyły pełną parą. Nie mogło zabraknąć Neptuna i Prozerpiny, diabłów i całej stosownej oprawy z torem przeszkód włącznie. Może pominę szczegóły na wszelki wypadek, ale przez pewien czas załoga miała co robić i zupełnie zapomniała o nudzie. Chrzest się jednak skończył a kanał wciąż nie.  Powoli powróciła dziwna atmosfera. Na szczęście po kanale pływa sporo naszych rodaków. Kiedy zauważyliśmy że doganiamy zaprzyjaźniony jacht, który odbywał podróż na podobnej trasie jak my, postanowiliśmy przedzierżgnąć się w piratów. Każdy złapał co miał pod ręką aby choć trochę upodobnić się do morskich rozbójników. Następnie przygotowaliśmy woreczki śniadaniowe, które napełniliśmy wodą. Gdy zbliżyliśmy się na odległość kilku metrów przypuściliśmy zmasowany atak na naszych „przeciwników”. Bitwa była krótka ale bardzo intensywna. Tamci chcieli nam odpowiedzieć kontratakiem z gaśnicy. Jednak, czy to z powodu zbyt małych umiejętności, czy też wadliwego działania gaśnicy ich plan się nie powiódł a my spokojnie sobie odpłynęliśmy.


Powoli rejs przez Kanał Kiloński dobiegał końca. Na horyzoncie pojawiły się śluzy w Holtenau, dzielnicy Kilonii. Spokojnie, bez pośpiechu wpłynęliśmy do śluzy, dopełniliśmy formalności i czekaliśmy na otwarcie drogi na Zatokę Kilońską. Nie mieliśmy, żadnych przykrych doświadczeń z obsługą kanału, choćby takich o jakich wspominała kpt Krzysztof Baranowski. Znaczy się, Niemcy też ludzie i swoje humory miewają. Ledwo wpłynęliśmy na do zatoki a tu, w całkiem niedużej odległości wynurza się okręt podwodny niemieckiej marynarki wojennej. Niesamowite wrażenie. Na kiosku okrętu otwarły się włazy i pojawili się ludzie. Tak, trochę dla żartu, ale też dla zachowania fasonu oddaliśmy im honory i wyobraźcie sobie, że oni z pełną powagą odpowiedzieli na nasze pozdrowienie. Prawdziwi ludzie morza.
W końcu pojawiły się przed nami mariny Kilonii. Dla żeglarzy to ważne miejsce. Kieler Woche to przecież jedna z największych imprez żeglarskich na świcie. Bierze w niej udział ok. 5000 żeglarzy, rywalizujących ze sobą w ok. 30 klasach. Jest to impreza jedna z największych ale też i najstarszych, gdyż jest organizowana od 1882 roku z przerwami na obie wojny światowe. Tę atmosferę tam na prawdę czuć.

środa, 12 stycznia 2011

Klasa

Klasa, klasa, klasa. Wielki wirtualny byt, wielomilionowa społeczność. Od czasu do czasu wyrzucająca z siebie do świata rzeczywistego jakąś małą, wielce radosną grupkę, by wchłonąć ją za chwilę z powrotem. Wiruje wtedy świat, miesza się czas, mieszają wydarzenia. Czasami nie można z tym dojść do ładu, ale nikomu tak na prawdę na tym nie zależy. Znowu jesteśmy młodzi, znowu mamy po kilkanaście lat i cały świat należy do nas.
Klasa? Smutne szare pomieszczenie, w szkole, gdzieś na peryferiach miasta, o której dawno wszyscy już zapomnieli. Odpadający tynk, koszmarne bazgroły na ścianach i farba łuszcząca się na futrynach. Za oknem widać jakieś ogrody działkowe z rozpadającymi się szopami-altankami, w tle komin w zamkniętej na cztery spusty fabryce. Młodych już tu nie ma, starzy ostatkiem sił zmagają się ze swoimi uprawami.
Klasa? Wielki, rozwrzeszczany świat, piękne damy i eleganccy panowie, goniący z obłędem w oczach dziennikarze. Nasza klasa polityczna. Jaka długa kolejka chętnych by tam się dopchać lub choćby się o nią otrzeć. Niewielu się jednak ta sztuka udaje. O, nie! To oni, ci którym się nie udało, przechodzą na drugą stronę ulicy, zbierają się w tłum i krzyczą. Co krzyczą? Posłuchaj dobrze, już słyszysz? "Precz z klasą polityczną, z tymi nierobami! Politycy to durnie! Politycy to złodzieje!" Ale zajrzyj w ich wnętrze, jak oni zazdroszczą tym którzy dotarli na szczyt, jak bardzo by chcieli być na ich miejscu. Im głośniej krzyczą, tym większa zawiść w nich siedzi.
Klasa? Tak, klasa, ale jaka. Może ta, która jeszcze w niektórych jest. W tym zabieganym, szlonym świecie coraz trudniej ją wypatrzyć. Znacznie łatwiej zauważyć jej brak. Braliśmy kiedyś udział w lokalnych regatach. Raptem piętnaście jednostek, klasa otwarta (jeszcze jedna z wielu klas), wszyscy ścigają się ze wszystkimi, ale już przed zawodami wiadomo kto wygra. Ale płyniemy, bo żeglarstwo to przede wszystkim radość z żeglowania, super zabawa. Jednak główny kandydat do trzeciego miejsca mocno spóźnia się na start. Jesteśmy już przy pierwszej boi trójkąta, kiedy mijamy go płynącego na linię statu. Kolega płynie do komisji i pyta się czy może wystartować, na co otrzymuje zgodę. Po minięciu lini startu płynie jakimś dziwnym kursem, czyżby zrezygnował z wyścigu? Widzi to kilku uczestników regat, ale umyka to uwadze komisji regatowej. Facet "dopływa" do mety na czwartej pozycji. Póżniej, na przystani, nie jest w stanie powiedzieć nawet ile tego dnia odbyło się wyścigów, trzy czy cztery. Jak to udowodnić? Są tylko słowa przeciwko słowom. No i jest jeszcze coś, ta KLASA, którą się ma lub nie, i nic się na to nie poradzi.
W światku żeglarskim, krąży taka opowieść, o kapitanie wspaniałego rosyjskiego żaglowca, który nieco wspomagał się w czasie regat dieslem. W pewnym momencie wiatr prawie całkowicie zdechł i tylko ten jeden piękny żaglowiec posuwał się raźno do przodu. Oczywiście posypały się protesty. I w tym przypadku nie było jednoznacznych dowodów. Jako, że żeglarstwo to zajęcie dżentelmenów, zapytano rosyjskiego kapitana wprost: "Czy pan kapitan wspomagał się silnikiem? Oczywiście, że nie!" - odpowiedział kapitan. "Skoro kapitan mówi, że nie używał silników, to znaczy, że tak było." - stwierdził komandor regat i tak zakończył spór.


PS
Przez kolejne dwa lata, nie zapraszano do tego towarzystwa, ani tego kapitana, ani tego żaglowca.    

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Meandry historii.

Właśnie ukończyłem lekturę „Zaginionych królestw” Normana Davisa. Jestem pod dużym wrażeniem i to z kilku powodów.
Po pierwsze dla tego, co przyznaję ze wstydem, do tej pory nie czytałem jeszcze żadnej książki tego autora, choć tak wiele o nim się w naszym kraju mówi. Okazuje się, że pisze o rzeczach ciekawych i w sposób bardzo interesujący.
Po drugie dla tego, że wiele spośród analizowanych przypadków była mi albo zupełnie nie znana, albo w bardzo niewielkim stopniu. A przecież wiele z wątków dotyczy również naszej przeszłości.
Potrzecie, Norman Davis sprowokował mnie do przemyśleń nad tym jak nas nauczano historii, jakimi ludźmi byli moi nauczyciele.
Po czwarte wreszcie, zainspirował  mnie nowymi marzeniami o kolejnych podróżach. To co napisał o królestwie Aragonii nie tylko poszerzyło moją wiedzę historyczną o niezwykłym państwie, ale też sprawiło, że koniecznie muszę kiedyś te miejsca zobaczyć. Natomiast to co napisał o Bizancjum bardzo mnie zainspirowało do dalszego studiowania historii tego kraju, bo tak naprawdę wiem, że powstało, i że upadło, a co tam się działo przez 1000 lat?
Nie jestem do końca pewien, czy mój odbiór książki był zgodny z intencjami autora. On analizował powstawanie i upadek różnych tworów państwowych. Jedne trwały całe wieki, dochodząc do wielkiego rozkwitu, czas istnienia innych mierzy się zaledwie dniami. Jedne i drugie upadały, bo każde „królestwo” stworzone przez ludzi musi kiedyś upaść, taka jest kolej losu. Ale dla mnie jest to książka o kłamstwie, o przeinaczaniu, zamazywaniu i fałszowaniu historii. Władcy, i ci wielcy i ci mniejsi, bardzo wiele wysiłku wkładają w pisanie historii po swojemu. Tak się dzieje od wieków, dzisiaj również.
Szczególnie poruszyła mnie historia Prus, tak bardzo związana z naszą historią, a do tego wyjątkowo obfitująca w oszustwa historyczne. Stąd już niedaleko do mojego ukochanego Szczecina, którego historia obfitowała w różne zwroty. A to długa historia, zaczęła się gdzieś tam w VII-VI w pne w okresie kultury łużyckiej i wiła się szerokimi zakolami. Byli książęta pomorscy, byli polscy władcy, od 1181 roku księstwo wchodziło w skład Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. W XIII wieku Szczecin stał się miastem hanzeatyckim. W 1630 roku miasto zajęli Szwedzi. W 1713 zostało przyłączone do Prus. Tu się urodziła późniejsza caryca Katarzyna II, która odegrała tak nieciekawą rolę w historii Polski. Była też okupacja Francuska w latach 1806-1813.
Dużo się działo w tym naszym mieście. I dopiero teraz rozumiem zachowanie mojej nauczycielki od historii przed maturą, kiedy to kazała mi się przygotować z historii Pomorza Zachodniego, nie podając ani źródeł ani żadnych innych pomocnych informacji, rzucając tylko ogólne hasło. Przygotowałem się jak mogłem, to znaczy jak poprowadziły mnie oficjalne podręczniki, innych nie znałem. Oczywiście na maturze jedno z pytań dotyczyło tego tematu. Jakoś z tego wybrnąłem, ale zacząłem się zastanawiać nad tym jak mnie uczono i właśnie książka Davisa jest w tym wszystkim klamrą.
Jeszcze kilkanaście lat temu mało, który przeciętny mieszkaniec Szczecina słyszał o kimś takim jak Herman Haken (1828-1916). Najpierw burmistrz Kołobrzegu i twórca tamtejszego uzdrowiska, później, od 01.01.1878 do 31.03.1907 roku nadburmistrz Szczecina. Kończąc swoje urzędowanie w obu miastach otrzymał tytuł honorowego obywatela miasta. I trzeba przyznać, że Szczecin wiele mu zawdzięcza. To był wielki budowniczy, choć zaczął od burzenia. Najpierw trzeba było wyburzyć umocnienia twierdzy Szczecin, które krępowały rozwój miasta. A później się już potoczyło: słynne ronda z gwiaździstym układem ulic, budowa biblioteki publicznej, budowa funkcjonującego i podziwianego do dzisiaj Cmentarza Centralnego, budowa dzielnic peryferyjnych i oczywiście wspaniała wizytówka miasta: Hakenterrase. Dla niewtajemniczonych: Wały Chrobrego. Ten przegląd dokonań nadburmistrza Hakena daje też wyobrażenie co znaczy prawdziwy gospodarz miasta. Co do tego, to od II wojny światowej Szczecin nie miał szczęścia do włodarzy. Ostatnie 20 lat są tego najdobitniejszym dowodem. Może obecny, rozpoczynający drugą kadencję, prezydent przełamie tę nieszczęśliwą serię?
Do tego Szczecin nie miał jakoś specjalnie dobrych notowań u władz centralnych, czego najlepszym dowodem jest przepychanka przy budowie trasy S-3. Trzymam kciuki  za tych co nie rezygnują i walczą. A Rostock zaciera ręce, on już ma połączenie autostradowe z Europą. A wiecie, że Niemcy połączyli Szczecin z Berlinem linią kolejową już w 1843 roku?
Obecne władze próbują promować miasto hasłem Floating Garden. Jakież to pretensjonalne. Ale nasze miasto mogłoby być Pływającymi Ogrodami, ma ku temu wszelkie dane.

niedziela, 9 stycznia 2011

Stopnie żeglarskie

Ruszyły przygotowania do kolejnego sezonu żeglarskiego. W Internecie roi się od ogłoszeń o kursach i czarterach. Jest w czym wybierać, można sobie zaplanować wspaniałe wakacje, można się rozmarzyć. Ja też już zacząłem robić wstępne przymiarki. Chodzi mi po głowie, by w tym roku głównym punktem programu był dwutygodniowy rejs po Cykladach. Wiem, nic oryginalnego. Sam już też tam żeglowałem, ale greckie wyspy, to dla mnie synonim żeglarskiego raju.
Natomiast, gdy czytam ogłoszenia o kursach żeglarskich nachodzą mnie różne refleksje, niekonieczne przyjemne. Znowu nastąpiła zmiana w regulaminie stopni żeglarskich. Znowu, ktoś, coś kombinuje. Nie od dziś wiadomo, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to z całą pewnością chodzi o pieniądze. No i dobrze, wcale nie zamierzam kwestionować potrzeby szkolenia się żeglarzy, bo tego nigdy nie jest za wiele. A jeżeli ktoś szkoli innych to należy mu się za tę pracę wynagrodzenie. Byłoby jednak dobrze, by głównym celem szkoleń było jednak podnoszenie umiejętności uczestników owych szkoleń i by odbywały się one we właściwej atmosferze. Przecież zdecydowana większość żeglarzy nigdy nie będzie prowadziła jednostek komercyjnych, robią to dla własnej przyjemności, by móc samodzielnie prowadzić niewielkie jednostki. A im kto bardziej wgłębia się w tajniki żeglarstwa tym staje się pokorniejszy, nabiera szacunku dla morza.
Pamiętam mój egzamin na sternika jachtowego. Koszmar! Razem z dogrywką trwał prawie dobę. Nasz egzaminator, może i dobry żeglarz, ale jako egzaminator kawał zwykłego bydlaka, cały czas się nad nami znęcał argumentując to tym, że będziemy mieli takie same uprawnienia jak kapitanowie wielkich tankowców. „Ludzie na Akademii Morskiej przez cały rok uczą się nawigacji a wy skończycie taki kurs i już”. I tak co chwilę. Staremu pierdole było po prostu żal, że kolejni ludzie będą mogli cieszyć się radością żeglowania i nie będą musieli prosić takich jak „doświadczonych kapitanów” o poprowadzenie rejsu po Zalewie Szczecińskim. Czy on na prawdę uważa, że ktokolwiek da sternikowi jachtowemu poprowadzić jakikolwiek statek, nawet całkiem niewielki? Jest w naszym kraju wielu doskonałych żeglarzy z zacięciem instruktorskim, wielu doświadczonych i mądrych ludzi, czy nie można stworzyć jakiegoś rozsądnego systemu szkolenia i stopni żeglarskich? Tym bardziej, że są kraje gdzie te tradycje żeglarskie są znacznie dłuższe i moglibyśmy skorzystać z ich doświadczenia.

Jakiś czas temu byłem na szkoleniu żeglarskim w Chorwacji zorganizowanym przez polską firmę i prowadzonym na miejscu przez Polaków, dwóch świetnych gości: Szatana i Geografa. Żeglowaliśmy i uczyliśmy się niemal bez przerwy, a przy tym w sympatycznej atmosferze. Już drugiego dnia popłynęliśmy do miejscowości Prvic Luka jednego z dwóch miasteczek, na wyspie Prvic. Świetne miejsce do wypoczynku. Na tej wyspie żył Faust Vrancic, konstruktor spadochronu. Bardzo sympatyczne, przytulne miejsce, mieszka tam raptem kilkaset osób. Co najważniejsze, nie było tam zbyt wielkiego ruchu jednostek  pływających. Po przypłynięciu i cały następny dzień poświęciliśmy na ćwiczenie manewrów portowych. Do znudzenia dobijaliśmy do kei i odbijaliśmy. A po południu w uroczej knajpce nad brzegiem zatoczki poznawaliśmy światła jakimi posługują się okręty, statki, żaglowce, jachty itp. Szatan starał się to tak pokazać, aby jak najłatwiej było zapamiętać. Kiedy żeglowaliśmy nocą mogliśmy zweryfikować naszą wiedzę teoretyczną. Geograf w czasie pływania wymyślał różne zadania, byśmy poznali zasady pracy z mapą i nawigacją elektroniczną. Kurs zakończył się w kapitanacie portu Zadar, gdzie zdawaliśmy egzamin przed urzędnikami kapitanatu. Może nie był to zbyt rygorystyczny egzamin pod względem formalnym. Nie było testu, nie było listy pytań, ale panowie podeszli do sprawy dosyć poważnie. Oczywiście podstawą były zagadnienia związane z szeroko pojętym bezpieczeństwem żeglugi, posługiwanie się mapą i znajomość podstaw posługiwania się UKF-ką. Jeżeli egzaminatorzy już po kilku pytaniach uznawali, że mają do czynienia, z kimś kto ma pojęcie, szybko kończyli. Jeżeli pojawiały się wątpliwości, egzamin się przeciągał. Nie zależało im na oblewaniu kursantów, raczej starali się pomóc. No cóż, jeżeli jednak, okazywało się, że ktoś faktycznie nie zasługuje na patent, nie zdawał. Z całą pewnością nikt nie czuł się upokorzony.         

sobota, 8 stycznia 2011

Siedem cudów świata.

Pamiętacie?  Na pewno. Oczywiście było kilka zestawień, ale te najstarsze septem miracula mundi, to oczywiście:
  1. Mury Babilonu, starożytnego miasta w Mezopotamii, nad Eufratem. Miały 60 km długości i 100 bram. Najsłynniejsza współcześnie to brama prowadząca do świątyni bogini Isztar. Tyle że okolica mało przyjazna, strasznie dużo pisku, aż zgrzyta między zębami.
    2.   Chryzelefantynowy posąg Zeusa w Olimpii dłuta Fidiasza. Przy okazji Chryzelefantyna          to taka technika rzeźbiarska stosowana w starożytności, która wykorzystywała złoto,            kość słoniową i inne co bardziej kosztowne materiały (od chrysos, złoto i elephas,                  słoń). I siedzi sobie taki dumny, wspaniały jegomość na tronie i tylko czeka, kiedy                  będzie mógł przestać być taki poważny i będzie wreszcie mógł urwać się do swoich,              jakże licznych kochanek.

  1. Wiszące ogrody Semiramidy w Babilonie, które ani ie wisiały, ani nie miały, prócz legendy, nic wspólnego z Semiramidą, córką syryjskiej bogini Derceto, ale były ogrodami założonymi na płaskich dachach i tarasach pałacowych. A do tego pochodziły z VII w pne, były więc znacznie późniejsze..
  2. Kolos rodyjski czyli mierzący sobie 37 m wysokości posąg z 285 r pne dłuta Charesa z Lindos, przedstawiający boga Słońca, Heliosa . I chyba tylko dla tego, że to bóg Słońca, to może tak całymi latami stać w wodzie.
  3. Piramidy egipskie, czyli miejsce naciągania turystów przez arabskich poganiaczy wielbłądów..
  4. Mauzoleum, czyli monumentalny grobowiec satrapy Karii Mausoleosa (IV w pne), w Helikarnasie. Rozpoczęty przez samego Mausoleosa a dokończony przez Artemizję, jego małżonkę i siostrę.
  5. Świątynia Artemidy w Efezie zbudowana w połowie VI wieku pne przez Chersifrona z Knossos. Później spalona przez Herostratosa i ponownie odbudowana, która to jest właśnie uznawana za siódmy cud świata. Miała 111 m długości i 51 m szerokości (czy te wymiary Wam czegoś nie przypominają?). Znajdował się tam m.in. posąg Artemidy z biustem o kilkunastu piersiach, który podobno spadł z nieba.  

Piękne to wszystko i wspaniałe. Tyle, że raczej trudno jest obejrzeć oryginały bo natura i historia obeszły się z nimi dosyć brutalnie. Ale jak ktoś chce, to może wybrać się do Austrii, do miasta Schärding, gdzie znajdzie te cuda. Co prawda nie mają one tych wymiarów, a i lista nie całkiem pokrywa się z tą pierwotną, ale zabawa jest pierwsza klasa. Miasteczko jest urocze, a żeby uatrakcyjnić turystom zwiedzanie miasta, został tam wytyczony szlak siedmiu cudów świata. I pouczająco i zabawnie. A jak już przejdzie się cały szlak można w nagrodę rozsiąść się na bardzo wygodnej huśtawce i dać odpocząć znużonym nogom.

Jeśli już tam będziecie, to pamiętajcie też o miejscowej gastronomii, kapitalna część wycieczki i o kamieniu co przepowiada pogodę. Bo jak kamień jest mokry to znaczy, że pada deszcz. Jak jest suchy, to znaczy, że nie pada. Jak na chodniku jest cień kamienia, to znaczy, że świeci słońce. Jak kamień jest od góry biały, to jest śnieg. Jak kamienia nie widać, znaczy się mgła. Kamień się buja? Ani chybi wiatr wieje. Podskakujący kamień sygnalizuje nam trzęsienie ziemi. A jak kamienia nie ma? Przeszedł ciężki huragan.
I jeszcze jedno. Schärding jest przeurocze, ale jak byście chcieli przenocować, to przejdźcie na drugą stronę rzeki Inn do Niemiec. Łóżka są tak samo wygodne tyle, że taniej.  

piątek, 7 stycznia 2011

Malmö – wielobarwność Szwecji

W miejscu gdzie leży Malmö, Szwecję od Danii oddziela niewielka, aczkolwiek bardzo uczęszczana, woda w postaci Sundu. Od kilku lat można tę odległość przebyć bardzo komfortowo przeprawą tunelowo-mostową. Szkoda, że jak budowali ten tunel, to nieco się nie rozpędzili i nie przekopali tunelu pod Świną, bo obserwując jak władze naszego kraju traktują problem budowy dróg w północno-zachodniej Polsce, to pewnie nie doczekamy się tej przeprawy jeszcze przez następne 100 lat. Mimo, że oba lądy dzieli tak niewielka odległość, mimo, że oba kraje zaliczane są do krajów skandynawskich, to różnice są widoczne i odczuwalne na każdym kroku. I Dania i Szwecja są krajami bardzo zamożnymi, w badaniach samozadowolenia społeczeństw nieodmiennie plasują się na samym szczycie, co ciekawe, w ostatnich kilkunastu latach to Duńczycy są bardziej zadowoleni z poziomu swojego życia (kilkakrotnie byli pierwsi). A jednak są inni. Duńczycy są bardziej dyskretni, jeżdżą starymi samochodami, nie epatują swoją zamożnością. Szwedzi odwrotnie. Tam nie ma wątpliwości, że mieszkańcy tego kraju są bardzo bogaci. Do tego lata bezstresowego wychowania kolejnych pokoleń zrobiły swoje.
Jeżeli, ktoś chce zrozumieć o co chodzi nie trzeba jechać daleko, wystarczy odwiedzić właśnie Malmö. Miasto liczy sobie około 270 tysięcy mieszkańców i jest tam wszystko co charakteryzuje współczesną Szwecję.
W środku miasta jest bardzo ładny rynek, otoczony zabytkowymi budowlami jak choćby ratusz z z XVI wieku. Wokół jest wiele ciekawych uliczek, gdzie nie trudno trafić na magiczne zaułki, jest też orkiestra z metalu, przy której fotografują się z zapałem turyści z całego świata. Przyglądając się temu widzimy kolejne warstwy historii. Widzimy też jak to wszystko było solidnie robione, żadnej tandety, żadnej prowizorki. Przybysz z zewnątrz nie miał prawa mieć wątpliwości, że ma do czynienia z ludźmi zamożnymi i solidnymi.

Ale przenieśmy się nad Sund. Znajdziemy się w centrum nowej dzielnicy, wybudowanej od podstaw nad brzegiem cieśniny. Dzielnica bardzo droga i bardzo nowoczesna a przy tym ładna. Jej najbardziej rozpoznawalnym symbolem jest niesamowity wieżowiec Turning Torso.  Został zaprojektowany przez architekta Santiago Calatravę. Budowa wieżowca rozpoczęła się w 2001 i zakończyła się 27 sierpnia 2005 r.  Turning Torso ma 190 m wysokości i jest drugim co do wysokości obiektem mieszkalnym w Europie. Budynek jest jednym z 25 najwyższych budynków w Europie. W dwóch najniższych segmentach znajdują się biura. W segmentach od trzeciego do dziewiątego znajdują się mieszkania. Na dwóch ostatnich piętrach, 53 i 54, znajdują się sale konferencyjne

Turning Torso to właśnie najdobitniejszy symbol współczesnej Szwecji, reprezentujący siłę jej gospodarki i nie krygujący się w najmniejszym stopniu. Skromności tam nie ma ani odrobiny. Ale to na prawdę warto zobaczyć, jest imponujące.

czwartek, 6 stycznia 2011

Lolland – cisza i spokój

Całkiem niedaleko Polski jest taki dziwny kraj, Dania. Uwielbiam tam spędzać czas. Na czym polega ta niezwykłość? Tam inaczej biegnie czas. Kiedyś, przekraczając granicę niemiecko-duńską autostradą na Półwyspie Jutlandzkim odczułem to najmocniej.  Po stronie niemieckiej samochody na autostradzie mkną  z jakimiś zawrotnymi prędkościami, kierowcy pewni siebie aż emanują swoją mocą a świat wokół jest rozkrzyczny poza granice wytrzymałości.  Tak, Niemcy to jest potęga pod każdym względem i nie pozwolą Ci zapomnieć o tym ani na chwilę. I nagle przejeżdżamy granicę i samochód sam zwalnia, kierowca nawet nie zdąży zareagować a już jedzie co najmniej o 40 km/h wolniej.  Cichną krzyki, zapada spokój, słychać śpiew ptaków.


Tym razem zapraszam jednak na wyspę Lolland. Bardzo blisko, bardzo dogodny dojazd. Z Polski jedziemy przez Niemcy do Falster, prawie cały czas autostradą. Później króciutki przeskok promem do Røbyhavn i jesteśmy na miejscu. Jesteśmy w innym świecie.  Jest tam co prawda również enklawa dla tych co lubią zgiełk i gwar: Lalandia. Wielki kompleks rekreacyjny z basenami, zjeżdżalniami, golfem, kręgielnią, licznymi knajpkami, sklepami i wiele, wiele innych. Owszem, można to odwiedzić jako swego rodzaju ciekawostkę.  Bo Dania to kraj gdzie życie toczy się powoli ale jest świetnie zorganizowane i dzięki temu nie pozostaje w tyle za innymi. Dania to kraj gdzie szanuje się tradycję i wręcz otacza swego rodzaju kultem wszelkiego rodzaju starocie a jednak jest to kraj bardzo nowoczesny. To kraj dla ludzi w nim żyjących. Lalandia jest tego wszystkiego świtnym dowodem. Ja jednak polecam wziąć aparat fotograficzny i włóczyć się, choćby bez specjalnego planu, tu i tam. Na pewno natkniesz się na mnóstwo miejsc godnych uwiecznienia. Pełno starych budynków, owszem bardzo zadbanych, wręcz  dopieszczonych. Aż się prosi by ustawić aparat i uwiecznia te sielskie widoki. Co kawałeczek można przysiąść i podelektować się wyczuwalną na każdym kroku historią przy kuflu tak cenionego w Danii piwa. Jednym z ładniejszych miast jest z pewnością Nakskov. Ale warto pokręcić się po różnych miejscach.


Ale Dania to też wszechobecna woda. Nie raz przysparzała Duńczykom sporych problemów, ale też w dużym stopni sprawiła, że ten kraj jest taki jaki jest. Duńczycy wykorzystują swoje położenie najlepiej jak to tylko możliwe. A przy tym nie zniszczyli środowiska naturalnego. Jest więc mnóstwo uroczych zakątków na licznymi zatoczkami i fiordami. Miejscowi bardzo lubią zabierać z domu kanapki, kawę w termosie i oczywiście piwo i udają się w jedno z takich miejsc, rozkładają jakiś koc i siedzą sobie ciesząc się naturalnym pięknem, które ich otacza. Jest też całe mnóstwo marin. Duńczycy to żeglarze a dla turystów spacerowanie po przystaniach czy niewielkich portach rybackich jest  dodatkową atrakcją. A kiedy już zbliża się zachód słońca nie sposób odmówić sobie  przyjemności zrobienia wielu kolejnych zdjęć.

środa, 5 stycznia 2011

A może pod ziemię?

Lubię słońce, wielkie otwarte przestrzenie, rześki wiatr. Czasami jednak ciekawość gna mnie do czegoś innego, czegoś nieznanego. Dziecięca przekora każe iść w inną stronę niż zwykle. A co tam jest? A co to? A dla czego?
A skoro tak, to będąc z aparatem w słowackich Tatrach, musiałem, po prostu musiałem, odwiedzić również choćby jedną z tamtejszych jaskiń.  Po krótkim namyśle skierowałem się w okolice Liptowskiego Mikulasza do Demianowskiej Doliny. W tamtym rejonie jest co najmniej kilka jaskiń.  Zdecydowałem się Demianowską Jaskinię Wolności.  Wybór okazał się bardzo trafny.  Jaskinia była bajeczna i świetnie przygotowana do zwiedzania. Z resztą, trudno aby było inaczej, wszak udostępniają ją turystom od 1924 roku. Wytyczono dwie trasy: podstawową o długości 1150m, na zwiedzenie, której potrzeba około godziny oraz dłuższą, 2150 m, której przejście zajmuje około dwóch godzin.  Sprzyjająca do zwiedzania jest również temperatura, która waha się w przedziale 6-7oC.


Wrażenia są niezapomniane. Bogactwo kształtów i kolorów. Mógłbym chodzić w kółko przez cały dzień, podziwiać cuda natury i pstrykać setki zdjęć. Jeżeli jednak marzy się o udanych zdjęciach, trzeba szybko poskromić emocje. Już na początku znajdujemy się w ogromnej hali. Owszem światło jest, ale nie ma punktów odniesienia przypominających o wielkości tego pomieszczenia. I to jest pierwsza pułapka. Właściwie naświetlić  takie zdjęcie, bez dodatkowego oświetlenia  nie jest łatwo. Na automatykę nie ma co liczyć.
Na trasie jest sporo bardzo długich i wąskich korytarzy lub wysokich kominów. Celujemy w jakiś oddalony punkt i zapominamy o kawałku skały tuż przed nami. Jeżeli używaliśmy lampy i nie skorygowaliśmy ustawień to mamy klops. Ten punkt, w który celowaliśmy, może i będzie jakoś oddany ale na zdjęciu będzie też wielka biała plama. Albo odwrotnie, skała prze nosem będzie prawidłowo naświetlona, za to głębia będzie czarna. Żadnego pośpiechu, żadnych emocji. Bardzo staranne kadrowanie, bardzo dokładne ustawianie parametrów naświetlania. I uwaga, patrzmy bacznie na detale, ileż w nich piękna.     

wtorek, 4 stycznia 2011

Wyprawa na Rysy

Wybierając się w góry zbieram ze sobą wyjątkowo bogaty ekwipunek fotograficzny. Ponieważ nie nastawiam się na jakiś konkretny rodzaj zdjęć, mam w tobie zapasowe 2-3 obiektywy, pierścienie, lampę błyskową, filtry, jakieś drobiazgi, które może się przydadzą no i oczywiście statyw. Ni inaczej też było kiedy wyruszałem na Rysy.
Kiedy zaczynaliśmy wyprawę było krótko po deszczu. Na niebie jeszcze sporo chmur. Raczej nie było szans na jakieś rozległe panoramy. Kiedy jednak przez chmury zaczęły przebijać się pojedyncze promienie słoneczne, przyszedł mi do głowy pomysł by spróbować pofotografować krople wody na roślinach. Niezła wprawka fotograficzna i trochę gimnastyki.


Jak już zbliżyłem się do ziemi nie mogłem sobie odmówić przyjemności zrobienia kilku zdjęć kwiatów i owadów. Tych ostatnich niestety nie było zbyt wiele. W taką pogodę nie bardzo miały ochotę wystawiać czułki. Ot, raptem kilka zabłąkanych muszek. A i one zniknęły gdy wspięliśmy się nieco wyżej.


Co gorsza, w pewnym momencie zniknęły nie tylko muszki, ale i góry. Dziwne uczucie wiedzieć, że jest się w Tatrach, na wysokości ok. 1600 m npm i nie widzieć gór.


Na szczęście, gdzieś w okolicach  Żabich Stawów Mięguszowieckich znowu coś było widać. No, bez szaleństwa, nie żeby od razu się opalać, ale oznakowanie szlaku było widoczne. W końcu dotarliśmy do Chaty pod Rysami. Kochani, jak ktoś nie był, to nie ma innego wyjścia, tylko musi tam iść. Nikogo nie zmuszam, aby jako wolontariusz wnosił zaopatrzenie schroniska, ale poczuć klimat tego schroniska, poznać ludzi, którzy tam pracują, to naprawdę niezapomniane przeżycie. A co do zaopatrzenia, to jest tam klub szerpów. Niesamowici ludzie, wnoszą te 70-80 kilogramów na specjalnych stelażach. Rekordzista wtaszczył ok. 140 kg. Przeciętny turysta, ciężko duszący przy podchodzeniu do Chaty,  pada na ich widok jak rażony piorunem, a oni sobie idą i idą i idą.



Mimo niezbyt komfortowych warunków dostawy zaopatrzenia w Chacie pod Rysami można się godziwie posilić, można coś łyknąć a przy tym nie zostanie się obdartym ze skóry. Dzięki temu na Rysy wyrusza się w doskonałym nastroju.
Na szczycie pogoda jeszcze odrobinę się poprawiła, było nieco więcej słońca, miejscami nawet prześwitywało błękitne niebo. Było po prostu pięknie. Gdy tak siedzieliśmy sobie z kolegą na najwyższym miejscu naszego piękne kraju i delektowaliśmy się chwilą obok nas, choć nieco niżej, rozsiadło się trzech dżentelmenów. Wyciągnęli bochenek chleba, wielkie noże, jakąś pasztetową i flaszeczkę bliżej nieznanego płynu. Sądząc po kształcie butelki i nalepce wydawało mi się, że to jest coś bardzo słodkiego. W wyobraźni zestawiłem smak pasztetowej i likieru i chyba miałem niewyraźną minę co nie uszło uwadze owych dżentelmenów bo zaczęli się śmiać i coś zachęcająco do nas mówić. Tyle, że już po kilku słowach zorientowaliśmy się, że to nasi bratankowie Węgrzy. No to sobie pogadamy. Ale od czego jest współczesne esperanto, czyli angielski. Nikt z nas biegle tym językiem nie włada, ale wystarczyło aby się porozumieć. Okazało się, że w butelce jest ich domowy wyrób, którym to zostaliśmy poczęstowani. Tak, to rzeczywiście była śliwowica domowego wyrobu! Na koniec życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Swoją drogą to ciekawe. Jednym z większych walorów, czy to żeglowania, czy też chodzenia po górach jest ucieczka od tłumu. Nie zawsze się to udaje, ale takie jest założenie. Tym czasem wiele, jeśli nie większość najsympatyczniejszych wspomnień wiąże się właśnie z ludźmi, z którymi się tam było lub których się tam spotkało.      

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...