niedziela, 14 października 2012

SPLIT - STAROŻYTNOŚĆ I CODZIENNA PORCJA DESZCZU




       Popularność Chorwacji wśród żeglarzy z całej Europy jest ogromna. Ciągną tu ze wszystkich stron, niczym mrówki do kropli miodu.  Dla tego największym problemem bywa zwykle znalezienie miejsca w marinie. Z jednej strony, chciałoby się popływać, z drugiej, trzeba mieć świadomość, że jeśli zbyt późno dopłyniemy, pocałujemy przysłowiową klamkę. Nawet na kotwicowiskach niekiedy brakuje miejsca. Codziennie więc, wstajemy stosunkowo wcześnie,  by dotrzeć do celu przed innymi. Tak też zrobiliśmy przedostatniego dnia naszego rejsu. Co prawda mieliśmy do przepłynięcia zaledwie ok. 12 Mm, ale bardzo zależało nam na miejscówce w marinie ze względu na plany zwiedzania Splitu.
       Nie kombinuję z miejscem cumowania. Czytałem różne negatywne opinie o możliwości cumowania w klubowych marinach Splitu. Zatem od razu  kierujemy się do mariny ACI  (43o30,2’N, 016o25,9’E).  Mariny ACI znane są przede wszystkim z tego, że są drogie, w Splicie zapłaciliśmy ok. 583 kuny, ale też i z wysokiego standardu. Poza tym, nadzieją napawa fakt, że w tej marinie może zacumować 370 jachtów.


       Do mariny dopływamy przed godziną 1100, po niespełna 3 godzinach żeglugi. Wcześniej długo wpatrywałem się w mapę Splitu i okolic oraz w plan samej mariny. Na żywo wszystko się zgadzało, ale czułem się jakoś niepewnie. Wpłynąłem do tej części basenu portowego, która jest położona najbliżej recepcji. Ale stało tu zaledwie kilka jachtów, całkiem pusto przy kei. O co chodzi? Czy coś pomyliłem? Nikogo nie ma na kei, nie ma się kogo zapytać. Jak się zachować jeśli nie ma tłumu ani żadnych innych problemów? Tak po prostu zacumować i już? Wybieram jakieś miejsce i podchodzimy. Pojawiają się ludzie z mariny, którzy pomagają dokończyć manewr. Możemy tu stać? Tak, oczywiście. Wreszcie przychodzi olśnienie. No tak, przecież marina ACI w Splicie jest bazą firm czarterowych. Tu w weekend  będzie młyn i brak miejsc. A póki co, te kilkadziesiąt jachtów, które przypłynęły, tłoku nie robią. I bardzo dobrze. Mogę się uspokoić.
       Ogarniamy się bez pośpiechu i ruszamy na podbój miasta, które jest centrum Dalmacji i jej głównym portem. Na piechotę trochę daleko. Ale Chorwaci wiedzą jak zarabiać na turystach. Co turysta sobie zamarzy, z całą pewnością dostanie. W tym przypadku jest to bardzo popularny środek lokomocji na Adriatyku, wodne taxi. Z mariny do miasta i z powrotem za jedyne 50 kun od osoby. Nie można nie skorzystać. Tradycyjnie dostajemy wizytówkę z numerem telefonu na wypadek, gdyby naszła nas ochota na powrót, a pana akurat by nie było. 

     
       Czas, czas, czas! Ciągle go brakuje. Ilość ciekawych miejsc w Splicie jest tak duża, że nawet gdybyśmy spędzili cały dzień na zwiedzaniu, to i tak zobaczylibyśmy zaledwie jego niewielką część. A przecież trzeba też zwiedzić przynajmniej jedną knajpkę, a to zajmuje sporo czasu. Zanim więc zaczęliśmy zwiedzanie już było wiadomo, że do Splitu trzeba będzie jeszcze kiedyś wrócić. Tym razem stawiamy na ogólne obejście Pałacu Dioklecjana. A właściwie tej części miasta, która kiedyś tym pałacem była. Jak sama nazwa wskazuje, człowiekiem, który zażyczył sobie, by mu taki letni domek postawiono, był rzymski cesarz Dioklecjan. Budowa trwała ok. 10 lat, tj od 295 r do 395 r. Budynek miał wymiary 215 m na 181 m, powierzchnia ok. 39 000 m2. Cesarz widocznie chciał sobie zapewnić na starość jakiś cichy kąt. A miejsce to wybrał sobie z prozaicznego powodu, urodził się tuż obok w Salonie. Okazuje się, że kumoterstwo ma długą tradycję a pan Gosiewski ze swoją specjalną stacją kolejową nie był pierwszy.


       Obecnie, to co było kiedyś dumną siedzibą cesarza,  jest zabytkową dzielnicą miasta, która zachowała wiele z tego co było tu w starożytności. Dawne korytarze pałacowe to obecnie uliczki, dawne dziedzińce to obecnie place. 


Wystarczy przymknąć oczy by wyobrazić sobie, że jest się w siedzibie wielkiego cesarza, gdzie kłębi się tłum dworzan, gdzie knuje się różne intrygi. W 220 budynkach mieszka tu teraz ok. 3000 ludzi i przewija się dziesiątki tysięcy turystów. 


Musimy rozdzielić się na dwie grupy, bo w tym niesamowitym tłumie turystów z całego świata, bardzo trudno poruszać się w siedmioosobowej grupie. Ciągle się nawołujemy, ciągle szukamy. Jest tak wiele intrygujących rzeczy, że co chwilę coś innego kogoś zatrzymuje. Po tych uliczkach można chodzić całymi godzinami w różnych kierunkach i ciągle odkrywać nowe ciekawostki.  Oczywiście jest też wielki, kolorowy i bardzo gwarny jarmark. Trudno mieć o to do Chorwatów pretensje. Skoro są chętni, aby zostawiać tu pieniądze, to czemu im tego nie umożliwić. Normalny człowiek gdy staje się turystą popada w jakiś amok. Gotów jest wydać wszystkie pieniądze jakie ma i jeszcze więcej.

       Kręcimy się tu i tam. Trafiamy do wielkiego pomnika biskupa z X w, Grzegorza z Ninu (Grgur Ninski). Pomnik jest oczywiście dużo młodszy, ale wystarczająco stary, aby wytworzyła się legenda, o tym, jakoby potarcie wielkiego palca biskupa przynosi szczęście. Nie wiem czy tak jest faktycznie, ale patrząc jak doskonale jest wypolerowany ten magiczny palec, dochodzę do wniosku, że przybywający tu turyści są bardzo nieszczęśliwymi ludźmi, skoro z takim zapałem polerują tego palucha.


       Czy to możliwe, aby w lecie, w Chorwacji, codziennie padał deszcz? Tak, to jest możliwe. Właśnie w czasie włóczęgi po Pałacu Dioklecjalna przychodzi kolejna ulewa. Pomaga nam podjąć decyzję o zrobieniu sobie przerwy w jednej z niezliczonych knajpek. Przeczekujemy deszcz w bardzo miłym miejscu delektując się miejscowymi przysmakami. Ja decyduję się na rybę, która najpierw była w jakiejś marynacie a później smażona. Pyszne.


       Już wcześniej stwierdziłem, że załoga nam się tym razem udała wyśmienicie. I oto mamy  kolejny dowód na jej zgranie. Kiedy deszcz już przestawał padać i wyjrzeliśmy z naszego lokalu, okazało się, że druga część załogi schroniła się przed deszczem, niemal za ścianą.
       Powoli kończymy spacer „po mieście”. Zaglądamy jeszcze do piwnic cesarskich.


 „Dotykamy „ starożytności. Ileż tu się działo spraw wielkich i małych. Przecież to byli tacy sami ludzie jak my. Otrząsam się z zadumy. Odległa historia, wielki cesarz, kolorowy tłum turystów i odpustowy jazgot. Kupujemy pamiątki i prezenty dla bliskich. Znak czasu: na jednym ze straganów pani zapewnia nas najgoręcej jak może, że to co ma do zaoferowania nie pochodzi z Chin!  Szukamy bez powodzenia powideł z fig, które, podobno, są pyszne. Na pocieszenie kupujemy inne wyroby z tych owoców.  Wreszcie, wracamy do wodnej taksówki i płyniemy do mariny uporządkować wrażenia ze Splitu przy małym co nieco. 


poniedziałek, 8 października 2012

MILNA –PIĘKNE, SMUTNE MIASTECZKO

MILNA
       Choć Palmižana bardzo nam się podobała, musimy płynąć dalej. Może, nie tyle musimy, co chcemy. Codziennie tyle ciekawych wrażeń, że z niecierpliwością czekamy na to co będzie dalej. Drugiego dnia musieliśmy nieco skorygować nasze plany, ale teraz znowu jesteśmy na „właściwym kursie”. Wypływamy więc wczesnym ranem na spotkanie kolejnych wrażeń. Bo skoro do tej pory było tak przyjemnie, to dlaczego dalej, nie miałoby być co najmniej równie fajnie.

       Poranek zachwyca kolorami. Wczorajsza burza i częściowe zachmurzenie sprawiają, że oglądamy na niebie niezwykły spektakl, jak mawiają niektórzy, kicz w czystej postaci.
       Wcześniejsza zmiana planów sprawiła, że od dzisiaj do końca rejsu, mamy przed sobą krótkie odcinki. Będzie więcej czasu na zwiedzanie. Też dobrze, mamy przecież przed sobą Split i Trogir. Na razie jednak płyniemy do miejscowości Milna, tej na wyspie Brač.
       Znowu spokojny dzień. Romek i KaTomek biorą się za szorowanie pokładu. To już czwarty dzień, więc jacht jest już nieco przyprószony. Patrząc na kolegów myślę, że kolejny raz sprawdziło się, że nie ważne gdzie i jak, ale przede wszystkim z kim. Mamy fajną załogę, dobrze ze sobą współpracującą, pomagającą sobie. Jest po prostu przyjemnie a o to przecież chodzi. Jakby na potwierdzenie tego KaTomek robi dzisiaj drugie ciasto. Co prawda jachtowy piekarnik nie jest najlepszy, ale on jakoś sobie z tym radzi, klnąc przy tym pod nosem od czasu do czasu.
       Szybko docieramy do cieśniny pomiędzy wyspami  Šolta i Brač, czyli do Splitska Vrata. Tuż za nimi skręcamy  w prawo i wpływamy do zatoki Milna, na końcu której jest miasto o tej samej nazwie. Miasto malutkie, 1200 mieszkańców, ale mamy tu do wyboru dwie mariny, marinę ACI w samym mieście i marinę Vlaska w jednej z odnóg zatoki, tuż przed miastem, razem ok. 240 miejsc postojowych. Vlaska, jakoś nie robi na mnie dobrego wrażenia, choć wiem, że są i tacy, którzy ją lubią. Kiedyś prowadziło ją dwoje Holendrów. Już od kilku lat ich tu nie ma. Stoi tu sporo jachtów, ale jakoś tu jest bez życia. Płyniemy do mariny ACI (43o11,8’ N, 016o25,5’E), ponieważ jest jeszcze wcześnie, nie mamy problemów ze znalezieniem dobrego miejsca do zaparkowania, blisko biura i sanitariatów.
       Robimy sobie na jachcie obiadek, KaTomek serwuje drugie ciasto, z zaciekawieniem przyglądamy się otaczającemu nas miastu. Wygląda bardzo ciekawie, jest bardzo malownicze, przytulne, po prostu jest bardzo ładne. Idziemy przyjrzeć mu się bliżej. Robimy zakupy. Część załogi ma ochotę się wykąpać mimo, że pogoda nie jest nadzwyczajna. W związku z tym przemierzamy całe miasto by dojść do czegoś w rodzaju plaży. Dziwne są te ich skaliste plaże. Można sobie nieźle tyłek poobijać. No, ale popluskać się można, Woda zdecydowanie cieplejsza niż w Bałtyku. Jednak tym razem co innego zwraca moją uwagę. Milna to, jak już stwierdziłem, bardzo ładne miasteczko, z bardzo przyjaźnie wyglądającą niską zabudową, dominują ciepłe kolory, dużo bogatej zieleni. Tchnie spokojem.  A jednak jest w tym mieście jakiś smutek. Jakby ludzie za chwilę mieli stąd uciec pozostawiając cały swój dobytek. Jesteśmy kawałek od „centrum”. Ula przystaje przy menu knajpki położonej nad brzegiem zatoki. Kelnerka zachęca ją gorąco aby u nich przysiąść i czegoś skosztować. Przy stolikach nie ma ani jednego gościa. Stoję oddalony o kilka metrów, czuję lekkie zażenowanie. Wracamy do mariny. Patrzę na bramę do niej. Brama, jak brama, tylko ... płotu nie ma, nie ma ogrodzenia. I nawet wieczorem, kiedy to wszystkie kafejki nad Adriatykiem ożywają, tu jest jakoś inaczej. Tak, zeszli się ludzie do kafejek. Ale trwało to, raczej krótko. Nie było gwarnych biesiad do późnej nocy. Zjedli co mieli zjeść i sobie poszli.  A może tak tylko mi się wydawało, może to ta pogoda wlała we mnie taki nastrój. A może, gdzieś w tyle głowy pojawiła się myśl, że oto kończy się już czwarty dzień rejsu i zostały już tylko dwa dni żeglowania?

niedziela, 7 października 2012

RAJ NA WYSPACH PIEKIELNYCH


HVAR

Wczoraj okoliczności zmusiły nas do nieplanowego powrotu do Komiży.  Tym razem mamy nadzieję, że uda nam się popłynąć dalej. Cel: Hvar. Z locji wynika, że szansa na znalezienie wolnego miejsca w tym porcie jest niewielka. Aby zwiększyć nasze szanse wstajemy nieco wcześniej. Ogranicza nas czas pracy sanitariatów, które otwierane są o godzinie 07 00. Jednak o wyznaczonej porze, piętnaście minut później i pół godziny później wciąż jest zamknięte. Mija kolejny kwadrans, i nic. No cóż, pani wucetowa nie przyszła. Poprzedniego dnia tak się biedaczka „zmęczyła”, że nic dziwnego, że rano nie była w stanie przyjść do pracy. Korzystamy więc z tego co mamy na jachcie, jemy śniadanie, uzupełniamy wodę i ruszamy.
       Rano mamy kiepską pogodę. Prawie bez wiatru, spore zachmurzenie. W końcu zaczyna padać deszcz. Zwykle w takiej sytuacji, każdy kto może, chowa się pod pokład. Na decku przeważnie zostaje sam sternik. A tu co się dzieje? Szalona załoga wdziewa co ma przeciwdeszczowego i ani myśli się chować. Co za ludzie? Na szczęście jest ciepło, więc deszcz nie specjalnie uciążliwy. W końcu wychodzi słońce. Zaczynamy stopniowo się rozbierać ze sztormiaków. Robi się gorąco. Gdy zbliżamy się do Pakleni Otoci (archipelag Wyspy Piekielne) jest już piękne Chorwackie lato, jak z folderu reklamowego. Wybieram drogę między wyspami archipelagu ze względów estetycznych, spodziewam się tam spotkać urocze miejsca. Wymyślone przeze mnie przejście, od strony morza, nie jest zbyt dobrze widoczne. Ale na cóż jest GPS? To jest fantastyczny wynalazek. Nawet niezbyt wprawny żeglarz umiejący się nim posługiwać trafi wszędzie, gdzie tylko będzie chciał. Oczywiście pod warunkiem, że elektronika nie nawali.
       Elektronika nie nawaliła. Trafiamy tam gdzie chciałem. Okazuje się, że dokonałem dobrego wyboru. Miejsce piękne, po lewej burcie mijamy wysepki Borovac i Planikovac, a po prawej mamy wyspę Marinkovac. Cieśnina układa się w „esa”. Są też mini zatoczki, w których kotwiczą jachty żaglowe, a również jeden wielki kredens. Woda bliżej brzegu ma jasny turkusowy kolor. Wygląda to świetnie. Już zapomnieliśmy, że kilka godzin wcześniej padał deszcz a do tego nie było wiatru. Między wyspami i tak trzeba przejść na silniku. 
       Gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie Pakleni Otoci ujrzeliśmy miasto i wyspę Hvar. Podobno wyspa Hvar jest najbardziej nasłonecznioną wyspą chorwackiego wybrzeża, średnio w roku jest tutaj 2724 słonecznych godzin.  Miasto prezentuje się bardzo interesująco. Niestety, mimo stosunkowo wczesnej pory, w porcie ani jednego wolnego miejsca. A więc plan „B”. Robimy kółeczko w zatoczce i wypływamy na Pakleni Kanal by popłynąć do mariny Palmižana położonej na wyspie sw. Klement w archipelagi Pakleni Otoci, ok. 2,5 Mm od Hvaru.
       Bez względu na to co rozumiemy pod pojęciem „raj”, większość z nas ma jakieś jego wyobrażenie. Dla mnie są to właśnie jakieś wyspy, położone na ciepłych morzach, porośnięte ciekawą roślinnością, z licznymi przytulnymi zatoczkami i wysokimi temperaturami, choć bez przesady. I wyobraźcie sobie, że właśnie odnajduję miejsce, które dokładnie odpowiada tym wyobrażeniom. Wpływamy do zatoki, w której znajduje się marina ACI Palmižana (43o09,8N, 016o23,7E). Bardzo dobrze osłonięta od wiatru, ma miejsce dla ok. 200 jachtów. Jest tam wszystko co żeglarzom na wakacjach jest potrzebne: kantor, sklep, knajpy, place zabaw dla dzieci, sanitariaty, wodne taxi do Hvaru (100 kun). Oczywiście za postój trzeba zapłacić i to niestety, nie mało, bo 500 kun. Ale od pierwszej chwili nam się podoba. Fajnie było już przy cumowaniu. Obsługa sygnalizowała gwizdkiem gdzie podejść. Wdawało mi się to przesadą, bo było sporo wolnych miejsc. Jednak później okazało się, że wszystkie one zostały zajęte. Między innymi przez całą flotyllę, ok. 20 jachtów wyczarterowanych przez dwie bardzo znane polskie firmy z branży budowlanej. Robimy rekonesans po wyspie. Jak w jakimś cudownym gaju, przeróżne rośliny, pewnie w sporym stopniu sprowadzone tu z różnych miejsc na świecie.
       A po drugiej stronie wyspy zapierająca dech w piersiach zatoka Vinogradišče z malowniczo położonymi nad samą wodą, a jednocześnie schowanymi w tym gaju, knajpkami. Ogarnąwszy szybko jacht i siebie wracamy tam, by zażyć morskich kąpieli i skorzystać z gościnności jednej z knajpek. Tylko jedna sprawa mi nie daje spokoju. W tym raju na Wyspach Piekielnych jest bardzo dużo ludzi, a mi się wydawało, że w raju, to ja raczej zbyt wielu ludzi nie spotkam. Wszak raj ma być nagrodą, za bardzo godziwe życie, a to co obserwuję dookoła siebie nie świadczy o dużej liczbie przedstawicieli naszego gatunku, spełniających to kryterium. Coś tu nie gra.
        Wieczorem wybieramy się na wycieczkę do Hvaru. Oczywiście korzystamy z wodnych taksówek. Patrząc na zbliżające się szybko miasto, jeszcze przed zejściem na ląd, żałuję, że mamy tak mało czasu na zwiedzanie. Jest tu takie nagromadzenie zabytków, że wprost trudno w to uwierzyć. Można by obdzielić nimi kilka znacznie większych miast. No, ale przecież, swoje cegiełki do historii tego miasta dokładali kolejni gospodarze, od Ilirów i starożytnych Greków poczynając. Co ważniejsze wiele z tego dziedzictwa udało się zachować. Duży wpływ na rozwój miasta miało również to, że było to  miejsce zimowania floty weneckiej. W 1612 r. zorganizowany został w Hvarze, działający do dzisiaj teatr, uważany za pierwszy w Europie teatr publiczny;
       Cóż robić? Coś trzeba wybrać i liczyć na to, że los da nam możliwość jeszcze kiedyś tu powrócić. Decydujemy się na zdobycie fortu Španjol wzniesionego  w XVI w na miejscu zamku z XIII wieku. Fort góruje zdecydowanie nad miastem – wznosi się na wysokości 109 m n.p.m. Otoczony też jest pięknym parkiem, którego nie możemy jednak podziwiać w pełnej okazałości, bo już jest ciemno. Ale panorama miasta jest fantastyczna. Warto było wdrapać się na tę górę.  
       Bardzo przyjemne doznania z popołudnia i wieczoru sprawiają, że nikt już nie pamięta o przykrych doznaniach żołądkowych z poprzedniego dnia. Ruszamy więc na podbój miejscowych knajp. Trafiamy na  Trg sv. Stjepana. Nie tylko my mieliśmy taki pomysł. Całe watahy turystów przemierzają  tar we wszystkich kierunkach. Niesamowite miejsce, gdzie z każdego zakątka wyziera historia. A plac nie jest mały, ma ok 4500 m2. powstał przez zasypanie niewielkiej bocznej zatoczki. A skoro jest taki wielki, to lokali gastronomicznych jest tu też odpowiednio duża liczba. Trudno się zdecydować. W końcu wybieramy na chybił trafił. Wybór był, jak najbardziej, trafiony. Zbieramy się do powrotu do Palmižany. Pojawił się nawet mały deszcz, który ułatwił nam podjęcie decyzji o powrocie.

       Motorówką, którą płynęliśmy do Hvaru była całkiem szybka, ale ta, którą wracaliśmy była bardzo szybka. Niesamowity powrót: niebo zaciągnięte chmurami, pędząca w ciemności motorówka a na horyzoncie nadciągająca burza. 

DOMAČA RAKIJA – KATASTROFA SKIPERA


 
        Wypływamy z Seget Donij. Bardzo lubię tę atmosferę na jachcie, gdy naprawdę rozpoczyna się rejs, gdy wreszcie cumy oddane, diesel delikatnie mruczy pod pokładem, jacht odchodzi od kei, płyniemy. Coś ze mnie spada. Czuję się lekko i radośnie. Teraz dopiero jest fajnie.

       Zanim jednak popłyniemy na morze cofamy się kawałeczek, aby z bliska przyjrzeć się od strony wody Trogirowi. Piękny widok, my tu wrócimy. A teraz już kurs na wyspę Vis do Komiży.

       Pogoda wykonuje kolejną woltę. Piękna słoneczna pogoda, prawie bezwietrznie. Nie da się zbyt wiele popływać na żaglach.  Dzięki temu jednak, załoga, której doświadczenie żeglarskie nie jest nazbyt bogate, może spokojnie oswajać się z jachtem i sterowaniem. Wszyscy po kolei, stając za sterem, z wielką uwagą i napięciem wpatrują się w kompas. Mają podany kurs i jakoś trzeba się na nim utrzymać. A tu jak na złość Talitha nie specjalnie chce współpracować. Chwila nieuwagi, a łódka już płynie w swoją stronę. Cóż za niesforne urządzenie. Udaje się nam jednak dopłynąć do celu. Mamy za sobą pierwsze 35 Mm. 


       Współrzędne portu w Komižy to 43002,7 N; 016005,2 E. Port jest bardzo ładnie położony, w sporej zatoce, do której trafiamy bez problemów. Obsługa portu nieco ospała. Właściwie nie wiadomo, czy będą pomagać czy nie. Czy chociaż wskażą miejsce? Jak na Chorwację jest to dosyć nietypowe. Przeważnie obsługa marin pokazuje gdzie stanąć, aby jak najwięcej jednostek mogło się zmieścić. W końcu stajemy. Podłączmy jacht do prądu, uzupełniamy wodę. Pierwszy rzut oka na okolicę, jeszcze z pokładu jachtu, jest O.K. Idziemy sprawdzić sanitariaty. No, tu jakby nieco mniej O.K. Malutki budyneczek, na dole ubikacje u góry kabiny natryskowe – dwie – koedukacyjne. Jest bardzo przytulnie, a do tego kierowniczka obiektu sprawia wrażenie jakby spożyła jakieś sfermentowane owoce. Przy okazji zachodzę do biura uregulować opłaty. Luksusów tu nie ma, ale i cena za postój nie jest zbyt wygórowana, 360 kun za dobę.

      
       Same miasteczko jest niewielkie, ok 1800 mieszkańców. Bogactwa wielkiego nie widać, ale Komiža ma swój urok, swój klimat. Jest spokojnie i jakoś tak pogodnie w sensie duchowym. Od razu ma się dobry nastrój. Zupełnie jakby to miasteczko się do nas uśmiechało. A skoro tak, to trudno tego przyjaznego uśmiechu nie odwzajemnić.

       Pogoda jest taka, że wszyscy marzą przede wszystkim o kąpieli w morzu. Robimy szybko klar i idziemy na plażę. Nie musimy iść zbyt daleko, plaża jest niemal po drugiej stronie falochronu. Zanurzamy się w ciepłych wodach Adriatyku i rozkoszujemy chwilą. Cieszymy się jak dzieci. Chce się pływać i leżeć na wodzie. A może ponurkować? A może posiedzieć na plaży i wystawiać twarz do słońca? Tak, tego właśnie oczekiwaliśmy.

       Wieczorem wyruszamy „na miasto”. Uliczki wyraźnie ożyły, miejscowi i żeglarze wędrują we wszystkich kierunkach. W tzw. międzyczasie marina wypełniła się do ostatniego miejsca. Jachty cumują też na kotwicowisku po wewnętrznej stronie falochronu, ale też i po zewnętrznej. Popularność chorwackich akwenów momentami przerasta możliwości gospodarzy. W  miasteczku jest wszystko co potrzeba: sklepy poczta, knajpy. Uzupełniamy zakupy w sklepie, m.in. kupujemy osiemnastokilowego arbuza. Wędrując ciasnymi uliczkami, innych tu nie ma, napotykamy ulicznego sprzedawcę spirytualiów domowego chowu. Trudno się oprzeć pokusie i nabywamy domačą rakiję. W końcu trafiamy do jakiejś knajpy, której nawet dobrze nie widać z ulicy. Kiedy jednak już do niej się dojdzie, okazuje się, że jest pięknie położona nad samą zatoką, po jej drugiej stronie w stosunku do portu. Dobrze trafiliśmy, bardzo dobrze, knajpa nie tylko jest ładnie położona, ale też dają dobrze zjeść.

       Po powrocie na jacht kontynuujemy biesiadę. Jedzenia na jachcie jest pod dostatkiem, no i ta domača rakija. Gdzieś koło pierwszej w nocy, z sąsiedniego jachtu, zaczął coś do nas burczeć bardzo nieparlamentarnymi słowami pijany jak bela Słowak. A, płyń Se w spokoju, dobry człowieku. Mimo wszystko przykręciliśmy nieco potencjometry, ale do trzeciej i tak siedzieliśmy. Natomiast, zdziwiło mnie, że nie rozpracowaliśmy całej rakiji. Jakoś nie wchodziła.

       Rano wachtę kambuzową mieli Romek i KaTomek. Przed śniadaniem naleliśmy sobie jeszcze po szklaneczce rakiji. Znowu jakoś niespecjalnie szła. Romek chyba wcale nie ruszył, a jeśli nawet to bardzo delikatnie. Natomiast na śniadanie chłopaki przygotowali taką pyszną jajecznicę i w takiej ilości, że napchałem się jak bąk. Jak się powstrzymać jak dają takie pychoty. Ale było mi jakoś tak, ciężko, jakoś dziwnie się czułem. Przejdzie, nie przejdzie?

    Nie przeszło!!! Tego dnia znowu pogoda się mocno zmieniła. Było pochmurnie. Wiało ok. 5 B. Morze szybko się rozbujało. Padła pierwsza część planu na ten dzień, odwiedziny błękitnej groty, która znajduje się na pobliskiej wyspie Biševo i podobno jest sporą atrakcją. Ale wpłynięcie do niej w sytuacji gdy wysokość fali dochodzi do 2 m jest przedsięwzięciem dosyć karkołomnym, wziąwszy pod uwagę, że wysokość otworu, którym wpływa się do groty ma ok. 1,5 m. Kierujemy się więc w kierunku wyspy Korčula. I wtedy zaczynają się moje zmagania z rakiją. Ależ dostałem w kość, czegoś takiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Po mnie ruszają następni. Widocznie uznali, że skoro skiper może to i oni też mogą. Kiedy oddałem już wszystko co mogłem, a nawet znacznie więcej, Neptunowi, postanowiłem pójść do kajuty chwilę odpocząć. Odpoczynek nie trwał zbyt długo, bo przyszedł KaTomek i powiedział, że załogo czuje się fatalnie i na dzisiaj ma dość. Chcąc, nie chcąc, zwlokłem się z koi. Rzut oka na mapę. Sporo załoga napływała, tyle że nie bardzo w kierunku Korčuli, wciąż mieliśmy zdecydowanie bliżej do Komižy, niż gdziekolwiek indziej. Więc kolejna zmiana planu, staję za sterem i wiozę wycieczkę z powrotem tam skąd rano wypłynęliśmy. Dopływamy do portu, a komputer pokazuje, że tak pływając, w tę i we wtę, przepłynęliśmy ponad 20 Mm. Nieźle, szkoda tylko, że nie w tym kierunku. Wiatr nie słabnie. Trochę jest nerwowo przycumowaniu. Ospałość obsługi portu w tych warunkach jest przyczyną sporego zamieszania. Udaje nam się jednak zacumować do kei, na jednym z ostatnich miejsc. Parę minut później są już tylko miejsca na kotwicowisku.

       Tego dnia nikt nie ma ochoty na wycieczkę do knajpy. Delikatne jedzenie, ciepła herbata i te sprawy, liżemy rany. A wieczorem, jakby dla właściwego zakończenia tego dnia, przychodzi potężna burza.    

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...