poniedziałek, 31 października 2011

Pomyłka Posejdona



       Żeglując po mniejszych i większych kałużach, szybko nauczyłem się, że co jak co, ale o prognozę pogody to trzeba dbać, a przede wszystkim trzeba ją mieć. Dla tego, nie będąc pewnym dostępu do prognoz w Grecji, poprosiłem moją córcię o przesyłanie mi wieści z Posejdona , czyli strony internetowej, która podaje m.in.  prognozy dla żeglarzy pływających po greckich morzach. Oczywiście można pilnować prognoz na UKF-ce, ale skoro jest takie dobre źródło informacji jak Posejdon, to czemu z  niego nie skorzystać? Na miejscu okazało się, że zarówno Marek, jak i Zenek, mogą wchodzić na stronę Posejdona. Zenek po prostu zabrał ze sobą komputer i korzystał z dostępu do internetu w knajpkach a Marek robił to za pomocą swojego telefonu. Ach ta współczesna technika! Meteorologicznie byliśmy więc obstawieni ze wszystkich stron. Co prawda, to co mogliśmy odczytać w podawanych informacjach nie było przeważnie nazbyt optymistyczne ale przynajmniej byliśmy świadomi sytuacji.

       Z Mykonos wyruszyliśmy z zamiarem dopłynięcia do Naksos. Był to kolejny dzień z prognozą 5-6 N. No cóż, nie tego oczekiwaliśmy wybierając się we wrześniu do Grecji, ale z tym jakoś da się żyć. Tym bardziej, że początkowo, płynąc między wyspami Mykonos i Delos, byliśmy nieźle osłonięci. Zmienialiśmy się więc przy kole, jak zwykle, co pół godziny, by każdy miał możliwość nacieszenia się prowadzeniem 39 stopowego jachtu. Gdy jednak wychyliliśmy się z opiekuńczych objęć Mykonos i Delos poczuliśmy, że faktycznie wieje. Fale coraz większe. Dzielnej załodze coraz trudniej było utrzymać właściwy kurs. W końcu przestaliśmy się zmieniać przy sterze. Kolejne refy na żaglach, a jacht gna jak szalony. W pewnym momencie  wskaźnik prędkości wiatru przekroczył 40 knotów. Na takie coś, to szanowny Posejdonie, się nie umawialiśmy. O.K. Duży może więcej, z koniem kopać się nie będę. Tymczasem port w Naksos zbliżał się bardzo szybko. Nawet jak wpłynęliśmy do zatoki Naksos, nie odczuliśmy zbytniej ulgi. Jedynie fale się zmniejszyły. Pomny problemów z manewrowaniem na wsteczu i biorąc pod uwagę siłę wiatru, zdecydowałem, że nie będę ryzykował wejścia do Naksos. Grzecznie i z pokorą skierowałem jacht w kierunku Paros, licząc, że tam znajdę lepiej osłonięte miejsce.
Piso Livadhi

       Pierwszym miejscem, które wydawało mi się odpowiednie do szukania schronienie było Piso Livadhi. Gdy zwijaliśmy foka podchodząc do zatoki zauważyłem, że mniej więcej w połowie liku przedniego żagiel zaczyna się drzeć. Będzie problem aby go wymienić przy tym wietrze. Na razie to jednak nieistotne. Sama zatoczka bardzo ładna. W porcie ciasno, ale rzucimy kotwicę na kotwicowisku przy plaży. Kamil nie mógł się powstrzymać, jak tylko rzuciliśmy kotwicę, skoczył do wody. Ku naszemu zaskoczeniu jacht w pewnym momencie zaczął się przemieszczać. Zdaje się, że kotwica nie trzyma. Ponawiamy próby raz po raz, wydając coraz więcej łańcucha. A tu lipa, jacht płynie sobie jakby nigdy nic. Zatoczka bardzo ładna, ale raczej nie spędzimy tu nocy.  Wg locji, na samym południu wyspy są dwa kotwicowiska. Skoro wiatr wieje z północy, to tam powinniśmy jakoś sobie przycupnąć. Bierzemy więc kurs na Ormos Faranga. Póki co, mocno zredukowany fok nie stanowi większego problemu.    

        Słońce już zachodzi gdy dopływamy do Ormos Faranga. Zatoka nie robi na nas specjalnego wrażenie. Na brzegu nieliczne zabudowania, nic specjalnego. Pewnie to wina zmęczenia wielogodzinnymi zmaganiami z silnym wiatrem i szaroburej pogody, że nie odczuwamy doznań estetycznych. A może, faktycznie, to miejsce nie zbyt ładne? W tym momencie nie ma to jednak znaczenia. Marzymy tylko o tym by wreszcie bezpiecznie zakotwiczyć. Miejsce wydaje się być nieźle osłonięte. Niewielkie fale, wiatr przelatuje, gdzieś wysoko nad nami. Podpływam bliżej brzegu, głębokość ok. 5 m. Rzucamy kotwicę, wydajemy ok. 25 m łańcucha. Z uwagą i napięciem obserwujemy co się dzieje. Do zatoki wpływa kolejny jacht, też szuka schronienia. Dobrze, że przypłynął, bo jego światło topowe, będzie dla nas dodatkowym punktem odniesienia. Na wszelki wypadek przygotowuję drugą kotwicę. Wydaje się jednak, że wreszcie stoimy. Skoro tak, to szykujemy kolację. Pora wreszcie się zrelaksować.

       Wiatr nie słabnie. Choć w samej zatoce wieje z prędkością 15-20 knotów, to mamy świadomość, że na otwartym morzu musi być znacznie silniejszy. Wyznaczam wachty, i gdzieś koło północy kładę się spać.

       Chyba płyniemy. Głos Beaty wyrywa mnie ze snu. Nie wiem jak długo spałem, ale to był prawdziwie kamienny sen. Jestem jak ogłuszony. Wychodzę na pokład i dłuższą chwilę próbuję złapać kontakt z rzeczywistością. Po pierwsze, dookoła sporo wody, więc jest o.k, żadne skały nam nie grożą. Sonda pokazuje 32 m głębokości. Nie ma wątpliwości, że zdryfowaliśmy. Rozglądam się dokoła i … Skąd te światła w oddali na trawersie lewej burty? Przecież w naszej zatoczce, było raptem kilka słabych światełek. Powoli wraca pełna świadomość. Wypchnęło nas z zatoki i to co widać, to światła na sąsiedniej wyspie Andiparos. W zejściówce pojawia się Marek, którego obudziła nasza rozmowa i uruchomiony silnik. Marek wciąga kotwicę i podpływamy znowu pod brzeg. Wyrzucamy tym razem dwie kotwice. Jedna z 30 metrami łańcuch druga z 30 metrami liny. Dłuższy czas przyglądamy się sytuacji, wydaje się, że tym razem nas trzyma. Kładę się znowu spać. Gdy wstałem o 04 00 na swoją wachtę, jacht znajdował się dokładnie w tym miejscu gdzie go zostawiłem idąc do koi.      
Wschód Słońca nad Ormos Faranga

niedziela, 30 października 2011

W ODWIEDZINACH U APOLLINA


       Pojedyncze krople deszczu, silny, chłodny wiatr. Ludzie bezwiednie przyśpieszają kroku. Wciągają na siebie wszystko co ze sobą zabrali. Nie wiadomo skąd pojawia się sprzedawca parasoli. Przewodnicy oprowadzający zorganizowane wycieczki próbują realizować swój program. Terkoczą niczym karabiny maszynowe, wyrzucając z siebie niezliczone ilości informacji. Ludzie jednak są nieobecni. Rozbieganym wzrokiem szukają jakiegoś schronienia. A tu, jak na złość za wiele takich miejsc nie ma. Gdzieś tam, sporo dalej, jedna knajpa i budynek z co cenniejszymi eksponatami. Ale to daleko, a przewodnicy swoje…

       Hej! Ludzie! Jesteśmy w niezwykłym miejscu. Jednym z najważniejszych dla historii starożytnej Grecji, jesteśmy na wyspie Delos, w środku Cyklad, którą ją otaczają (gr. kyklos). I te kilka kropel deszczu i wiatr tego nie zmienią. Rozejrzyjcie się dokoła. Może trzeba trochę przymknąć oczy? Zobaczcie na te wazy leżące w nieładzie po murem. Pewnie zaraz przyjdzie właściciel i przywoła do porządku niewolników. Wąskimi uliczkami ludzie podążają w różnych kierunkach, może na targ niewolników, może do jednej z wielu świątyń, może załatwić jakąś ważną sprawę a może do teatru na przedstawienie. Przymrużcie oczy i przyjrzyjcie się dobrze. Oni tu są, ludzie sprzed ponad 2000 lat.

       Delos (ta, która się wyłania) przez wiele stuleci odgrywała bardzo znaczącą rolę w życiu Grecji. Nie mogło być inaczej, bo właśnie na tej niewielkiej wysepce, Leto urodziła Zeusowi Apollina i Atemidę. Wyspa, które do tego czasu tułała się po morzu, w nagrodę została zakotwiczona czterema diamentowymi słupami pośrodku Cyklad. Wg innej wersji wyspa wyłoniła się z morza po uderzeniu trójzębu Posejdona, który spełił rozkaz Zeusa, chcącego przygotować miejsce gdzie Leto mogłaby spokojnie urodzić boskie bliźnięta. Do sanktuarium Apollnina pielgrzymowali ludzie ze wszystkich stron greckiego świata. Te sanktuarium tworzyły trzy świątynie.  Co cztery lata odbywało się wielkie święto ku czci tego boga. Nieopodal znajdowała się świątynia Artemidy, nieco dalej sprośnego opoja Dionizosa. O niezwykłości tego miejsca i ludzi tam zamieszkujących świadczyło też to, że była tam również świątynia cudzoziemskich bogów. Czczono w niej Izydę, Serapisa, Kabirów (podobno dzieci Hefajstosa i nimfy Kabejro, niektórzy utożsamiali ich z Dioskurami, ale dokładnie nie wiadomo o co z nimi chodziło)  i bóstwa syryjskie.

       Jak to zwykle bywa, wątki religijne ściśle przeplatają się z biznesowymi i politycznymi. Miasto przez całe wieki spełniało tak doniosłą rolę, że nikt nie ośmielił  się podnieść na nie ręki. Dlatego nie było otoczone żadnymi umocnieniami obronnymi. Patrząc z dzisiejszej perspektywy wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. Przecież właśnie tutaj był skarbiec Związku Delijsko-Attyckiego (478-454 p.n.e.). Od połowy III w p.n.e. stała się wielkim centrum handlowym. Była jednym z największych ośrodków handlu niewolnikami. Podobno jednego dnia sprzedawano tutaj do 10 000 niewolników. Wyspa słynęła w starożytności również z powodu swego rodzaju czystości. Podobno omijały ją trzęsienia ziemi. Za panowania Pizystrata (540-528 p.n.e.) Ateńczycy usunęli z wyspy wszystkie groby. W 426 r p.n.e. wprowadzono zakaz umierania na wyspie.

       Niestety świat antyczny nie był doskonały. Próbujemy go idealizować widząc niegodziwości świata, w którym żyjemy teraz. Nic z tego. Chciwość i żądza władzy są z nami od najdawniejszych czasów. Upadek Delos nastąpił nagle. W roku 86 r p.n.e. (wg innych źródeł w 88), król Pontu Mitrydates wraz ze swoim wojskiem dokonał najazdu na wyspę. Splądrował ją, zburzył domy i świątynie, wymordował 20 000 mieszkańców. Reszty dopełnili piraci, którzy byli zmorą starożytnej Grecji.

       Błądząc myślami w starożytnym świecie, doszedłem do budynku muzeum archeologicznego. Nasza załoga też jakoś się rozsypała. Dopiero przy muzeum trafiliśmy na Agnieszkę i Marka. Weszliśmy do środka by podziwiać mistrzostwo starożytnych artystów i rzemieślników. Finezja wykonania rzeźb czy mozaik wprawia w zdumienie.

       Gdy wyszliśmy z budynku, okazało się, że bogowie ulitowali się nad  nami i rozgonili chmury. Wyruszyliśmy na najwyższe wzniesienie Delos. Nie jest to wielka góra, ale można się trochę zasapać wchodząc na nią. Wielu turystom, zresztą same wchodzenie na górę nie wystarcza. Muszą zabrać ze sobą z dołu jakiś kamień, by dołożyć go do jednej z dziesiątek, a może setek irracjonalnych piramidek. One tu pasują jak przyczepa z obornikiem do Aston Martina. Kto tym biednym ludziom podsunął taki pomysł? A może to była jakaś znudzona wycieczka ze Stanów, dla której trzeba było na poczekaniu wymyślić jakiś kit, coś co by ich zmotywowało do wejścia na górę, bo samochodem tam się nie wjedzie.  Gdy się już jednak na nią wejdzie, to ma się przed sobą odpowiedź, co sprawia, że ludzie wciąż chcą pływać między Cykladami, że wracają tu wielokrotnie. Cyklady są po prostu magiczne.  

piątek, 21 października 2011

MYKONOS - ESENCJA CYKLAD



Z Gavrion do Mykonos jest przysłowiowy żabi skok. Nie spieszyliśmy się zatem rano z odpłynięciem. Spokojnie zjedliśmy śniadanie i uzupełniliśmy zaopatrzenie. Jakież to jest przyjemne, tak się nie śpieszyć, nigdzie nie być umówionym, nie mieć wyznaczonych ram czasowych. Jak z lekka podchmielony miś koala przyglądać się światu, nie koniecznie rozumiejąc co się dzieje.

       Dystans  9 Mm pokonaliśmy stosunkowo szybko. Wiatr tężał dosyć wyraźnie. Gdy znaleźliśmy się w Zatoce Mikonou wiało już całkiem zdrowo. Znowu musiałem stoczyć ciężkie boje z naszym Oceanisem 393, który za nic w świecie nie chciał współpracować na wsteczu. Stał w marinie wyjątkowo duży jacht, którego załodze chyba napędziłem sporo strachu swoimi manewrami. Mimo sporego poirytowania sytuacją, śmiać mi się zachciało gdy zobaczyłem miny tych ludzi. Choć byliśmy co najmniej dziesięć metrów od nich, sprawiali wrażenie, jakbyśmy właśnie przecinali ich wspaniałe cacko na pół. Niestety kolejne próby zacumowania rufą kończyły się niepowodzeniem. A wiatr wiał coraz mocniej, zaczynał się koncert na wantach. Jakiś dwóch życzliwych ludzi na kei, pokazało gdzie możemy w miarę bezpiecznie stanąć wzdłuż kei. Gdy wreszcie mogłem powiedzieć: „tak stoimy”, przyszedł czas aby podziękować naszym pomocnikom, jak się okazało, Niemcom, i rozejrzeć się po marinie.

       No właśnie, spotkała nas spora niespodzianka. W czasie poprzednich rejsów odniosłem wrażenie, że czas w Grecji zatrzymał się kilkaset lat temu. Grecy byli tak zachwyceni samymi sobą i swoim, skądinąd pięknym krajem, że uważali iż nic już nie muszą robić. A tu niespodzianka. Planowana od kilkudziesięciu lat budowa mariny w Mykonos ruszyła. I to jak ruszyła. Zrobiło się całkiem sporo nowych miejsc postojowych. Na razie nie ma co marzyć o takich luksusach jak woda i prąd na kei, czy natryski, ale jest porządna keja. Pięć lat temu nawet nie było jej zarysu. Przy okazji znacznie skróciła się droga do centrum. Niestety znowu mogliśmy się przekonać, o tym że Grecja to nie jest kraj dla pieszych. Z mariny prawie do samego centrum jest droga, ale nie ma chodnika. Trzeba bardzo uważać na tej krętej drodze na wypadające zza zakrętu pojazdy. Teoretycznie zawsze można uskoczyć na pobocze, tyle że przeważnie zaraz obok drogi jest, co najmniej kilkumetrowe urwisko.

       Żeglując po Cykladach nijak nie można pominąć Mykonos. To swego rodzaju symbol tego archipelagu, coś jak wieża Eiffla w Paryżu, siusiający chłopiec w Brukseli czy Maracana w Rio de Janeiro. I wcale nie chodzi o jakieś niezwykłe zabytki. Tych za wiele tutaj nie ma. Ale Mykonos to kwintesencja Cyklad: barwy, kształty budynków, bajecznie poskręcane i poplątane uliczki, niezliczone kościoły (podobno ok. 300) i knajpki oraz wiatraki. Ogromna ilość sklepów z biżuterią, wyrobami skórzanymi i najróżniejszymi bibelotami. Do tego bujna i kolorowa roślinność starannie pielęgnowana przez mieszkańców.

       No i Petros, pelikan, będący jednym z głównych symboli wyspy i miasta. To już właściwie drugi pelikan. Ten pierwszy, po wielu latach służby dokonał żywota. W jego miejsce sprowadzono nowego. Różne są wersje, jak to było ze sprowadzeniem tego drugiego. Bez względu jednak na to, czy stało się to za sprawą lokalnych władz, czy niemieckiego biznesmena, pelikan wciąż jest wielką atrakcją i jednym z najczęściej fotografowanych obiektów na wyspie.

       Jak to, ktoś powiedział, Mykonos to uosobienie  cykladzkiego stereotypu. I pewnie dla tego ściągają tu ogromne wycieczkowce ze wszystkich stron, jak by zasysał je ogromny wir. Niektóre nawet nie przybijają do kei w porcie. Stają na kotwicy w zatoce i natychmiast mknie w ich stronę cała chmara taksówek wodnych. Otwierają się w burcie drzwi i turyści spragnieni zakupów w tym bajecznym miejscu już się gramolą na pokład tych malutkich pływadełek. Kilka godzin pędu przez ciasne zaułki i eleganckie sklepy, wyścigów w wydawaniu pieniędzy i obowiązkowa wizyta w jednej z knajpek, najlepiej nad brzegiem zatoki (ach, jak romantycznie!) i powrót na pokład pływającego miasta by ruszyć dalej.

       Przybywa tutaj też wielu turystów chcących spędzić na wyspie więcej czasu. Urocze zatoki i plaże, liczne knajpy gdzie można dobrze się zabawić  i pełen luz sprawiły, że wyspa zyskała miano „party island”. Uwaga jednak na to, na którą plażę się udajemy. Plaże na Mykonos bywają … dedykowane. Są takie dla rodzin i są też dla innych grup odbiorców.

       Nie da się nie przypłynąć na Mykonos, nie da się też nie ulec urokowi wąziutkich uliczek i czarowi knajpek. A dwukolorowy sok w Kastrobar był rewelacyjny.

czwartek, 13 października 2011

TINOS - TRADYCJA BEZ TURYSTYCZNEGO GWARU

      
       Z Gavrion wyruszamy w świetnych nastrojach. Pogoda znakomita, wieje 3-4 B. Trochę szkoda, że w nocy zmienił kierunek i znowu będziemy musieli halsować.  Na wszelki wypadek przygotowuję się do wejścia do dwóch portów. W zasadzie chciałem od razu płynąć do Mykonos, ale biorąc pod uwagę panujące warunki przygotowałem się na wejście do Tinos. Jesteśmy na wakacjach i nie będziemy się wysilać tylko po to aby realizować jakiś plan. Żeglujemy więc spokojnie wzdłuż tych dwóch, długich wysp.  Najpierw wzdłuż Andros, trwa to dosyć długo. W końcu mijamy, nie bez problemów, Stenon Dhisvaton (Cieśninę Dhisvaton) i podążamy wzdłuż Tinos. Skaliste, wypalone przez słońce wyspy, z charakterystycznymi dla Cyklad białymi domami. Patrząc na te pustkowia, poprzecinane tu i ówdzie kamiennymi murkami, zastanawiam się z czego żyją ludzie tam mieszkający. Przecież sama turystyka nie wystarczy.  Nie wiem z czego żyją, ale jak widać dają sobie radę. Tymczasem wiatr zaczyna zdecydowanie słabnąć, morze się wygładza. W pewnym momencie dostrzegam delfina. Za chwilę drugiego, całkiem niedaleko. Płyną w naszą stronę. Łapię za aparat i biegnę na dziób. Delfiny podpłynęły do jachtu, ze dwa razy otarły się o kadłub. Próbuję przymierzyć się do zdjęcia, chcę mieć jak najlepsze ujęcie. Ale robię to tak długo, że ani z jednej strony jachtu ani z drugiej nie udało mi się zrobić ani jednego zdjęcia. Zamiast po prostu pstrykać szybko kolejne fotki i później zastanawiać się nad tym co też z tego pstrykania wyszło ja się zastanawiałem jak zaplanować kadr. Katastrofa.

       Wiatr zdechł zupełnie. Uruchamiamy katarynę. Jesteśmy już niedaleko Tinos, ale też robi się dosyć późno. Płyniemy więc do Tinos. Po jakimś czasie znowu zaczyna wiać, tyle że z zupełnie innego kierunku, tym razem z północy, odwróciło się o 180o.  Według starożytnych wyspa była siedzibą boga wiatrów Eola, chyba dla tego tak szybko i niezauważalnie zmienił się kierunek wiatru. Choć była to siedziba Eola, to jednak starożytni mieszkańcy szczególnym uznaniem obdarzali  Posejdona, innego boga z naszej branży.

       Wejście do Tinos jest dobrze widoczne i nie nastręcza większych trudności. Trzeba tylko uważać bo pływa tu sporo promów. Podejście do kei też jest łatwe, gdyż jest wystarczająco dużo miejsca aby dobrze się przygotować. Na kei czeka na nas prąd i woda. Jedyna trudność, to widok, jaki w pewnym momencie przed nami się pojawia. Od samego nabrzeża pnie się dosyć stromo w górę główna ulica miasta. Na jej końcu zaś imponująca bryła cerkwi Panagia Evangelisteria,  właściwie całego kompleksu budynków cerkiewnych.

       Po zacumowaniu oczywiście najpierw prace obowiązkowe. Obiad, uzupełnienie zaopatrzenia, udaje nam się znaleźć sklep żeglarski, gdzie kupujemy szpachlę do naprawy kadłuba. Jak tylko udało nam się z tym wszystkim uporać, wyruszamy w kierunku cerkwi Panagia Evangelistria (Zwiastowania).  Nie idziemy jednak główną ulicą, wzdłuż której rozłożony jest chodnik dla pątników chcących ten ostatni odcinek przebyć na kolanach. My wybieramy uliczkę równoległą do niej, zdecydowanie węższą, zdecydowanie bardziej kolorową i gwarną. To po prostu deptak handlowo-gastronomiczny. Jeżeli ktoś lubi tradycyjną Grecję, to dla takiego kogoś, to jest właśnie to, kolorowo, gwarnie, przytulnie, ale nie nachalnie. Będąc kolejny już raz w ojczyźnie Platona, nie spotkałem się z nachalnością sprzedawców i restauratorów. Owszem, zapraszają, zachęcają, ale robią to z dużą powściągliwością i zawsze z uśmiechem na twarzy. Mi się to bardzo podoba. Spacer taką uliczką niesie ze sobą niebezpieczeństwo zrobienia nieplanowanych zakupów, ale jakoś się z tym pogodziłem. Kamil kupił sobie kowbojski kapelusz. Mało to stylowe, ale chroni głowę i szyję przed słońcem. Ula i Agnieszka kupiły sobie kwiatki do powieszenia na szyi. Nie mam pojęcia co za kamień tam był, ale były naprawdę ładne. Na tyle ładne, że dokupiliśmy jeszcze jeden taki wisiorek, dla drugiej naszej córki, która tym razem z nami nie popłynęła. W trakcie dokonywania płatności i pakowania zakupionych upominków, wdałem się w rozmowę z panem będącym w sklepie. To, że zapytał skąd jesteśmy, to raczej oczywiste. Ale już to, że na moją ogólną odpowiedź, najpierw, że jesteśmy z Polski, później, że jesteśmy z Północno-Zachodniej Polski, pan dalej dopytywał się z jakiego miasta, już takie oczywiste nie było. A gdy jeszcze okazało się, że dobrze orientuje się gdzie jest Szczecin, to już wprawiło mnie w lekkie zdumienie. Z kolei Zenek spełnił tam jedno ze swoich marzeń. Ma wreszcie zdjęcie z popami w tle. Zresztą nie było to takie trudne, bo duchownych, w tradycyjnych strojach i z długimi brodami przechadzało się tam sporo. Do tego nie chodzili w pojedynkę. W tej uliczce było tyle różności, że każdy mógł coś znaleźć dla siebie. Naturalnie, z racji tego, w jakim miejscu się znajdowaliśmy, było też mnóstwo dewocjonaliów. M.in. było pełno pojemniczków na wodę, którą można zaczerpnąć tam, u góry. Była też ogromna ilość świec, różnej wielkości i różnej grubości. Trudno było nie zauważyć blisko dwumetrowych, wąskich świec sterczących ponad wszystkim.

       W trakcie drogi do cerkwi zrobiło się już zupełnie ciemno. Gdy doszliśmy na górę, kościół, jego niezwykła wieża i arkadowy dziedziniec prezentowały się niezwykle efektownie. Marmurowa budowla, piękne światła, niezwykłe drzewa na dziedzińcu, przytłumione głosy nielicznych turystów. Niestety, nie wziąłem z jachtu statywu, drugi poważny fotograficzny błąd tego dnia. Miejsce do którego dotarliśmy odgrywa w życiu greckich katolików ważną rolę. Znajduje się tu cudowna ikona Bogurodzicy z Megalochori, sprawczyni licznych uzdrowień. Podążają tu pątnicy z całej Grecji. Największe tłumy są tutaj 25 marca i 15 sierpnia. Ikonę namalował podobno Łukasz Ewangelista. Później została zakopana w ziemi. W roku 1822 zakonnica, późniejsza święta Pelagia, wskazała miejsce gdzie ikona była zakopana. I właśnie w pobliżu tego miejsca wybudowano cerkiew Panagia Evangelistria. Sama ikona jest przyozdobiona diamentami, szafirami i perłami. Muszę się jednak przyznać, że w miejscu gdzie znajduje się ikona, coś zupełnie innego przyciągnęło moją, i nie tylko moją, uwagę. Znajdują się tam złote i srebrne lampki wotywne. Jest ich tam ogromna ilość. Mają różne kształty i wielkość. Sprawia to wrażenie dywanu u sklepienia, a może gęsto utkanej pajęczyny. Robi to niesamowite wrażenie.

       Jedną z częściej oferowanych na straganach z dewocjonaliami, i nie tylko, pamiątek jest miniatura wieży cerkwi Pangia Evangelistria. Okazuje się, że wieże kościelne/cerkiewne na Tinos mają swoje specjalne znaczenie. Przez wieki toczyła się tu szczególnego rodzaju rywalizacja między katolikami i prawosławnymi. Budując kolejny z wielu kościołów i cerkwi starali się by ich wieża była jak najwyższa, by była jak najlepiej widoczna.
       Zrobiło się już całkiem późno, powoli wracaliśmy do portu. Nie sposób jednak było odmówić sobie skręcenia to w jedną, to w drugą boczną uliczkę. Takie malownicze, takie urzekające. Z żalem opuszczałem Tinos, tym bardziej, że zwiedzaliśmy tylko Chorę, a przecież reszta wyspy też całkiem sporo oferuje. Nie byliśmy też, na żadnej plaży. Zdecydowanie czas biegnie zbyt szybko.

środa, 12 października 2011

GAVRION - GWÓŹDŹ W OPONIE


       Wyruszamy z Vourkari na Kea i kierujemy się do Gavrion na Andros. Całkiem przyjemny wiaterek 3-4 B. Co prawda, trafił się nam klasyczny wmordewind, ale w tych warunkach nie stanowiło to większego problemu. Trochę pohalsujemy, nic się nie stanie.  Po wyjściu w morze wracamy do półgodzinnych wacht przy sterze. Załoga czuje się coraz pewniej. Humor większości dopisuje. Już tylko jedna osoba zmaga się z przyzwyczajeniem organizmu do ciągłego bujania. Trochę ciężko to idzie, bo przecież normalny człowiek jest stworzony do stąpania po twardym gruncie. A tu hop i hop, łódka podskakuje jak szalony źrebak. Wiatr nie jest już taki mocny, ale pozostał jeszcze spory rozkołys morza po wczorajszym i nocnym wietrze. Kiedy ekipa poczuła się lepiej, zaczęła zachowywać się swobodniej, tzn naturalnie, ludzie odzyskali rezon. Ma to i dobre i mniej dobre strony. Jedną z ważniejszych rzeczy w czasie rejsu jest umiejętność współżycia na tej niewielkiej powierzchni jachtu. Takie postępowanie by unikać sytuacji konfliktowych, by pomagać innym, współpracować przy wykonywaniu obowiązków, dbanie o różne drobiazgi z własnej inicjatywy. Jak się okazuje nie jest to takie proste. I nam się trafiła osoba, dla której pojęcie pracy zespołowej nie było znane z autopsji. Natychmiast prowadzi to do iskrzenia. Na szczęście reszta staje na wysokości zadania i żeglujemy dalej z uśmiechem na ustach.

       Część naszej załogi miała problem z zapamiętaniem nazwy wyspy, w kierunku której zmierzaliśmy i co chwilę mnie o to pytali. W końcu ktoś rzucił: Andros – prawie jak Andrus. A, że sympatycznego redaktora Artura Andrusa większość doskonale kojarzyła, więc chwyciło. Niektórym to jednak było mało i padła propozycja: Andros to prawie jak arbuz. No to, żeby już nie było żadnych wątpliwości ktoś dorzucił, parafrazując fragment starego dowcipu, Andros to jak … Zenek, tylko zupełnie inaczej.

       Tak sobie dowcipkując i docierając wzajemnie, dopłynęliśmy do Zatoki Gavriou, w której położony jest niewielki port Gavrion. Gdy podchodziliśmy do portu, nie było w nim ani jednego jachtu. Stało parę łodzi rybackich i jakiś jacht motorowy, wszystkie longside, sporo miejsca. Widząc tę sytuację, nie tylko nie poćwiczyłem manewrów na wsteczu, co sobie obiecywałem poprzedniego dnia, ale postanowiłem stanąć wzdłuż nabrzeża. Los pokarał mnie podwójnie. Po pierwsze straciłem, jak się później okazało, najlepszą możliwość poćwiczenia manewrów. Po drugie … Gdy zszedłem na ląd, aby posprawdzać zacumowanie jachtu, oblał mnie zimny pot. Na burcie była paskudna rysa. Zupełnie jak na wielu samochodach parkujących na naszych cudnych osiedlach. Zupełnie jakby jakiś gnojek szedł wzdłuż i rysował gwoździem. Ale skąd u licha tu ta rysa? Sprawcę znalazł Marek. Siedział sobie w oponie wiszącej na nabrzeżu by chronić burty jachtów. Kto? A jakże, gwóźdź, i to całkiem solidny. Nie, nie nie! To się przecież nie zdarza! A jednak nam się zdarzyło. Uwaga, bracia żeglarze, jak będziecie w Gavrion, nie cumujcie longside.

       To już jest. Nie ma co rozpamiętywać. Jak będzie możliwość, kupimy szpachlę i spróbujemy coś z tym zrobić. Póki co, robimy klar, jemy obiad i idziemy się wykąpać. Plaża malutka ale wyjątkowo urokliwa, jak z folderów turystycznych. Do tego bajecznie czysta i ciepła woda, no i zbliżający się zachód Słońca. Jak na wakacjach w Grecji.

       Gavrion to w zasadzie tylko port promowy. Nic tu nie ma, nie ma też turystów. Zdecydowana większość napisów tylko po grecku. Cisza i spokój. Ruszamy w „miasto”. Naszą uwagę przyciąga Perrakis-Kafe-Bar. Nazwa nieco myląca, bo jak się okazało po przejrzeniu karty dań, była to raczej naleśnikarnia. Uznaliśmy, że to może być interesujące i postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia. Przetestowaliśmy naleśniki ze szpinakiem, z czekoladą, z owocami. Wszystkie były pyszne.
       Wieczorem rozłożyłem się w kokpicie i ze szklaneczką wina w dłoni, kontemplowałem piękno wieczoru w Zatoce Gavriou. Oczywiście, każdy może mieć swoje preferencje. Jeśli chodzi o mnie to uwielbiam taki spokój. Przewodniki żeglarskie trochę straszą przypływającymi tu promami. Owszem, kilka przypłynęło i odpłynęło, ale wcale nie powodowały specjalnego zafalowania, nie stanowiły więc specjalnej uciążliwości. Natomiast ze zdumieniem obserwowaliśmy jak niezwykle sprawnie manewrują w tym niewielkim porcie. Zwróciło też naszą uwagę to, że otwierają wrota jeszcze przed dobiciem do nabrzeża, a zamykają już po odcumowaniu. Na Bałtyku, rzecz raczej niespotykana, ale to w końcu Grecja, kraina ludzi żyjących na dużym luzie.

poniedziałek, 10 października 2011

KEA - A GDZIE TA CHORA JEST?

Przystań w Vourkari

       Pierwszy dłuższy przelot z Ayia Marina na wyspę Kea, do Vourkari. Około 38 Mm, wiatr 5 B i niemal zupełnie zielona załoga. Nietrudno się domyślić co się działo.  Niektórzy się męczyli a niektórzy świetnie się bawili. Wciągamy załogę w żeglowanie. Zmniejszamy nieco powierzchnię żagli, aby jacht płynął spokojniej i robimy półgodzinne wachty za sterem. Wszyscy próbują po kolei.  Jakoś się rozkręcają. Ci po wachcie, nawet drzemią w kokpicie odpoczywając po trudach sterowania. Jak na pierwszy dzień chyba nieco za mocny wiatr. Planowałem, że będzie inaczej. Nawet Janis w Atenach mówił, że już nie będzie zbytnio wiało. Jednak szybka jazda, mimo lekko zarefowanych żagli, wciąga. Nie jest źle.

        Po ok. 8 godzinach żeglugi pojawia się przed nami wejście do Limin A. Nikolaou. Kierujemy się na N-E do Vourkari. Ładna zatoczka, dobrze osłonięta. Zapowiada się bardzo przyjemnie. Niestety, nie sprawdziłem wcześniej jak jacht zachowuje się na wsteczu!  Ale błąd. I zaczęło się zmaganie z dziwnym zachowaniem naszego oceanisa. Śruba lewoskrętna, nawet lekkie kopnięcie silnikiem powoduje mocne nadrzucenie rufy. Zbyt wolno też nie można płynąć, bo jacht przestaje zupełnie słuchać steru. Trochę się zdenerwowałem, głównie na siebie. Podejmuję silne postanowienie, że jutro, zanim podejdę do kei  trochę poćwiczę pływanie na wsteczu.
kamienne układanki

       Kea to niewielka wyspa, którą zamieszkuje ok. 1800 osób, z których większość mieszka w chorze. My cumujemy w Vourkari, małej wiosce, w północno-wschodniej części wyspy.  Przez kłopoty z cumowaniem, spóźniliśmy się dosłownie parę chwil, by podłączyć się do ostatniego, wolnego gniazda z prądem. Tu trzeba być szybkim i sprytnym, Grecy raczej nie rozpieszczają żeglarzy.

       Po oporządzeniu się na jachcie postanawiamy wyruszyć do głównej miejscowości na wyspie, o tej samej zresztą nazwie co wyspa, do Kea, czyli do chory. Miała się ona znajdować na jakimś wysokim wzniesieniu, z którego rozpościerają się piękne widoki. Chcieliśmy być ambitni i wyruszyliśmy pieszo. Co prawda zapytana o drogę Greczynka, była nieco zdziwiona naszym pomysłem, bo według niej to daleko. Nas jednak to nie zraziło. W końcu to ekipa zaprawionych w boju turystów, którzy niejedno już przeżyli. Gdy jednak zaczęło się ściemniać, a my byliśmy na jakimś bezdrożu, do tego bez jasnej koncepcji, w którą stronę należy się udać, postanowiliśmy wracać. W jakimś przewodniku wyczytałem, że chora została wybudowana na tak wysokim wzniesieniu by zniechęcać  potencjalnych najeźdźców. Nie wiem jak to było z tymi najeźdźcami, ale z nami się udało, poddaliśmy się. Jak później sprawdziłem, to faktycznie nie było tak bardzo blisko, jak dla pieszych, około 8 km. Nie obejrzeliśmy więc chory, nie obejrzeliśmy wielkiego lwa, cerkwi Agia Irim, nie kąpaliśmy się na tutejszych piaszczystych plażach. No cóż, nie ma rady, trzeba będzie tam jeszcze kiedyś wrócić, by to wszystko nadrobić.
Charakterystyczny element greckiego krajobrazu

       Poprzednią noc spędziliśmy w zatoczce Ayia Marina, gdzie była taka niezwykła cisza i można było bez końca leżeć na pokładzie i wpatrywać się w gwiazdy. W Vourkari było zupełnie inaczej. Wioska niewielka, ale nader chętnie odwiedzana przez turystów. Jak to bardzo często ma miejsce w Grecji wzdłuż portu biegnie uliczka, a po jej drugiej stronie mieszczą się liczne kafejki, restauracje, tawerny itp. A, że w niektórych mieli ochotę się zabawić, więc mieliśmy dyskotekę, prawie do białego rana.
Latarnia morska na Ak. A. Nikolaou

wtorek, 4 października 2011

Cyklady 2011 - wyruszamy w wielki rejs.

W greckich marinach jest nieco inaczej niż u nas

      Ten rejs przygotowywałem od ponad pół roku, więc wydawało się, że wszystko musi być zapięte na ostatni guzik i żadnych niespodzianek być nie może. Jacht, załoga, porty, samoloty, pogoda, wszystko zaplanowane i przygotowane. Nie pozostało zatem nic innego jak zapakować swoje klamoty i ruszać.

       Pierwsze emocje pojawiły się przy pakowaniu. Limit wagi 20 kilogramów, nie jest specjalnie imponujący, zważywszy na ilość niezbędnego bagażu do zabrania. Biorąc pod uwagę tylko to co naprawdę jest niezbędne: kilka zmian odzieży żeglarskiej, stroje wizytowe, wszak będziemy wychodzić w portach na zwiedzanie miasta i kafejek, ekwipunek fotograficzny, czyli wypchana po brzegi torba Lowe Pro Nowa 4 i statyw, ekwipunek do nurkowania, kilka książek no i to co najważniejsze, zaprowiantowanie na dwa tygodnie. Na szczęście jakoś udało się to poupychać do toreb i nieco wspomagając się kolanem podopinać zamki. Chwila prawdy na wadze, prawie dwadzieścia kilo. Oby tylko nasza domowa waga się nie myliła!

       Początek podróży spokojny i wygodny. Znajomy zawozi nas na berlińskie lotnisko Schönefeld swoim busem, Mercedesem. Nie musiałem więc specjalnie wiele tachać naszych bagaży. Tyle co z piątego piętra na dół. Na lotnisku skorzystaliśmy z wózków bagażowych. No i przyszła odprawa bagażu. Jakiż kamień spadł mi z serca gdy waga pokazała wynik poniżej 20 kg.

     Podróż samolotem już taka komfortowa nie była. Z resztą czego się można spodziewać lecąc tanimi (?!) liniami lotniczymi. W Airbusie A 320 należącym do  easy Jet komplet, a może i nadkomplet pasażerów. Kiedyś, gdy byłem jeszcze małym chłopcem i o lotach samolotami marzyłem gapiąc się w niebo,  fotele lotnicze były synonimem wyjątkowego komfortu. Niestety te czasy już dawno minęły. A może nigdy ich nie było? Może to kolejna z bajek opowiadanych wnuczkom przez babcie, które nigdy w życiu nie leciały samolotem? W każdym bądź razie w tym samolocie o jakimkolwiek komforcie mowy nie było. Na szczęście lot z Berlina do Aten trwa raptem około trzech godzin, więc jakoś da się to wytrzymać.

       Ateny przywitały nas tak jak się tego spodziewaliśmy. Piękne wczesne popołudnie. Zaczynają się nasze wymarzone dwa tygodnie w Grecji. Odbieramy bagaże i walimy do „zaprzyjaźnionej”  pośpiesznej linii autobusowej X96 i jedziemy do również znanego nam już hotelu Galxy. Tym razem, dla odmiany wysiadamy o jeden przystanek za daleko. Ale zapewniam, że lepiej jest wysiąść o jeden przystanek za daleko, niż o 10 za blisko. Wiem to, bo sprawdziłem na sobie dwa lata temu. Może kiedyś uda mi się w końcu wysiąść na tym właściwym przystanku. Po drodze chłonęliśmy greckie widoki, wszystko tu takie inne. Jednak jedna rzecz zwróciła moją uwagę, ze względu na pewne podobieństwo z tym co oglądamy w Polsce. Zakurzone samochody. Niestety większość pojazdów poruszających się po naszych drogach nie grzeszy zbytnią czystością. Ale samochody jeżdżące po Grecji, to dopiero są zakurzone. Proszę Państwa, czapki z głów! Musimy jeszcze trochę poćwiczyć. Grecy to potrafią być luzakami.

       Hotel Galaxy, położonej przy głównej alei, biegnącej wzdłuż brzegu zatoki specjalnie się nie zmienił od czasu naszego ostatniego pobytu. Tani, skromny hotel, ot taki właśnie, by spędzić w nim jedną noc przed rozpoczęciem rejsu. Choć jedna zmiana była. Poprzednio restauracja hotelowa była na parterze, teraz na ostatnim piętrze z pięknym widokiem na zatokę. Ta na parterze była w remoncie.

       Już w hotelu mogliśmy się przekonać jak wielką popularnością wśród Polaków cieszą się wrześniowe rejsy po wodach Zatoki Sarońskiej i Morza Egejskiego. Można powiedzieć, że hotel był zdominowany przez naszych rodaków.

       Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy na „podbój” Aten. Najpierw do mariny, odszukać miejsce postoju naszego jachtu. Ponieważ Marina Alimos jest całkiem spora, na ok. 1000 jachtów i to nie małych, chcieliśmy wiedzieć jak mamy się taszczyć z naszymi tobołami. Oczywistym rozwiązaniem wydawało się pójście do biura mariny i zapytanie tam przy którym pirsie jest siedziba MG Yachts, od której to firmy braliśmy jacht. Okazało się jednak, że to wcale nie jest takie proste. Biuro mariny czynne, w środku miła pani, klimatyzacja, komputery, ale gdzie można znaleźć MG Yachts to raczej się nie dowiemy. A przynajmniej, nie pomoże nam w tym komputer. Ale jako się rzekło, pani była miła i nie poprzestała na poszukiwaniach w komputerze. Wyszła przed budynek i zawołała na jakichś dwóch gości kręcących się w pobliżu i ci wskazali nam właściwe miejsce. Gdy doszliśmy do właściwej kei, dla odmiany nie mogliśmy znaleźć żadnego Oceanisa 393, którym mieliśmy pływać. Co robić? No, nie ma innego wyjścia aniżeli udać się do jakiejś knajpy.

       Gdy przechadzaliśmy się jeszcze po marinie, jakaś kobiecina dała nam ulotkę restauracji u Vassilisa. Skoro potrzebują takiej reklamy, to pewnie nie jest to jakiś specjalny lokal. Do tego, jak wynikało z załączonego planu, położona była o kilkaset metrów od głównej ulicy. Co nam jednak szkodzi odwiedzić Vassilisa. Nawet byłoby miło rozpocząć od biesiady w jakiejś skromnej, tradycyjnej greckiej tawernie. No to idziemy. Faktycznie kawałek trzeba było przejść. W końcu znaleźliśmy ulicę Davaki, przy której mieści się nasz lokal. Gdy tylko weszliśmy w tę uliczkę, zacząłem się z coraz większym niepokojem rozglądać wokół siebie. Razem z nami, w tym samym kierunku szło całkiem sporo ludzi. Ee, to niemożliwe, aby oni wszyscy szli do Vassilisa. Przecież ta kobiecina nie roznosiłaby tych ulotek, gdyby lokal cieszył się taką popularnością. Ale tłum gęstniał i gęstniał i wszyscy się zatrzymywali przed wejściem do … Vassilisa. Jeszcze sporo stołów było wolnych, do tego wszystkie ośmioosobowe, akurat jak dla nas. Gdy się jednak przyjrzałem owym stołom, stwierdziłem, że wszystkie są zarezerwowane i na wszystkich stoją tabliczki z nazwami jachtów. Jak się okazało, właśnie tutaj spora część załóg kończyła swoje rejsy. No to pięknie. Już bez specjalnych nadziei, podszedłem do dżentelmenów kierujących ruchem w tym kołchozie i zapytałem czy wszystkie stoliki są zarezerwowane. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu, jeden z nich poprosił abym poczekał 5 minut, coś dla nas załatwi. Gdzie i jak? To proste, przy budynku obok też był ogródek, w którym były ustawione ośmioosobowe stoły, które szybko zostały zaanektowane przez personel Vassilisa. Do jednego z nich zostaliśmy zaproszeni. Coś panom pomyliło się z kolejnością realizacji, w efekcie dostaliśmy dodatkową porcję sou flaki i 1,5 litra wina gratis. A wszystko z uśmiechem na twarzy. Przypomniałem sobie natychmiast pewną ponurą i wyjątkowo niesympatyczną kobietę z Nowego Warpna. To pewnie dla tego, że u nas jest tak mało słońca.

       W sobotę rano wyruszyliśmy w końcu z naszymi tobołami do mariny. Dokładniej rzecz biorąc, zapakowaliśmy je do taksówki. Mimo, że to naprawdę niedaleko, to biorąc pod uwagę upał i wagę naszych toreb nie mieliśmy najmniejszej ochoty na ich noszenie. Gdy dotarliśmy do MG Yachts okazało się, że zaoferowali nam samochód do przewiezienia bagaży. Na przystani, jak powszechnie wiadomo, życie biegnie innym trybem, tu raczej nikt się nie śpieszy, tym bardziej w Grecji. A co jest istotą żeglarstwa? CZEKANIE ! Więc czekamy na przejęcie jachtu. Aby tak zupełnie nie tracić czasu podzieliliśmy się na dwie grupy. Mniejsza, trzyosobowa czekała na możliwość przejęcia jachtu, większa, czyli pozostała część załogo udała się do pobliskiego Carrfoura na zakupy. Tu kolejna miła niespodzianka. Sklep oferuje nieodpłatne dostarczenie zakupów pod jacht. Nasze zakupy do małych nie należały, więc z radością przyjęliśmy taką propozycję.
Było co ładować na jacht

       Łódkę mieliśmy przejmować od Janisa, pana mającego już swoje lata. Od początku ujął nas swoją życzliwością. Jacht oczywiście się znalazł, ale sprzątanie nie było jeszcze zakończone. Abyśmy nie stali na słońcu, zaprosił nas na sąsiedni jacht, gdzie można było się schować pod bimini. Gdy przjechały zakupy z Carrefoura, nie było problemu aby to co konieczne schować do lodówki. A już samo przekazanie jachtu to perfekcja. Z czymś takim spotkałem się pierwszy raz. Dokładnie wszystko po kolei. Co jest, co do czego służy, jak się tym posługiwać. Gdy kończył jakiś segment pytał się czy są jakieś pytania. Gdy doszedł do końca, wręczył czeklistę i zostawił nas sam na sam z jachtem, abyśmy jeszcze raz mogli wszystko przejrzeć i jeśli uznamy, że wszystko jest w porządku, to mam mu odnieść podpisaną czeklistę.
Ostatnie spojrzenie za siebie

       Wszystko było w najlepszym porządku. W końcu zapakowaliśmy się na naszego LEADERA, jakoś się na nim zagospodarowaliśmy, wznieśliśmy toast za rejs i oddaliśmy cumy. Ależ to cudowne uczucie, gdy w końcu po tych wszystkich trudach podróży i przygotowań, wypływamy na morze. Wiała dobra czwóreczka z północy, więc bardzo korzystnie. Odetchnąłem pełną piersią, jeszcze raz obejrzałem się za siebie na Ateny i wziąłem kurs na Eginę, a dokładniej na Ayia Marinę, jedną z wielu, bardzo wielu uroczych zatoczek na Morzu Egejskim. Ayia Marina położona jest niedaleko północno-wschodniego krańca wyspy, biorąc zatem pod uwagę planowany kierunek dalszego pływania bardzo dla nas korzystnie. To zabawne, do tej pory Egina kojarzyła mi się z powrotami do Aten. To był ten ostatni przystanek przed końcem rejsu. Tym razem był pierwszym. Gdy wpływaliśmy do zatoki Słońce szykowało się już do snu. Rzuciliśmy kotwicę i skorzystaliśmy z pierwszej możliwości kąpieli w morzu. Było po prostu bajecznie: ciepły letni wieczór, fantastyczna woda, niedaleko na brzegu niewielka miejscowość, z której dobiegały przytłumione odgłosy wakacyjnego życia. A po kąpieli kolacja w kokpicie. Krótko mówiąc, wakacje w Grecji.                  
Wakacje w Grecji

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...