poniedziałek, 30 września 2013

JEGO WYSOKOŚĆ DUBROWNIK



       Wypoczęci i zrelaksowani, a co najważniejsze w komplecie, wypływamy z cudownej Korczuli w dalszą drogę. To dopiero nazywa się rozdarcie wewnętrzne. Miasto Korczula jest rzeczywiście przeurocze, szkoda więc je opuszczać. Z drugiej jednak strony, naszym głównym celem tegorocznej wyprawy jest Dubrownik, miasto wręcz legendarne.  No to płyniemy. Ale nie kierujemy się bezpośrednio do Dubrownika. Wyruszamy z Korczuli stosunkowo późno, więc plan jest taki, aby popłynąć jak najdalej w kierunku portu docelowego. Zatrzymać się gdzieś po drodze na nocleg, jak się uda to w Žuljanie. A rano następnego dnia wyruszyć jak najwcześniej, aby mieć maksymalnie dużo czasu na Dubrownik.
       Pogoda jest ustabilizowana, jak wzorzec z Sevres. Wcześnie rano i późnym popołudniem całkiem przyjemnie wieje. W ciągu dnia i nad ranem wiatr cichnie niemal do zera. Z jednej strony to dobrze, bo wiemy czego się spodziewać. Z drugiej jednak strony kiepsko się żegluje jak nie wieje. A, że o określonej porze nie będzie wiało, to pewne jak 2 x 2. I nie ma co się łudzić, że będzie inaczej. Na szczęście silnik na naszym okręcie pracuje bez zarzutu, w przeciwieństwie do GPS-a, który zdecydowanie częściej nie pracuje, niż pracuje. Powoli, acz systematycznie, płyniemy wzdłuż półwyspu Pelješac delektując się pięknem okoliczności przyrody. Zupełna sielanka. Aż tu nagle plum! Kamil wyskoczył sobie z jachtu?! Czy trafił mnie szlag? Tak!!! Erupcja bardzo ciężkich słów jak w tym momencie nastąpiła, wyczerpała mój limit przekleństw na najbliższe dwa lata.
       Wypłynęliśmy późno, wiatru prawie nie ma, więc za daleko nie dopłyniemy. Tym nie mniej, krótko przed zachodem Słońca dopływamy do Žuljany. Žuljana to zarówno nazwa miejscowości jak i zatoki. Zatoka jest bardzo łatwa do wypatrzenia z morza. Jest tam nawet małe molo, ale całe zajęte. Nie ma problemu, i tak zaplanowane było stanie na kotwicy. Wpływamy więc na środek zatoczki i rzucamy kotwicę. Co prawda Žuljana chwali się posiadaniem szczątków rzymskich grobowców, barokowym kościołem św. Marcina, który powstał na miejscu kaplicy z XII wieku oraz kaplicą św. Julii, ale tym razem, chcemy tu tylko przenocować. Swoją drogą, gdy wspominam swoją edukację szkolną będąc w Chorwacji, nie mogę się nadziwić, że nic nam nie mówiono o tych terenach w kontekście starożytności, średniowiecza i odrodzenia. A tu na miejscu okazuje się, że pamiątek, często bardzo ciekawych, z tamtych czasów jest niezmiernie dużo. Czasami mam wrażenie, że starożytnych zabytków jest w Chorwacji więcej niż w Grecji.
 

Zuljana

      
       Rozglądamy się po okolicy. Na brzegu widać raptem parę domów. Na krańcu wioski jest boisko do koszykówki, po którym biega kilku młodzieńców. Gdyby nie odgłosy z boiska, panowałaby tu absolutna cisza.  Miejsce jest osłonięte od wiatru, kotwica dobrze trzyma, więc chętni mogą się trochę pokąpać. Słońce zdążyło się już schować, co sprawiło, że sceneria do kąpieli jest niezwykła. Dwóch dzielnych młodzieńców, Kamil i Filip postanawia wpław wyruszyć do wioski po „złote runo”.  Początkowo nikt nie zwracał uwagi ile czasu minęło od ich wypłynięcia. Na jachcie i wokół jachtu trwała wesoła zabawa. Gdy jednak już wszyscy pokończyli wieczorną kąpiel i zaczęła robić się nieco senna atmosfera, ktoś skonstatował, że jakoś długo nie ma naszych argonautów. Romek już zaczynał nawet się niepokoić o Filipa. Co w razie czego powie Jasi? W końcu wyłoniły się dwie głowy z ciemności. Obaj zdobywcy w świetnych humorach z przejęciem opowiadali o swoich przygodach i trudnościach z nabyciem czegokolwiek, zarówno w miejscowej knajpie jak i w sklepie. Sądząc jednak po ich minach wyprawa udała się nienajgorzej. I tylko, to coś co dostarczyli na jacht było jakieś dziwne. Smakowało jak landrynki mandarynkowe rozpuszczone w rozcieńczonym i posłodzonym spirytusie. Chyb nikt nie wypił tego co miał nalane, a przecież to była raptem połowa butelki. I tak to, stał się cud na jachcie Kaneja, że ponad połowa zakupionego alkoholu powędrowała za burtę.
       Jakoś do kotwicy mam ograniczone zaufanie. Wyznaczam wachty aby nie było jakiejś niemiłej niespodzianki. Gdy wstałem ok. 0530 stwierdziłem, że wszystko jest w najlepszym porządku, wciąż jesteśmy tam gdzie byliśmy wieczorem. Jedynie taki drobiazg, Kamilowi nie udało się wstać na wachtę. Na szczęście Ania była na tyle litościwa, że dotrwała do końca zastępstwa. No cóż, nie wszyscy rozumieją co to znaczy odpowiedzialność za siebie, a przede wszystkim za innych.   


        Zaczynało już robić się jasno, zaraz miał być wschód Słońca. Odpaliłem katarynę. „Kotwica w górę!” Powolutku wysuwamy  się z zatoczki i zostawiamy Žuljanę za rufą. Kierunek Dubrownik. Zgodnie z planem mamy piękny wiatr. Na tyle silny, że Kaneja porusza się bardzo żwawo, ale wciąż jeszcze nie musimy się refować. Wyprzedzamy nawet jakiś jacht płynący na silniku. Po chwili widzimy, że tamci też stawiają żagle. Piękna jazda o wschodzie Słońca. To są te niezwykłe chwile pod żaglami, gdy człowiek całym sobą odczuwa niezwykłą radość.


       Mamy kolejny piękny dzień. Przed wypłynięciem w rejs, zasięgnąłem języka w sprawie fajnych miejsc do kąpieli przed Dubrownikiem. Krzysiek „Szatan” Kotlewski (Masteryachting Polska) polecił mi Šunij przy wyspie Lopud. Kto jak kto, ale Krzysiek te wody zna całkiem dobrze, więc zdecydowałem się skorzystać z tej rekomendacji. 


       Faktycznie miejsce okazało się bardzo przyjemne, pogoda wyśmienita, prawdziwa wakacyjna sielanka. Co prawda nie byliśmy tam sami, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Popełniliśmy jednak pewien mały błąd, pozwoliliśmy dzielnym argonautom popłynąć na brzeg. A ci jak popłynęli, tak popłynęli i nie bardzo wiedzieli kiedy wrócić. Już chcemy płynąć dalej, wszak czeka legendarny Dubrownik, a tu nie, trzeba czekać na naszych dzielnych wesołków. W końcu doczekaliśmy się i załoga była w komplecie. Na szczęście tym razem nie przytaszczyli ze sobą żadnego mandarynkowego paskudztwa, a co mieli wypić, wypili na brzegu.


       Dubrownik już zupełnie blisko. Widać imponujący most nad Dubrowačką, a właściwie nad samym jej ujściem. Jego wysokość nad lustrem wody to 45 metrów. Zbliżamy się do niego, po prawej stronie mamy Gruž, czyli port w samym Dubrowniku i marinę Porat-Gruž. Jednak nie jest to miejsce specjalnie polecane miłośnikom ciszy i spokoju. Płyniemy w górę Dubrowački, do mariny Miho Pracat. Bardzo sympatyczna marina. Co prawda w informatorach żeglarskich można wyczytać, że bora wieje tu często, osiągając czasami siłę huraganu, jednak nie tym razem. Warunki mamy bardzo dobre. Infrastruktura w marinie doskonała, włącznie z basenem, ale też i cena, jak najbardziej stosowna. Płacimy za postój 115 euro. Chorwaci w łupieniu turystów są po prostu bezwzględni. Żadnej litości.


       Z mariny do miasta jest całkiem spory kawałek. Na szczęście działa komunikacja miejsca. Co piętnaście minut jest autobus. Przejazd w jedną stronę 15 kun od osoby. Końcowy przystanek jest dosłownie przy wejściu do starówki. Przechodzi się przez bramę, jeden rzut oka i zapomina się o wszystkich niedogodnościach, o wysokich cenach i innych nieprzyjemnych rzeczach. Oczywiście jeśli ktoś lubi takie klimaty. Jest tu ogromny tłum ludzi, więc trzeba umieć włączyć widzenie selektywne. Ten tłum to tylko tło bez żadnego znaczenia, liczą się tajemnicze zaułki, wyszlifowane poza granice możliwości milionami stóp chodniki i ulice, potężne mury obronne i ta niepowtarzalna atmosfera. I w żadnym wypadku nie można zawracać sobie głowy tym mrowiem ludzi. Szybko robi się ciemno, już nie wszędzie możemy wejść. Ale jeszcze tu, jeszcze tam. Jeszcze porcję pysznych lodów. Przeciągamy nieco nasz spacer, tym niemniej, znowu pozostaje niedosyt.


     W Dubrowniku dobrze znają Polaków i Polskę. W knajpach bez trudu znajdzie się menu w języku polskim. Miejscowi restauratorzy są bardzo aktywni w przechwytywaniu gości. Zapraszają i od razu pytają o pochodzenie. Natychmiast przekonałem się, że również Szczecin nie jest im obcy. Bardzo dobrze pamiętają Pogoń Szczecin. Posiadają w swoich zbiorach szaliki, chyba, wszystkich klubów naszej piłkarskiej ekstraklasy (ekstraklasa – jak to dumnie brzmi ?!). Piłka nożna jest dla nich naturalnym punktem zaczepienia przy nawiązywaniu konwersacji. Równolegle z oferowaniem gratisów. My zdecydowaliśmy się na restaurację Antunini znajdującą się w jednej z bocznych uliczek. Ponieważ było już ciemno, a uliczka oświetlona była niezbyt mocno, było to niezwykle urokliwe miejsce. Obsługa lokalu uwijała się niesamowicie. Dania tam serwowane były wyśmienite. Chorwaci świetnie przygotowują owoce morza. Ale i tradycyjne mięso nie pozostawiało żadnych wątpliwości.  Trzeba też przyznać, że porcje były zupełnie godziwe. Prawdziwa uczta dla miłośników biesiadowania. No i zgodnie z obietnicą pana, który nas zapraszał, dostaliśmy trzy litry wina gratis, rabat 10 % i na koniec, dla chętnych gratis medicina. Medicina, to nic innego jak trawarica, której nie znoszę, więc nawet jeśli jest za darmo, to nie reflektuję. Naturalnie, nie mam żadnych złudzeń, że te wszystkie gratisy są bardzo starannie skalkulowane i nasi przemili gospodarze nie dokładają do interesu, ale zawsze to miło jest być w taki sposób obsłużonym.



       Opuszczamy stare miasto w Dubrowniki. Wracamy autobusem do mariny Miho Pracat, a tam zupełnie inny świat: cudna cisza, plusk wody, cykady i piękna noc. Delektujemy się tą sielanką, jednocześnie przeżywamy wrażenia z Dubrownika. Co za miejsce!   


środa, 18 września 2013

Chorwacja 2013 - Jak dziecko we mgle.

Marina Kremik
       I znowu wyruszamy na żagle do Chorwacji. W pewnym sensie rozpoczynamy naszą podróż tam, gdzie kończyliśmy ubiegłoroczną, w Grazu. Nazwa wzięła się od słoweńskiego słowa gradec oznaczającego mały zamek. A właśnie Graz powstał na terenie starej słowiańskiej osady.  Ten sam przytulny hotel Strasser, choć otoczenie w trakcie poważnych zmian. Wieczorny spacer po mieście. Most z przypiętymi do barierki kłódkami, eleganckie ulice ze specyficzną atmosferą, kolejna fajna knajpka z pysznym jedzeniem i wspinaczka na górę Schlossberg dominującą nad miastem (475 m), na szczycie której są ruiny zamku, będącego kiedyś częścią niezdobytej twierdzy. Ależ dużo tych schodów.  To już jest taka wysokość, że świat w dole wydaje się jakby odrealniony. Jakby dwa światy równoległe, ten nasz na górze, tchnący spokojem i ten w dole, taki dziwny, tętniący życiem. Z zaciekawieniem przyglądam się tym na dole. Gdzie oni wszyscy tak się śpieszą? Dlaczego są w ciągłym ruchu? Jak te mrówki, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Hej tam, ludzie, już wieczór, stańcie na chwilę, usiądźcie. Przecież te kręcenie się w kółko nie ma sensu. Ee, chyba mnie nie słyszą. W takim razie zejdę tam do nich.

Graz - magiczne miejsce na trasie do Chorwacji
       W zasadzie, to nie schodzimy, tylko zjeżdżamy. Zjeżdżamy niesamowitą windą, jak w jakimś futurystycznym wieżowcu. Winda jest oczywiście płatna, ale automat sprzedający bilety na górze jest uszkodzony. Kupuję więc bilety dla naszej czwórki na dole. W tym czasie Kamil, nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy, przeszedł na drugą stronę bramki. Gdy skierowałem się w tamtą stronę, już widziałem jak w kierunku Kamila podąża pan z obsługi, ze strasznie groźną miną. Sytuacja została natychmiast opanowana gdy machnąłem biletami.
       Gdy zaparkowaliśmy auto przy hotelu, okazało się, że Kamil nie ma ze sobą żadnych dokumentów. Na szczęście (?) w recepcji nie zażądano od nas jakichkolwiek papierów, gdyż mieli mnie już zarejestrowanego po zeszłorocznym pobycie. Dało to nam złudne poczucie spokoju. Jesteśmy w Europie. Przemieszczamy się bez problemu z kraju do kraju. Nikt o nic nas nie pyta. Niestety rano spotyka nas bolesne przebudzenie już na początku podróży, a dokładniej na pobliskiej granicy słoweńsko-chorwackiej. Chorwacja nie jest sygnatariuszem układu z Schengen!!!  Wszyscy podróżni proszeni są o okazanie dokumentów tożsamości. Nie ma szans na przekroczenie granicy. Żadne czary nie pomagają. Może to i dobrze, bo jak się później okazało, Chorwaci również sprawdzają wszystkim podróżnym dokumenty.
       Wracamy do najbliższego miasta w Słowenii, do Ptuj. W czasie powrotu dzwonią koledzy, którzy już dotarli do mariny Kremik, gdzie mamy zacząć nasz rejs. No tak, my się wycofujemy, nie wiedząc jeszcze co dalej będziemy robić, a tam już sześciu ludzi na nas czeka i się niecierpliwi. Napięcie zaczyna rosnąć. Postanawiam wysłać Kamila jakimś środkiem transportu do Lubljany, aby tam załatwił dokumenty tymczasowe i dołączył do nas w Dubrowniku, a my pojedziemy jak najszybciej do Kremika. W Ptuj odnajdujemy dworzec autobusowy. Mimo, że jest jeszcze stosunkowo wczesna pora, okazuje się, że w sobotę, autobusem w żaden sposób do Lubljany nie da się dojechać. Idziemy na pobliski dworzec kolejowy. Może pociąg? Jest! Za piętnaście minut. Biegiem z powrotem do samochodu. Wyposażamy naszego pechowca w niezbędne rzeczy i czekamy na pociąg. Pociąg … nie przyjeżdża. Wpatruję się w rozkład jazdy z takim wysiłkiem i natężeniem, że papier o mało się nie zapalił. A i tak nic nie rozumiem, dlaczego nie ma tego pociągu? Na całej stacji jest tylko jedna kobieta, klimat jak tuż przed pojedynkiem w „W samo południe”. Próbujemy jakoś nawiązać kontakt z tą kobietą. Ciężko to idzie, niby nasze języki są bardzo podobne, a jednak bardzo inne. Pani wykazuje mnóstwo dobrej woli, dzięki temu udaje nam się zrozumieć, że ten rozkład jazdy już dawno jest nieaktualny. Pani pokazuje nam swego rodzaju informację kolejową. Wciskamy stosowny przycisk i łączymy się z centralną informacją kolejową. To co usłyszeliśmy przez słuchawkę było tak zniechęcające, najbliższy pociąg za ok 6 godzin, że nie chciałem w to uwierzyć. Wróciłem do tego nieszczęsnego rozkładu jazdy i znowu się w niego wpatrywałem. Niczego to jednak nie zmieniło, a sympatyczna Słowenka nie pozostawiała  najmniejszych złudzeń. No i co? Tylko ja mogę poprowadzić ten rejs. Chłopaki już tam czekają. Jeżeli pojedziemy do Lubljany to pewnie zakończymy załatwianie formalności w poniedziałek. Wszyscy czujemy spory dyskomfort, pozostawiamy jednak Kamila w Ptuj, a sami ruszmy, co konie mechaniczne wyskoczą, do Kremika.
       Dalsza część drogi mija nam już bez przeszkód. Naszych szanownych kolegów odnajdujemy wylegujących się w namiocie dającym odrobinę osłony przed słońcem. Ponieważ ich oczekiwanie trwało ładnych parę godzin, to aby jakoś dotrwać do naszego przyjazdu musieli nieco się wzmocnić specyfikami przywiezionymi z kraju. Trzeba przyznać, że przywitali nas w całkiem dobrej formie jak na tak długie oczekiwanie..
       No, ale szkoda czasu na gadanie. Trzeba jak najszybciej załatwić przyjęcie jachtu i ruszać w morze. Po części formalnej, pora na łódkę. Przyszedł do nas dżentelmen o imieniu Pavle, menager bazy firmy Yacht202. Od razu był na nas wkurzony, bo zgłosiłem, że brakuje nam jednego odbijacza i jest bardzo mało gazu w butli. Okazało się, że jednak odbijacz był, ale dostaliśmy jeszcze dwa dodatkowe. Co do gazu nie doszliśmy jednak do porozumienia. Pavle upierał się, że podłączona butla jest maksymalnie wypełniona, a my porównując wagę tej butli z wagą innej nie mieliśmy wątpliwości, że tego gazu jednak, nie ma tam zbyt wiele. Ale to chyba jednak nie był problem. Problemem raczej było to, że Pavle po prostu nie znosi swojej pracy, nie znosi żeglarzy których musi obsługiwać i chyba w ogóle nie lubi ludzi. Nawet tak przyjaznemu i pogodnemu człowiekowi jak Romek coś tam się dostało od wściekłego menagera bazy. Choć nikt nie ma pojęcia czym Romek mu się naraził. Szkoda, że akurat nam ktoś taki się trafił, ale niech tam. Nie będziemy się zbyt długo nim zajmować, bo szkoda naszego urlopu.
       Według słów, wyżej wspomnianego Pavle, nasz jacht, Kaneja – Sun Odyssey 43, to jacht już nieco wiekowy, ale bardzo dobry. Manewry w porcie trzeba wykonywać bardzo wolno, zasilanie windy kotwicznej trzeba wyłączać gdy winda nie jest używana bo korozja niszczy styki, pompy wody pitnej raczej zbyt wiele nie należy używać, a GPS nie służy do nawigacji a jedynie do określania pozycji. Czy ten dzień wreszcie się skończy? Póki co, kończymy rozlokowywanie się na łodzi i ruszamy. Marina Kremik położona jest w osłoniętej zatocze w północnej części zatoki Peles. Daje to niezłe schronienie od wiatru, ale wyjście chwilę trwa. Gdy wyszliśmy na morze, wiatr zaczął nieco tężeć. Spojrzałem na wskaźnik siły wiatru i stwierdziłem, że … wskaźnik nie działa, w związku z tym pozostało tylko ucho i nos. Rzut oka na log. Też nie działa. Na szczęcie sonda działa, mam przynajmniej informację o głębokości. Wieje całkiem przyjemnie, co najmniej 4-5 B. Stawiamy żagle i obieramy zaplanowany kurs. Koło południa następnego dnia, jak dobrze pójdzie, powinniśmy być w Korczuli.  Mogę oddać ster i zejść pod pokład aby zweryfikować dane na GPS-ie. Patrzę, patrzę i jeszcze bardziej patrzę, a im bardziej patrzę, tym bardziej nie widzę naszej pozycji. Tylko w lewym górnym rogu NO FIX. A na UKF-ce „brak sygnału GPS”. Resetuję urządzenie raz po razie i nic. Jasna cholera! Za bulajem już zupełnie ciemno. Wracać? Co to da? Czy wymienią nam od ręki jacht? Czy w ogóle o tej porze będzie z kim rozmawiać? A poza tym, czy nawigowanie bez przyrządów tak blisko brzegu, po ciemku, to dobry pomysł? Może tych pytań powinno być więcej, może powinny być inne odpowiedzi. Pomyślałem jednak, że biorąc pod uwagę to jaką trasą i jakim kursem mamy płynąć, bezpieczniej będzie jednak nie wracać. Wręcz przeciwnie, ponieważ nie znałem w tym momencie dokładnej pozycji, lepiej będzie jeszcze przez godzinę płynąć w morze a później obrać już właściwy kurs i spokojnie żeglować w obranym kierunku po otwartym morzu. Wachty już wcześniej wyznaczone, trzeba żeglować. Oczywiście ze wzmożoną uwagą ale spokojnie. Po jakimś czasie stwierdziłem, że nie zgadzają mi się światła. Niestety założyłem, że to wina bardzo starych i dawno nie aktualizowanych map. Skoro nic nie działa, to i mapy są do kitu. Na kursie żadnych zagrożeń, odległości od świateł bezpieczne. W końcu nastaje świt. Przynajmniej widzimy co mamy przed dziobem. Ale nic się nie zgadza, zupełnie nic, a GPS milczy jak kamień.

A po nocy, przychodzi dzień.
       O poranku znowu bardzo ładnie wieje, koło południa jednak wiatr siada. Kolejny telefon od Kamila. Wreszcie wszystko załatwione. Tyle, że nie ma połączenie do Dubrownika a ma do Splitu. No i dobrze, trochę zmienimy kurs i po południu powinniśmy być w dobrze znanym Splicie. Jest już popołudnie. Dalej coś mi się nie zgadza. Płynąc do Splitu z daleka widać duże miasto, mnóstwo świateł, a tu dalej nic się nie zgadza. Odkąd zbliżyliśmy się do brzegu cały czas stoję przy sterze. W końcu młodzieży udaje się uruchomić GPS na telefonie. Jakość beznadziejna, ale zarysy konturów lądów jakoś daje się zidentyfikować. Tomek porównuje to z mapą. W końcu wiemy gdzie jesteśmy. Przeżywam prawdziwy szok. Okazuje się, że całonocny i całodzienny kurs trzymaliśmy idealnie. Wprost niewiarygodne, jak po sznurku.  Tyle, że odejście w morze było znacznie większe niż się spodziewałem. Rezultat? To nie okolice Splitu. Jesteśmy dużo dalej. Jesteśmy przy południowo-wschodnim krańcu wyspy … KORCZULA.  Za moment widzimy światła Lumbardy. 

A oto i ona - Korczula
       Tak, chciałem dopłynąć do Korczuli, ale miała być zmiana planu, mieliśmy zawinąć do Splitu. No dobra. Niech będzie Korczula. Jest już ciemno gdy cumujemy w marinie. Co za 24 godziny! Uff. Jeszcze tylko telefon do Kamila, będącego w drodze do Splitu. Jak tam dotrze, niech rozejrzy się w połączeniach promowych na Korczulę.
       Poranek w Korczuli przepiękny. Pogoda wprost wymarzona do zwiedzania, plażowania, relaksu. Rewelacja. Tyle się nasłuchałem i naczytałem o tym mieście i tej wyspie, że bardzo chciałem tu dotrzeć. To wręcz legendarne miejsce. Dla tego zaraz po śniadaniu wyruszamy na „podbój” miasta. Rozpoczynamy od niewielkiego targowiska tuż obok XIII-wiecznych murów obronnych.   Kilkanaście straganów ze standardowym zestawem pamiątek. A i tak zawsze znajdzie się ktoś chętny aby coś tu kupić. Trudno w to uwierzyć, ale tak się dzieje. Wszystko to wygląda bardzo tandetnie, a do tego, jak mawiają bywali w świecie ludzie: „nie ważnie gdzie pojedziesz na urlop, pamiątkę i tak przywieziesz z Chin”. Obok kilka straganów z owocami i warzywami. Tam widzimy jakieś poruszenie. Z placyku ze straganami wyproszeni zostają kupujący. Po paru chwilach handel odbywa się już tylko na dwóch straganach. Oho, chyba nie całkiem legalnie coś robili. Ale warzywa i owoce kupimy w drodze powrotnej.

Marina w Korczuli
       Przekraczamy bramę miejską i wkraczamy w magiczny świat. Plątanina wąziutkich uliczek. Perełka na perełce. Mamy co prawda kilka godzin, ale okazuje się, że to bardzo niewiele czasu. Wchodzimy do katedry Św. Marka. O rety!  Wnętrze zapiera dech swoim wyglądem. Fragment po fragmencie, można by delektować się godzinami. A gdyby tak jeszcze obok przysiadł jakiś ekstra fachowiec i zaczął o tym wszystkim opowiadać. Zaglądam do jakiegoś maleńkiego kościółka. Nawet nie sprawdziłem jakiego. Jakże inaczej. Wnętrze wręcz ascetyczne, jednak tchnie jakąś niezwykłą atmosferą. Wchodzimy na wieżę przy katedrze. Co za widoki. Choćby tylko dla nich warto było tu przypłynąć. Korczula to faktycznie piękne miejsce. Schodzimy na dół i ponownie zagłębiamy się w korczulańskie uliczki. Trafiamy na sklepik ze świecami. Nie wiem czy to faktycznie ręczny wyrób, ale są ładne, przyjemnie pachną i mogą być przyjemnym upominkiem. W końcu zasiadamy na nadmorskim bulwarze w lodziarni przy pysznym deserze. Jakie życie może być piękne.

Widoki z wieży - bezcenne
       Wracając na jacht zrobiliśmy zakupy owocowo-warzywne. Niestety ceny na targu są wyższe niż w normalnym sklepie, ale produkty tam oferowane są wyśmienite. Dałem się też namówić panu na zakup wina. Tym razem było to normalne, butelkowane wino. Ceny mocno wygórowane, ale jakie to przyjemne, kupić chorwackie wino w Chorwacji i móc je wypić po powrocie do kraju wspominając piękne wakacje.  Przy okazji tych zakupów zadziwiła nas jednak pani z drugiego straganu. Miała własnego wyrobu, wyśmienity, pięknie pachnącą oliwę z oliwek. Niestety za litr zażyczyła sobie 150 kun. Nie sama cena jednak była najbardziej zdumiewająca. W końcu każdy może oczekiwać za swoje wyroby tyle, ile uzna za stosowne. Jeśli jednak chce ten towar sprzedać, to chyba jednak trzeba się trochę dostosować do realiów rynkowych. Tym czasem, ta pani ani myślała obniżyć cenę choćby symbolicznie i tylko powtarzała pytanie: Ale dobra jest? No dobra, ale nie aż tak. Oliwy nie kupujemy.

Jeden z wielu uroczych zakątków Korczuli 
       Jeszcze przed śniadaniem okazało się, że Kamil ma prom ze Splitu na Korczulę. Niestety nie do Korczuli a do Vela Luka, portu położonego na zachodnim krańcu wyspy. Ale ta dodatkowa godzina nie ma już żadnego znaczenia. Dalej popłyniemy już w komplecie.    

Chwila przerwy na lody

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...