środa, 20 listopada 2013

PRZELOTEM W BUDAPESZCIE



        Strasznie dawno temu, oglądałem taki film „Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii”. Amerykańska wycieczka w 18 dni zwiedza całą Europę. Nie trudno domyślić się, że zahaczało to nieco o szaleństwo z racji tempa podróży i wyraźnie zarysowanych sylwetek kilku uczestników tej eskapady. Np. para zbierająca „pamiątki” z hoteli, w których nocowali. Sprawa się sypnęła, i to dosłownie, pod koniec wycieczki gdy wypchana ponad miarę waliza otworzyła się przypadkowo, gdy opuszczali kolejny hotel. Lekka komedia wprawiająca w dobry nastrój. Przypomniał mi się ten film przy okazji mojej wizyty w Budapeszcie. I to nie dla tego, że zamierzałem coś wziąć z hotelu Danubius Arena na pamiątkę. Jak to przy podróżach samolotem, walizeczkę miałem klasy mini-max. Więc nawet gdyby mi się coś bardzo spodobało, to nie byłoby na to miejsca. Chodzi o tempo, w jakim odbywał się mój wypad. Jednego dnia wyjazd. Drugiego dnia, do ok 15 część robocza pobytu, i okolicznościowa kolacja o 18. Wszystko odbywało się w hotelu Danubius Arena, spory kawałek od centrum. Trzeciego dnia powrót. Czas na zwiedzanie? Nie przewidziano. Niemożliwe. Pierwszy, i jak do tej pory ostatni, raz byłem w Budapeszcie 35 lat temu. Więc, żeby nie wiem co, muszę zrobić jakiś wypad do centrum, albo na stare miasto.
       Podróż, tradycyjnie, rozpoczynam na podszczecińskim lotnisku Schönefeld. Ilość połączeń z lotniskiem jest tak duża, że nie ma najmniejszego problemu, żeby się tam dostać. Co prawda podróż w mikrobusach do najwygodniejszych nie należy, ale jest to na  szczęcie niewiele ponad 100 kilometrów autostradą, do tego całkiem przystępne cenowo. Da się więc jakoś przeżyć. Siedząc na lotnisku w oczekiwaniu na kolejne etapy lotniskowej procedury, doszedłem do wniosku, że latanie ma wiele wspólnego z żeglarstwem. Jak już kiedyś wspominałem, to ostatnie polega głównie na czekaniu na najróżniejsze rzeczy. Okazuje się, że z lataniem samolotami pasażerskimi jest podobnie, a nawet „bardziej”, bo proporcja czasu lotu, do pozostałego czasu niezbędnego na resztę czynności związanych z lotem, jest wręcz kuriozalnie przegięta w stronę tych ostatnich.

Brama Wiedeńska
       Początkowo planowałem, w celu uatrakcyjnienia podróży, przejechać z lotniska do hotelu miejskimi środkami komunikacji. Na miejscu okazało się jednak, że w podobnej cenie, a przy tym zdecydowanie wygodniej, bo spod lotniska pod drzwi hotelu, dojadę lotniskowym busem. Zrezygnowałem więc z przeżycia niewątpliwej przygody na rzecz wygody. Nie da się ukryć, jest to oznaka szybko postępującego procesu starzenia, do którego tak trudno się przyznać, szczególnie przed samym sobą. Drugim czynnikiem, który zadecydował o wyborze busa z lotniska był język, węgierski. Rany Julek, ależ to jest powalające. Nic nie rozumiałem, nic nie kojarzyłem, bezkresna, czarna otchłań. Na lotnisku w Budapeszcie stosunkowo dużo angielskiego jest beznadziejna, to udało mi się z Madziarami jakoś porozumieć.          
        Hotel Danubius Arena położony jest tuż przy stadionie im. Ferenca Puskasa, legendy węgierskiego futbolu i Realu Madryt, gdzie wraz z takimi gwiazdami jak Alfredo Di Stefano, Kopa, Rial, Santamaria, Gento, Dominguez stworzyli drużynę marzeń. Stadion, z zewnątrz robi duże wrażenie, do środka nie wchodziłem, w przeciwieństwie do hotelu. Z tego co widziałem na stronie internetowej, Danubius Arena chwali się czterema gwiazdkami. Nie znam się na przyznawaniu gwiazdek hotelom, ale ten hotel niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniał. Najlepiej prezentował się sam pokój, był bardzo przyzwoity, reszta była zaledwie przeciętna. No może poza recepcją, która nawet nie wyglądała na trzy gwiazdki. Największe rozczarowanie to jednak hotelowa kuchnia. Nie wiem dlaczego ale nastawiałem się na wielką kulinarną przygodę, a tu zaledwie poprawnie. Do togo, jak w większości hoteli, jajecznica była beznadziejna. I jeszcze taki drobiazg, mimo, że to całkiem spory hotel, nie tam bankomatu. Musiałem się trochę nabiegać, zanim udało mi się znaleźć najbliżej urządzenie tego rodzaju. Trzeba jednak przyznać, że oprócz przyzwoitego pokoju, hotel Danubiu Arena ma jeszcze jeden, bardzo cenny atut. Mianowicie, znajduje się tuż obok stacji czerwonej linii metra, a ta z punktu widzenia turysty jest wprost nieoceniona. Metro to w ogóle genialny wynalazek, pozwalający błyskawicznie przemieszczać się po największych metropoliach. A czerwona linia w Budapeszcie łączy niemal wszystkie najważniejsze turystyczne atrakcje stolicy Węgier. Więc mimo pewnego zmęczenia długo trwającą podróżą (ach te lotniskowe procedury!), natychmiast po zagospodarowaniu się w hotelu i odnalezieniu bankomatu, mimo dosyć późnej pory wyruszyłem „na miasto”. Jadąc metrem zwróciłem uwagę, że Węgierki rozmawiają ze sobą niemal całym ciałem. Zastanawiałem się z czego to wynika. Może one po prostu niezbyt dobrze się wzajemnie rozumieją, wszak to bardzo trudny język?

Po wyjściu z metra
      Jadąc metrem, przypomniałem sobie, że jeszcze nie jadłem kolacji. Z metra wysiadłem na stacji Kossuth ter, tuż przy budynku parlamentu. Niestety teren wokół parlamentu jest kompletnie rozkopany, jedno wielkie kretowisko, aż trudno tam chodzić. Przeszedłem kawałek dalej i wyszedłem na uroczy zaułek. Być może to tylko magia wieczoru i tajemniczych świateł, ale w tym momencie wydał mi się wyjątkowo interesujący. Od razu też pożałowałem, że nie mam ze sobą wszystkomieszczącego plecaka. Miałem ze sobą tylko absolutne minimum. Najbardziej brakowało mi oczywiście statywu. Och te tanie linie lotnicze. Trzeba było radzić sobie starymi harcerskimi sposobami. Torba i kamienie zamiast statywu, samowyzwalacz zamiast wężyka, i jakoś poszło. Ach zapomniałem. Przecież miałem zacząć od kolacji. W jednej z ulic odchodzących od skweru, na którym się znajdowałem, zauważyłem interesująco wyglądające ogródki. Trzeba sprawdzić. Najpierw pizzeria. Nie, przecież jestem w Budapeszcie. Zdecydowanie, pizza w tym wypadku nie jest dla mnie daniem pierwszego wyboru, choć nazwa lokalu pomysłowa: Pizza Eataliano. Co mamy dalej? Budapest Bistro. Bistro brzmi raczej tak fabrycznie. Faceci w kombinezonach. Przemykające między nimi panie z biura. Wygląda jednak dosyć zachęcająco. Do tego w ogródku, przy każdym stoliki, mimo że nie było zimno, poustawiane promienniki ciepła. No i jeszcze jeden drobiazg. W środku, przy otwartych oknach, pan grał na pianinie. Pięknie. Późny wieczór, minimalny ruch ludzi i samochodów, pustawo w lokalu i nastrojowa muzyczka na pianinie. To jest to. Siadam.

     
       Obsługuje mnie młody, sympatyczny, mówiący po angielsku człowiek. Zamawiam coś do jedzenia i proszę o jakieś węgierskie wino. Trochę się kryguję, gdy pan pyta, czy podać całą butelkę, czy podawać na lampki. Tym bardziej, że te trochę lepsze wina nie są podawane na lampki. No ale przecież cała butelka, upiję się, albo w ogóle nie dam rady i co zostawić taką niedopitą butelkę? No dobra, niech będzie butelka. Kelner proponuje wino Mayer Kopar ze szczepów cabernet sauvignon, merlot i cabernet franc. Szczególnie ten ostatni mnie zaintrygował, nie mogłem sobie przypomnieć, czy już kiedyś piłem wino z tego szczepu winogron.


       Na przystawkę zamówiłem tatara. Co za duch przekory w człowieku siedzi. Dookoła trąbią, jakie to wielkie ryzyko jest związane ze spożywaniem tatara, a ja na przekór wszystkim mądrym ludziom zamawiam sobie owe danie. Zwyciężyła ciekawość. I co? Bardzo dużo warzyw, bez jajka i słabo przyprawione. Musiałem obficie skorzystać z pieprzu i soli ustawionych na stoliku. To jednak nie to, jestem przyzwyczajony do bogatszych smaków. Ale winko podchodziło pod tatara wyśmienicie. Pełny, wyrazisty smak, jedwabiste na podniebieniu, do tego piękna czysta barwa. Bardzo dobre. Ani się spostrzegłem jak kelner nalewał mi kolejną porcję.
       Jako danie główne zamówiłem wątróbki. Rewelacja! Wyśmienite. Po prostu niebo w gębie. Czegoś tak pysznego jeszcze nie jadłem. Jak ktoś lubi wątróbki, musi koniecznie wyskoczyć na chwilę do Budapesztu, do Budapest Bistro i skosztować tam tego specyjału. Warto. A wina ubywało i ubywało. Gdy zamawiałem kawę na zakończenie kolacji, prawie już go nie było. Widocznie bardzo długo się zasiedziałem w tej restauracji. W końcu trzeba było się jednak ruszyć, wołam więc kelnera i proszę o rachunek. Tradycyjnie chcę człowiekowi dać jakiś napiwek a tu niespodzianka. Napiwki są wliczone w cenę i kontrolę nad nimi ma właściciel a kelner nie chce przyjąć ode mnie pieniędzy. Widząc moją zdziwioną minę, proponuje, że pokaże mi parlament, napominając mimochodem coś o kamerach w lokalu. Za chwilę podchodzi i faktycznie wyruszamy celem obejrzenia parlamentu. Odchodzimy ok 20-30 metrów od restauracji, ucinamy sobie jeszcze miłą pogawędkę i teraz już kelner spokojnie przyjmuje ode mnie napiwek. Muszę przyznać, że wprawił mnie w bardzo refleksyjny nastrój. Pospacerowałem więc jeszcze trochę po nocnym Budapeszcie, a właściwie po okolicach wokół parlamentu. Mimo totalnego rozgardiaszu budowlanego, całkiem miłe miejsce, a sam gmach faktycznie imponujący.

        Program pobytu w stolicy Węgier miałem dokładnie wypełniony, udało mi się jednak wygospodarować wolne trzy godziny. Trzy godziny na Budapeszt? Prawdziwe szaleństwo. Trzeba jednak podjąć to wyzwanie. Wsiadam do metra i jadę na drugą stronę Dunaju, do Budy. Stare miasto, wszystko w miarę zwarte, nie będę tracił czasu na przemieszczanie. Wysiadam na Szell Kalman ter. Stąd mam blisko do bramy wejściowej do starego miasta czyli do Bramy Wiedeńskiej. Niestety, podobnie jak w okolicach gmachu parlamentu, pierwsze co się rzuca w oczy to piasek rozwiewany przez wiatr w związku z licznymi robotami drogowymi i remontowobudowlanymi. Na każdym kroku coś grzebią. Czyżby Węgrzy byli spóźnieni w wykorzystywaniu środków unijnych z budżetu do 2013 roku i teraz na siłę starali się nadrobić te opóźnienia? Trochę psuje to klimat tego, skądinąd uroczego miejsca. Brakuje tutaj dopracowania detali jak w miastach austriackich, niemieckich czy duńskich. Sporo turystów przemieszczających się w różnych kierunkach. Wiele grup zorganizowanych podążających za przewodnikami z parasolami. Słyszy się języki z najróżniejszych zakątków świata. A wszystko to między licznymi wykopkami drogowymi. Mimo, że są tu wprowadzone ograniczenia w poruszaniu się samochodów, jest ich i tak za dużo. Dlatego właśnie klimat tego miejsca nie jest taki, jak mógłby być. Czuć tu rozgardiasz, pęd nie wiadomo za czym, ogólny bałagan. Jednak sama uroda miejsca, jego niezwykłe położenie na wysokim wzniesieniu, to trochę za mało. Potencjał tej części stolicy Węgier jest ogromny, ale nie ma do czego się przytulić. 
Oczywiście poszedłem na Wieżę Rybaków, rzuciłem okiem na Kościół Macieja (nazwę zawdzięcza królowi węgierskiemu Maciejowi Korwinowi żyjącemu w latach 1443-1490), zajrzałem na dziedziniec Pałacu Królewskiego, obejrzałem zmianę warty.  Może, gdyby było więcej czasu, może gdybym miał okazję bardziej zagłębić się w różne zakamarki, może wtedy ujrzałbym to miejsce w innym świetle. Na pewno pośpiech nie sprzyja kontemplowaniu i wnikaniu w tkankę nowopoznanego miejsca. Przede mną jeszcze uroczysta kolacja, mimo to muszę gdzieś przysiąść i wyhamować.


       Niestety, nie sprawdziłem wcześniej co w kwestii gastronomi polecają przewodniki. Chyba wszedłem nie w tą ulicę, co trzeba, bo nie mogłem namierzyć nic takiego, co by mnie jakoś szczególnie zaintrygowało. W końcu zdecydowałem się zajrzeć do Cafe Miro. Nie przepadam, za nowoczesnymi, jasnymi wnętrzami. Jest w nich, jak dla mnie za zimno, czuję się w nich jak w sali operacyjnej, z którą raczej nie mam pozytywnych skojarzeń. Jednak w porównaniu z innymi, mijanymi lokalami, Cafe Miro wydał mi się najciekawsze. Usiadłem sobie przy niewielkim stoliku ale za to przy wielkim oknie. Miałem stąd widok na Kościół Macieja, jakiś pomnik i całkiem ruchliwe skrzyżowanie. Krótko mówiąc budapesztańska starówka w pigułce. Misternie wykończony budynek kościoła, kawał historii i XXI-wieczny zgiełk. Ale przecież na co dzień żyją tam i pracują ludzie, którzy nie wpadają tylko na chwilę, raz na kilkadziesiąt lat, żeby sobie pospacerować, zjeść coś dobrego i pogrymasić. To miejsce musi spełniać wszystkie funkcje normalnego, nowoczesnego miasta. Ale też, jest to takie miejsce, jakie bardzo lubię. Bez trudu można dostrzec, że to miasto rozwijało się przez stulecia, stopniowo narastało, tworząc w ten sposób swoją osobowość. Mimo tego rozgardiaszu, mimo opadającego tu i tam tynku, jestem zdecydowanie na tak, bo Budapeszt skrywa wiele interesujących miejsc, jest gdzie zajrzeć a pogoda jest tu przeważnie bardzo łaskawa. A zatem muszę tu jeszcze wrócić. Podniesiony na duchu ostatnimi konstatacjami wołam kelnera, żeby zapłacić za posiłek. Jak zwykle zostawiam niewielki napiwek i zbieram się do wyjścia. Kontem oka widzę mojego kelnera, sympatycznego młodziana, jak z rozradowaną miną chwali się swoim koleżankom otrzymanym napiwkiem. Do diabła! O co chodzi? Poprzedniego wieczoru kelner, który bał się, żeby szef się nie dowiedział o napiwku, teraz chłopak cieszący się z niewielkiego datku jak z wygranej na loterii. Czyżbym czegoś nie doczytał na temat napiwków na Węgrzech?  Pora wracać do hotelu. Jeszcze spacer jesiennie kolorową aleją Toth Arpad setany i do końcowej stacji metra Deli pu. Deli to także spory dworzec kolejowy, więc ruch tu duży. Wszystko jednak czytelnie oznakowane więc wracam do hotelu bez problemów.  

       Następnie dnia rano pakuję się shuttle busa i jadę na budapesztańskie lotnisko Liszt Ferenc. Kolejny raz przekonuję się, że korzystanie z tanich linii lotniczych, to zupełnie szczególne przeżycie. Przypominają naszych podhalańskich górali. Najchętniej wywiesiliby transparent z napisem: kochani turyści już więcej do nas nie przyjeżdżajcie, wystarczy, że wpłacicie dutki na niżej podane konto. I nic by nie robili, leżeli sobie i dutki liczyli. Część terminala, w którym oczekują pasażerowie easyjet raczej przypomina starą stodołę lub tzw bazę żywca w wielkich zakładach mięsnych. To takie miejsce, gdzie świnie wyganiane są z samochodów, i aby się nie stratowały lub nie stwarzały innego zagrożenia, kierowane są między specjalne, solidne, metalowe barierki. I tak czekamy stłoczeni między tymi barierkami w ogromnej wiacie ok 40 minut. Nie ma mowy by gdzieś usiąść, nie ma toalety, ani tym bardziej ogrzewania. To ostatnie na szczęście jeszcze nie jest specjalnie potrzebne. W końcu łańcuch odgradzający pasażerów od płyty lotniska zostaje odpięty i możemy się przespacerować do samolotu. To, że w środku jest ciasno jak diabli, to już norma. Kiedy wreszcie zasiadam w „fotelu” oddycham z ulgą. Lotniskowy koszmar mam już za sobą, a tę godzinę lotu, to nawet na galopującym jeżu wytrzymam. Okazało się jednak, że nie doceniłem tanich linii lotniczych. W Berlinie przywitał nas deszcz, a odległość od samolotu do budynku znacznie większa niż w Budapeszcie. Ruszam więc dziarskim krokiem, by jak najszybciej przebyć ten dystans i jakaż miła niespodzianka mnie i pozostałych pasażerów spotyka. Drzwi do budynku są zamknięte. Stoimy więc na deszczu i czekamy ok 10-15 minut, aż łaskawie otworzono nam drzwi. Jeszcze tylko bieg długodystansowy po odbiór bagażu i jesteśmy uwolnieni z objęć easyjet. Do pełni szczęścia, bus follow me, się spóźnił ok godzinę. Okazuje się, że podróże nie tylko kształcą, ale wręcz jest to prawdziwa szkoła przetrwania.


Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...