niedziela, 16 lutego 2020

NA NARTY PRZEZ WENECJĘ




       Kolejny raz wybieramy się do Mezzany. Kolejny raz, więc wydawać by się mogło, że już nic nowego się wydarzyć nie może. A tym czasem wszystko jest inaczej. Po pierwsze termin. Nigdy jeszcze nie byliśmy na nartach w pierwszym tygodniu nowego roku. To najmniej atrakcyjny termin ze względu na bardzo niepewną pogodę, krótki dzień no i sam termin też jest zupełnie nijaki. Jeszcze nie weszliśmy w nowy rok, jeszcze nie zakończyliśmy starego, panuje jakieś dziwne napięcie, a tu proszę – wyjazd na narty. To nie był nasz pomysł. Termin zaproponowali znajomi, Kamila i Dominik. A że najważniejsze na wszystkich wyjazdach jest fajne towarzystwo, więc postanowiliśmy spróbować. W nagrodę dostaliśmy karnet w cenie apartamentu! Bardzo miło.
       Nowości związane z tym wyjazdem nie kończą się tylko i wyłącznie na mocno eksperymentalnym terminie. Jak do tej pory, każdy wyjazd na narty, to był ściśle wyjazd na narty. Nawet nie robiliśmy postojów pośrednich. Wsiadaliśmy wcześnie rana do samochodu i późnym popołudniem lub wręcz wieczorem meldowaliśmy się na miejscu. Z pewnymi modyfikacjami w przypadku wyjazdów lotniczych. A tym razem odmiana. Wyruszamy 31 grudnia, we wtorek i stajemy na nocleg w Norymberdze, później jedziemy na dwa dni do Padwy, z zamiarem spędzenia jednego dnia w Wenecji. I dopiero z Padwy ruszmy w sobotę do Mezzany. To dopiero jest intrygująca podróż na narty.
       Wyjechaliśmy ze Szczecina tuż po piętnastej. Nie wszyscy mogli sobie zrobić tego dnia wolne w pracy. Już przejazd ze Szczecina do Norymbergi dostarczył mi miłego zaskoczenia w postaci niewiarygodnie pustych niemieckich autostrad.  Takie obrazki pamiętam jedynie z mojego dzieciństwa, kiedy to w nocy wybraliśmy się na podszczeciński odcinek autostrady, której jezdnie można było traktować jak plac zabaw. Momentami mogłem sobie pozwolić na zapalenie długich świateł. Tempomant, poza odcinkami z ograniczeniami prędkości, ustawiony na 130, w ciszy i spokoju przemierzaliśmy kolejne kilometry. Mniej więcej w połowie drogi postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na kawę. Zjechaliśmy z autostrady do Aral Autohof Bitterfeld. Z daleka widać było, że jest tam m.in. Burger King. Sprawdzone miejsce, oferują przyzwoitą kawę. No cóż spotkało nas tym razem rozczarowanie. Lokal otwarty tylko do 16 a tu już 18. To przecież 31 grudnia!!! Stacja paliwowa Aral była jednak otwarta. Pora nie była zbyt późna byliśmy jednak w pewnym momencie jedynymi klientami. Tym nie mniej zostaliśmy bardzo miło obsłużeni a kawa okazała się bardzo dobra.

Wenecja - Canal Grande
       Swego rodzaju novum było też miejsce wybrane przez Kamilę i Dominika na nocleg – hostel A 1. Zwykły blok, wśród wielu innych na typowym blokowisku. Oczywiście, jak to na blokowiskach bywa, żadnych szans na zaparkowanie. Wszystkie parkingi i uliczki osiedlowe zapchane samochodami. Hostel dysponuje kilkoma miejscami parkingowymi, ale gdy przyjechaliśmy wszystkie były zajęte, przynajmniej tak nam się wydawało. Co prawda trzy miejsca nie były zajęte, ale były postawione klamry blokujące co świadczyć miało, że są zarezerwowane. Jeszcze na wszelki wypadek, najpierw Kamila, później Dominik sprawdzili czy faktycznie nie da się położyć tych klamerek, ale nie. Właściwie nie wiem dla czego wysiadłem z samochodu i jeszcze raz sprawdziłem czy faktycznie nie da się którejś położyć. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu i jeszcze większej radości okazało się, że i owszem, jednak z klamerek bez specjalnego oporu dała się położyć. Mieliśmy gdzie zaparkować!
       Hostel A 1. Ale bieda! Kiedyś narzekałem, że w hotelu samoobsługowym było bezdusznie i bezpostaciowo, ale to tutaj przebija zdecydowanie tamto miejsce. Nie mamy z Ulą specjalnego doświadczenia w noclegach w tego typu obiektach, więc trudno mi go ocenić w stosunku do innych. Małe, surowe pokoje, z dwoma pojedynczymi, metalowymi łóżkami, z umywalką i szafkami na ubranie. Pościel powleka się we własnym zakresie, ale są ręczniki. Jeden zestaw pryszniców i toalet na piętrze i jedna kuchnia z minimalistycznym wyposażeniem. Kubeczki czy talerze trzeba mieć swoje. O.K. Można się przespać. Przyjechaliśmy dosyć późno, a następnego dnia rano ruszamy dalej. Decydującym argumentem była w tym przypadku cena – ok 35 Euro za pokój. W żadnym normalnym hotelu za takie pieniądze nic byśmy nie znaleźli.
       No i jeszcze jedna atrakcja noclegu na takim blokowisku, w takim szczególnym dniu. Niekończąca się kanonada fajerwerków od wczesnego wieczora, kiedy to przyjechaliśmy, niemal do rana. Co chwilę uzupełniana prze sygnał karetki pogotowia zmierzającej do kolejnej ofiary sylwestrowego fajerwerkowego szaleństwa.   

Ponte di Rialto
       Drugi dzień naszej nieco okrężnej podróży do Mezzany rozpoczynamy w piękny, słoneczny, pierwszostyczniowy poranek kierując się do Padwy. Jest – 6 stopni C. Początkowo na drogach niemal zupełnie nie ma ruchu.  Kiedy tankujemy paliwo, jeszcze w Norymberdze na kolejnej stacji Arala, jesteśmy zupełnie sami. To naprawdę ogromna przyjemność jeździć samochodem w takich warunkach. Za Monachium pojawiają się góry, robi się jeszcze bardziej malowniczo. Jednak z upływem czasu ruch na drogach się wzmaga. Kiedy mijamy przełęcz Brenner robi się już zupełnie gęsto, ale wciąż jednak bez korków. Dzięki temu do Padwy docieramy chwilę po siedemnastej. Ponieważ właściciel wynajętego przez nas mieszkania przy Via Goito poinformował nas, że przyjdzie dopiero o dziewiętnastej, zostawiamy Jumpy’iego pod budynkiem i idziemy na pierwszy spacer po Padwie. Taki drobny rekonesans.
       Pierwsze wrażenie? Zwykle, w czasie podróży zachwycam się różnymi starówkami. Mniejsze, większe, zawsze wzbudzają moje zainteresowanie, jestem ich wielkim fanem. Ale w Padwie określenie „starówka” trzeba by chyba zdefiniować od nowa. W zasadzie całe centrum, to jedna wielka starówka. Na prawo, na lewo, jedna magiczna uliczka za drugą. Co budynek to ciekawszy. Do tego świąteczne dekoracje świetlne. Niesamowite. Omiatam spojrzeniem wszystko co się da i wszystko wydaje mi się być interesujące. Jedyna niedogodność, to fakt, że większość lokali gastronomicznych w tym dniu jest zamknięta. Te nieliczne, które są otwarte, są zapełnione do ostatniego miejsca. Wyszukujemy w gogle lokal przy rynku, który ponoć jest godny polecenia, ale go nie odnajdujemy. Mniej więcej w tym miejscu jest jakiś inny, Canejo (?), Też tłoczno, ale udaje się nam zdobyć stolik i to z promiennikiem (wszystkie stoliku są na zewnątrz). Zamawiamy jakieś napoje i zestaw lokalnych zakąsek na ciepło. Bardzo smaczne, choć nad wyraz minimalistyczne.
         Kiedy dochodzimy do budynku, w którym znajduje się zamówione przez nas mieszkanie, właściciel już czeka. Wdrapujemy się na trzecie piętro aby dokonać odbioru. Całkiem fajne mieszkanko, sypialnia, pokój dzienny z aneksem kuchennym i łazienką. Wszystko za ok 200 Euro za trzy noclegi na cztery osoby. Całkiem znośnie, choć nie obyło się bez drobnej niespodzianki. W sypialni znajdujmy łóżko piętrowe. Owszem, i na dole i na górze mogą spać po dwie osoby, ale jakoś to tak trochę niezręcznie. Ponieważ w pokoju dziennym jest rozkładana kanapa, rozdzielamy się z noclegami na sypialnię i pokój dzienny, tak chyba będzie lepiej.

Wenecja - poza głównymi szlakami
       Kolejny przystanek na naszej trasie do Mezzany to oczywiście Wenecja. Podobno wszyscy teraz tak podróżują. Stąd głównie takie niesamowite ilości turystów w Wenecji, ok 30 mln rocznie. Hmm, w Wenecji mieszka ok 260 tysięcy ludzi, z czego tylko niespełna 60 tysięcy w historycznym centrum. Istne szaleństwo. No cóż niegdyś to Wenecjanie byli jednymi z najbardziej aktywnych globtroterów, odwiedzających najdalsze zakątki świata, a teraz … teraz karma wraca. Tylko przepływ kasy jest wciąż w tę samą stronę, do Wenecji, bez względu na to czy to oni wyruszają w świat, czy świat przybywa do nich.  
       Z Padwy do Wenecji to niezbyt silny rzut beretem – niecała godzina jazdy z czego większość autostradą. Co ważne, to nie jest Autostrada Wielkopolska i za odcinek ok 40 km opłata wynosi zaledwie 2,70 euro. Auto zostawiamy na bezpłatnym parkingu Centro Commerciale La Piazza przy Via Tirstina i przesiadamy się na komunikację miejską. Całodobowy bilet kosztuje 20 euro i obejmuje zarówno lądowe jak i wodne środki komunikacji miejskiej. Zwykłym, choć bardzo przyzwoitym tramwajem dojeżdżamy do samych granic zabytkowego centrum, do Piazzale Roma. Krótki spacer i wsiadamy do tramwaju wodnego, zwanego tutaj vaporetto. Jest ich tutaj co niemiara i kursują z bardzo przyzwoitą częstotliwością. „Okrętujemy się” na przystanku S. Toma’. Gdy tramwaj rusza, czuję się jakbym brał udział w jakimś filmie. Niezwykłe widoki i słoneczna pogoda tworzą niepowtarzalną atmosferę. Cały czas płyniemy po Canal Grand. To nieprawdopodobne, żaden film nawet Bond, który gościł tam kilkakrotnie („Pozdrowienia z Rosji”, „Moonraker” „Cassino Royale”), żadna opowieść, nie są w stanie zbliżyć się do tej zapierającej dech w piersiach rzeczywistości. Tam koniecznie trzeba pojechać i zobaczyć to z bliska. Absolutnie zrozumiała jest ogromna ilość turystów odwiedzających Wenecję, ale też i zmęczenie mieszkańców tym niekończącym się najazdem.  Z tramwaju wodnego wysiadamy na przystanku San Marco (Vallaresso), tuż przy placu św. Marka. Nawet drugiego styczna przemieszczają się po nim nieprzebrane tłumy ludzi. Totalny chaos, ludzie zmierzają we wszystkich możliwych kierunkach, w jakiś cudowny sposób omijając się. Z konkretów chciałem wstąpić tylko do dwóch obiektów: architektonicznej perły, Bazylika św. Marka i dzwonnicy św. Marka, najwyższej budowli Wenecji, mierzącej ponad 98 metrów. Oj, naiwny, naiwny. Bez wcześniejszej rezerwacji biletów nawet nie ma co marzyć o wejściu do jednej z tych budowli. A swoją drogą, dzwonnica ma pięć dzwonów. Największy to La Marangona, jego dźwięk oznaczał początek dnia roboczego cieśli w arsenale, zwanych marangoni. Ale inny dzwon, ten dzwoniący w południe nazywa się Nona lub – uwaga!, uwaga! – Mezzana.

Burano - kolorowa wysepka
       Nie lubię tego gdy nie mogę realizować swoich planów. Ale w tym przypadku byłem zupełnie bezsilny. Nie i już. Pozostało nam zatem pokręcenie się po okolicy i podziwianie miasta tylko z zewnątrz, no z małym smakowitym wyjątkiem. W końcu to tylko jeden dzień i natychmiast się zorientowałem, że jeden dzień na to niezwykłe miasto to zdecydowanie za mało. Aby jednak nie poruszać się tak zupełnie bez celu obraliśmy za cel wyspę Burano, licząc na możliwość zrobienia kilku zdjęć na tej najbardziej kolorowej z wysp archipelagu weneckiego. Samo prze się zrozumiałe, że nie najkrótszą drogę. Co to, to nie. Najpierw podziwiamy Ponte di Rialto – najstarszy most nad Canal Grande, łączący brzegi Riva del Vin i Riva del Ferro. Most ma 48 metrów długości i 22 szerokości. Rozpiętość łuku to 28 metrów. Łuk wspiera się z każdej strony na 6 tysiącach dębowych pali. Choć te liczby mogą wydawać się imponujące, to jednak nie dla nich przychodzą tu tysiące ludzi. On jest po prostu piękny, niezwykle finezyjny, jest dziełem sztuki. Jest na nim sporo sklepów z biżuterią i różnymi pamiątkami, w których panuje bardzo duży ruch, bo zrobienie zakupów w takim miejscu ociera się już o magię. Żeby nie psuć nastroju nie sprawdziłem jakie tam są ceny.
          Zawsze bardzo ważnym punktem w trakcie zwiedzania jakiegokolwiek miejsca jest bliskie spotkanie z lokalną gastronomią. Nie sprawdzamy co jest polecane. Szukamy ciepłego, przytulnego miejsca, raczej tradycyjnego no i oczywiście z toaletą, co jak się okazuje nie jest tutaj aż tak oczywiste. W końcu znajdujemy coś, co dokładnie odpowiada naszym oczekiwaniom: Ristorante - Pizzeria Ca Dolfin przy Cannaregio.  Tak, to jest to. Od przekroczenia progu jest miło. Kelnerzy, a jakże sami panowie, są bardzo uprzejmi i uczynni. Naprawdę dobrze robi się jednak dopiero gdy na stole pojawiają się zamówione dania. Są bardzo smaczne, takie do jakich jesteśmy przyzwyczajeni we Włoszech.
       Po zacnym posiłku maszerujemy dalej, do kolejnego przystanku wodnego tramwaju, bądź autobusu, jak kto woli. Tramwaj na Burano odpływa z przystanku Fondamente Nove A. Sporą frajdę sprawia mi pływanie tymi stateczkami. Tym razem płyniemy po dosyć rozległym akwenie. Co ciekawe liczne jednostki nie poruszają się po nim dowolnie, np. najkrótszą trasą. Na wodzie wytyczone są szlaki, których kapitanowie różnych pływadełek ściśle się trzymają. Po drodze nasz tramwaj zatrzymuje się na wyspie Murano, znanej  z wyrobu niezwykłych ozdób z barwnego szkła. Mogę potwierdzić, są niesamowite. Podobno w dawnych czasach ludzie zatrudnieni w tych hutach nie mieli prawa opuszczać wyspy, aby tajemnice  rzemiosła nie wydostały się poza ten mały skrawek lądu.

Zaułki Burano
       W końcu nasz tramwaj zatrzymuje się na Burano. Pierwsze wrażenie: takie miasteczko dla lalek. Małe, bardzo kolorowe domki, wąskie uliczki i oczywiście kanały. Jest bajkowo. Tutaj też jest sporo turystów, ale odwiedzając tak niezwykłe miejsca, trzeba po prostu się do tego przyzwyczaić, że nie jest się samemu. Po prostu nie należy zwracać uwagi na otaczający cię tłum. Co prawda, bardzo to przeszkadza w robieniu zdjęć, a w końcu głównie po to tu przybyłem. Jednak nie z tego powodu, nie jestem zadowolony z sesji na Burano. Byliśmy tam zdecydowanie za krótko. Tam należy spędzić minimum cały dzień, a jeszcze lepiej kilka, od wschodu do zachodu słońca, którego światło maluje te bajeczne obrazy. O każdej porze dnia inne. Coś tam udaje się zrobić, ale nic specjalnego. Gdy nasz stateczek rusza w drogę powrotną, natura daje nam nagrodę pocieszenia w postaci niesamowitego zachodu słońca nad wenecką laguną. Gdy tylko skręcamy w kanał tuż za wyspą Mazzorbo, bliską sąsiadką Burano, kto żyw dobywa wszelkie urządzenia, którymi da się zrobić zdjęcie. Niesamowity widok.

Wenecja nocą
       Kiedy dopływamy z powrotem do Fondamente Nove jest już zupełnie ciemno. No cóż jest drugi stycznia, dzień jest jeszcze wyjątkowo krótki. I tu kolenja niespodzianka. W zabytkowym centrum Wenecji prawie nie ma ulicznego oświetlenia. Sprawę ratują sklepowe witryny, ale tam gdzie ich nie ma panują niemal egipskie ciemności. Natychmiast też bardzo się ochłodziło. Próbujemy przysiąść w jakiejś knajpce, ale o tej porze wszędzie jest komplet. Owszem są miejsca w ogródkach, ale jakoś nie mamy na to ochoty. I tak, zaglądając to tu, to tam, kupując kilka szkiełek z Murano, lądujemy w końcu na dworcu kolejowym, Stazione di Venezia Santa Lucia. Jest gdzie przysiąść i są toalety, oczywiście odpłatne, 1,5 Euro, ale i tak jest nieźle. Tylko to jedzenie … Jest przyzwyczajony, że we Włoszech to jedzenie jest jednak na nieco innym poziomie. O.K. było ciepło i pożywnie.
       Kiedy się pożywiliśmy i ogrzaliśmy ruszyliśmy jeszcze trochę pospacerować. Niesamowicie intrygują mnie nocne zdjęcia, a jeśli do tego pojawiają się w wizjerze odbicia w wodzie i jeszcze jest jakiś ruch oświetlonych pojazdów to robi się wręcz magicznie. Co chwilę rozstawiam statyw i poluję na kolejne ujęcia. Niestety i w tym przypadku kazało się, że tego czasu jest zdecydowanie za mało. Należałoby jeszcze raz obejść wszystkie te miejsca, które odwiedziliśmy w ciągu dnia i jeszcze wiele innych. Dzień w Wenecji? To tylko na zrobienie sobie apetytu na kolejne wizyty.


Wenecja nocą - swobodnie
       Skoro już mieszkamy w tej Padwie, to może jednak warto się po niej przejść i coś tam zobaczyć. Miasto zostało założone w IV wieku przed naszą erą. Kawał czasu. Teraz jest to stosunkowo nieduże miasto, liczące ok 215 tysięcy mieszkańców. Trochę zmieniamy naszą strategię w stosunku do poprzedniego dnia. Tym razem zakładamy konkretne miejsce od którego chcemy zacząć i wokół którego chcemy budować plan dnia. Jak dla mnie czymś absolutnie fenomenalnym jest to, że Padwa może się pochwalić uniwersytetem, który założono w 1222 roku. To jest tradycja! To dopiero daje możliwość zaczepienia w czasie i przestrzeni. Nawet pobieżnych rzut oka na listę absolwentów tej uczelni zapiera dech w piersiach: Mikołaj Kopernik - mój absolutny numer jeden, ale też Jerzy Ossoliński, Stefan Batory, Jan Zamoyski, kilku Sapiechów, Firlejów, Leszczyńskich, William Harvey, Girolamo Savonarola, Jan Kochanowski, Federico Faggin, Reinhold Messner, Elena Cornaro Piskopia – pierwsza kobieta, która otrzymała tytuł naukowy czy Giacomo Casanova.   

Padwa - wydział astronomii
     Tak się dobrze złożyło, że chcąc dotrzeć do centrum miasta mamy po drodze wydział astronomii. Widać go z daleka dzięki okazałej wieży. Przede wszystkim jest tam też muzeum: Museo La Specola, il museo dell'Osservatorio Astronomico di Padova. Zwiedzanie odbywa się z przewodnikiem o ustalonych porach. Nie da się tak po prostu wejść i pooglądać. Idziemy dalej wzdłuż malowniczego kanału. Później zanurzamy się w uliczki centrum. Jest bardzo gwarnie i kolorowo. Skręcamy w kierunku Il Palazzo Della Ragione. Po obu jego stronach odbywa się targ. Tutaj dopiero jest gwarnie! Na Piazza delle Erbe dominują artykuły spożywcze, po drugiej stronie Palazzo, na Piazza dell Frutta dominują artykuł przemysłowe. Niestety i tutaj dotarła ogromna fala chińskiego tsunami. Trzeba dobrze się starać aby trafić na prawdziwe lokalne wyroby, choć trzeba przyznać, że ich nie brakuje.

Padwa też ma swoje kanały
       Pora odwiedzić Il Palazzo della Ragione, budynek oddany do użytku w 1218 lub 1219 roku. Najpierw obchodzimy go dookoła podziwiając mistrzostwo wykończenia detali. Wchodzimy na niewielki dziedziniec ze schodami, które wprost zachęcają do zrobienia paru zdjęć. I wreszcie ustawiamy się w kolejce do kasy biletowej. Od początku na parterze budowli znajdowały się sklepy i zakłady rzemieślnicze, i w dalszym ciągu tak jest. Góra natomiast, do której aby się dostać, trzeba wykupić bilet, służyła celom administracyjnym i sądowym. Wnętrze nie od razu miało obecny kształt wielkiej hali, największej hali w Europie bez podparcia kolumnami o wysokości 24 metrów. Stało się tak po pożarze w 1420. Wnętrze tej wielkiej Sali to prawdziwa encyklopedia. Naj jej ścianach znajdziemy freski z informacjami o znakach zodiaku, porach roku, miesiącach. No i wahadło Foucaulta, hipnotyczne urządzenie, które podobno dowodzi obrotu ziemi wokół własnej osi. Buja się i buja, powoli, bezszelestnie, stopniowo zmieniając płaszczyznę, po której się porusza.  
       I tak cały czas dotykamy historii i nauki. To jest po prostu Padwa, siedziba jednego z najstarszych uniwersytetów, do tego cały czas funkcjonującego. Najwyższa więc pora skierować swoje kroki do głównego celu tego dnia, czyli właśnie do Palazzo del Bo, od 1539 roku głównej siedziby padewskiego uniwersytetu. Uniwersytet Można zwiedzać z przewodnikiem o określonych godzinach. Samodzielnie można wejść jedynie na dziedziniec i zajrzeć do kilku korytarzy. Tutaj dopiero naprawdę mocno można odczuć oddech historii. Chodzić po korytarzach ze świadomością, że po tych samych korytarzach chodzili studenci już blisko 500 lat temu. Niesamowite, dreszcze przebiegają po plecach. Te mury, te rzeźby, te obrazy – oni też na nie spoglądali.
Aby trochę ochłonąć od wrażeń i dać odpocząć nogom szukamy jakiegoś fajnego lokaliku, takiego tradycyjnego, włoskiego. Wybieramy Ristorante – Pizzeria PenPen przy Piazza cavour 15. No cóż, co tu dużo gadać – znakomite! A jak podali deser - Coppetta di mascarpone con cioccolato e amaretti to było niebo w gębie. Pychota!

Prato della Valle
       Dzień w Padwie był bardzo udany, choć pozostał wielki niedosyt. O ile jadąc do Wenecji spodziewałem się, że to będzie coś niezwykłego, to Padwa była wielkim pozytywnym zaskoczeniem. Nie ma tutaj tyle kanałów co w Wenecji ale ilość atrakcji jakie oferuje to miasto jest niesamowita. To też miejsce na kilkudniowy pobyt. Dzień się skończył, ale pozostał jeszcze wieczór. Już pierwszego dnia, podczas wstępnego rekonesansu zwróciłem uwagę na fontannę na Prato dell Valle, ogromnym (90 000 m2) eliptycznym placu. Wyglądała zachęcająco sama w sobie. A jak do tego dodać zapalone lampy przy alejkach, 40 rzeźb w kręgu zewnętrznym (m.in. Galileo Galilei, Francesco Petrarca) i 38 w kręgu wewnętrznym (m.in. Jan III Sobieski i Stefan Batory), to robi się bardzo intrygująco. Przymierzam się do różnych ujęć, krótki obiektyw, długi obiektyw, stałka 50 mm, w końcu podchodzę do fontanny i wyciągam kryształową kulę i zaczyna się zabawa. Nie jest to wcale takie proste, mimo wszystko próbuję. W pewnym momencie podchodzi do mnie para Włochów, gdzieś koło sześćdziesiątki, może trochę więcej i pytają co robię. Raczej się tego domyślam niż wiem, bo państwo mówią tylko po włosku, a ja … no cóż buona sera. Mimo wszystko jakoś dogaduję się z panem, który później z przejęciem tłumaczy i pokazuje swojej partnerce co robię. Klepie mnie po ramieniu i mówi jakieś ciepłe słowa. Buonanotte ! Buonanotte amici! Buonanotte Padova! A przy okazji wielkie dzięki Padwo za Aperol, jutro jedziemy do Mezzany, a na stoku nie wyobrażam sobie, żeby się nie napić wyśmienitego … Aperol Spritz. To właśnie z Padwy pochodzi ten aperitif będący podstawą jednego z moich ulubionych drinków.
       W sobotę, lokalnymi drogami przemieszczamy się w końcu do Mezzany. Czujemy się tutaj prawie jak u siebie. Jesteśmy w tej okolicy już czwarty raz. Za każdym razem nocujemy w innym miejscu ale Val di Sole to Val di Sole. Tym razem jest to Piz Aot Family Residence. Niewielki obiekt już na skraju miejscowości należący do większej firmy zarządzającej hotelem Monte Giner, gdzie też załatwiamy formalności meldunkowe. Z okien widzimy niewielką rzeczkę Torrente Noce malowniczo wijącą się w dolinie. A przystanek Ski Busa znajduje zaledwie kilkadziesiąt metrów od drzwi naszego domu. Obiekt skromny ale bardzo przyjemny a do tego cena naprawdę niewygórowana: ok 770 euro na parę razem ze skipassem obejmującym cały region z Madonną i Pinzolo. Ponieważ dojechaliśmy do Mezzany stosunkowo wcześnie, to jeszcze tego samego dnia odbieramy nasze skipassy żeby następnego dnia nie stać już w kolejkach. Jesteśmy gotowi do jazdy!

Widok na "niedźwiadka"
       Pierwszy dzień rozpoczyna się nieco nerwowo. Kamila z Dominikiem wyruszyli  na stok nieco wcześniej, a my, jak to my powolutku, spokojnie, bez pośpiechu. W końcu mamy dwa komplety kluczy, więc obie pary są pod tym względem niezależne. Jakież było nasze zdziwienie gdy okazało się, że żaden z naszych kluczy nie pasuje do szafki z nartami. Próbowaliśmy na wiele sposobów. Ja z nieco większym zacięciem, Ula delikatnie, nic z tego. Rad nie rad dzwonię do recepcji licząc na jakąś pomoc. Nic z tych rzeczy. To że mamy dwa komplety kluczy wcale nie oznacza, że te komplety są identyczne. Klucz do szafki w narciarni jest tylko jeden i okazuje się, że to akurat nie my go mamy. Pani z recepcji poradziła nam abyśmy zadzwonili do naszych znajomych, którzy już są na stoku aby podrzucili nam klucz. W tym momencie, to dopiero się wkurzyłem. Ale niestety lepszej opcji nie było. Każda inna była jeszcze bardziej czasochłonna. Tak więc biedny Dominik musiał przybyć nam z odsieczą. Cały czas, który zaoszczędziliśmy załatwiając karnety w sobotę, straciliśmy przez nieco inne rozumienie przez Włochów terminu „dwa komplety kluczy”, niż się tego spodziewaliśmy.
       Reszta dnia była na szczęście bardzo udana. Piękna, słoneczna pogoda, lekki mróz, świetnie przygotowane trasy. Sama radość. Najpierw kilka zjazdów na terenie Marillewy. Świetne trasy. Jedynie, tradycyjnie wąskie gardło przy dolnej stacji wyciągu Orso Bruno. Mimo, że jest tutaj kanapa sześcioosobowa, i tak zawsze trzeba odstać kilka minut w kolejce. To kluczowe miejsce, bo tym wyciągiem dojeżdża się na Monte Vigo skąd można ruszyć zarówno do Folgaridy jak i Madonna di Capiglio, łącznie z Groste oraz na Pinzolo. No cóż, Monte Vigo, to centrum całego regionu. Jak zwykle pierwszy dzień to głównie rozjeżdżenie. Nie zapuszczamy się więc w odleglejsze zakątki regiony, tym nie mniej dojeżdżamy do Madonny i Malghet Aut – czyli niemal Folgarida. Jest sporo ludzi, ale daje się wytrzymać. Kończymy dzień z przejechanymi 35,5 kilometrami. Całkiem przyzwoicie biorąc pod uwagę, że jeździmy bardzo spokojnie, robiąc sporo przerw na odpoczynek. Największa prędkość z jaką jechałem tego dnia to 63 km/h, a więc też nic specjalnego. Ale to jeszcze jest prędkość, przy której czuję się stosunkowo pewnie. Dzień kończymy rozgrywką w Catan. Bardzo wciągająca gra planszowa. Zwycięzcą zostaje Dominik.    
       Poniedziałek, drugi dzień pobytu w Mezzanie i drugi dzień pięknej narciarskiej pogody. To po prostu niemożliwe, jak Włosi to robią, że mają tyle słonecznych dni. Do tego jest jakby nieco luźniej na stokach. W planie jest Pinzolo, jeden z najbardziej oddalonych od Mezzany fragmentów tego regionu. Na szczęście kilka lat temu wybudowano kolejkę umożliwiającą bezproblemowy dojazd tam niemal z dowolnego miejsca rejonu Folgarida-Marillewa-Madonna. Do tej pory nigdy jeszcze tam nie byłem, więc wycieczka jest bardzo interesująca. Nowe trasy, nowe wyciągi i nowe plenery fotograficzne. Przejazd trzyczęściowym Pinzolo-Campiglio Express (bez wysiadania z wagonika) trwa ok 16 minut. Pokonujemy w tym czasie 4727 metrów. Później trochę zjazdów i podjazdów i docieramy na szczyt. Po dotarciu na najwyższy punkt Pinzolo – Dos Del Sabion (2100 m n.p.m.) jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani. Przyjemne trasy, o różnym stopniu trudności. Wspaniałe widoki i bardzo przyzwoita gastronomia. Kilka zjazdów w różne strony, sprawiam nam prawdziwą frajdę. Spędzamy na stokach i na wyciągach ok 6,5 godziny i przejeżdżamy na nartach ok 43 km, ale nie odczuwamy specjalnego zmęczenia. Zauważamy je tak naprawdę dopiero po zdjęciu butów narciarskich. Biedne nogi!

Widok z Pinzolo
       Przyjemności dozujemy sobie stopniowo, kontemplujemy przyjemności. Trochę już się rozjeździliśmy. Pogoda wciąż wprost idealna. Zatem we wtorek obieramy kurs na Groste – absolutnie numer jeden w tej okolicy. Piękne, długie zjazdy. Trasy szerokie i dobrze przygotowane. No i sporo gastronomi po drodze – dolce vita! Espresso, lazania (smaczna ale zdecydowanie za mała), pyszne tiramisu i aperlol spritz. Żeby nie było za słodko, to jednak trzeba wrócić, a tam już czeka na nas trasa prowadząca do wyciągu Malgette. Jak na czerwoną dosyć stroma, o tej porze dnia już tragicznie rozjeżdżona, i tłumy ludzi, w tym liczne szkółki dla małych dzieci. Istna rzeźnia, selekcja naturalna. Ale i tak dzień był bardzo udany a do tego zakończony tradycyjną włoską babą z bakaliami, do której dołączona była butelka wina musujące za symboliczne 1 Euro

Groste - dla każdego coś miłego
       Kolejnego dnia poszerzamy horyzonty. Pakujemy sprzęt do Dżampusia i jedziemy do Peio. No nie zupełnie do samego Peio, maleńkiej miejscowości (niespełna 2000mieszkańców) w Trydencie tylko do ośrodka narciarskiego, który się tam znajduje. Ogromne wrażenie robi już sam wjazd do doliny otoczonej najwyższymi szczytami Trydentu: Cevedale (3764 m), Palon de la Mare (3703 m), Vioz (3644 m) i San Mateo (3684 m).  To wygląda zupełnie jak dolina z bajek Disneya. Bajecznie. Tutaj dało się odczuć, że to nie jest szczyt sezonu narciarskiego. Bez trudu znajdujemy miejsce na parkingu. Zupełnie przypadkowo zaparkowaliśmy na niewielkim parkingu położonym tuż przy trasie prowadzącej do głównego wyciągu, wprowadzającego na teren ośrodka. Wystarczyło zrobić kilka kroków, przypiąć narty i jazda do gondolek. Gdy wjechaliśmy do góry okazało się, że główna atracja regionu wagoniki kolejki Peio 3000 zostaną uruchomione dopiero za 15 minut. Więc zjechaliśmy sobie na dół. Bardzo przyjemnie, łatwo, przy pięknej pogodzie, która w czasie tego wyjazdu po prostu nas rozpieszcza. Kiedy wracamy pod Peio 3000, trafiamy na spory tłumek i w rezultacie nie mieścimy się do pierwszego wagonika. Swoje musimy odstać. Za to później przejażdżka pełna niezwykłych wrażeń. Dobrze, że żadnemu durnemu amerykańskiemu pilotowi nie przyszło do głowy przelecieć pod wyciągiem.

Pejo 3000
       Górna stacja kolejki wywozi nas na wysokość 3126 m. Początek trasy wydaje się dosyć trudny, ale jest świetnie przygotowany i bardzo szeroki. A dalej to już: hulaj dusza, piekła nie ma. Radość z jazdy najwspanialsza jaka może być. Mam swojego nowego faworyta wśród tras narciarskich: połączone trasy nr 12 i 13. Nawet nie zauważyłem, że przekraczałem prędkość 70 km/h. Zjazd kończymy w Albergo Bar – Ristorante Lo Scoiattolo.  Pora na calimero i apfelstrudel.  Ruszamy dalej na trasy. Odwiedzamy te boczne. Niestety ośrodek jest bardzo kameralny. Raptem kilka tras. Ale warto go odwiedzić, bo jest śliczny. No i jeszcze jedne odwiedziny w lokaliku na stoku. Baita Tre Larici. Z zewnątrz zachęca obecnością różnych zwierzątek. Wielu narciarzy przystaje tylko po to aby popatrzeć na nie. My jednak wchodzimy do środka. Lokal nie jest duży. Od razu w oczy rzuca się prawdziwy kominek, w którym pali się ogień, co w połączeniu z resztą wystroju sprawia, że jest bardzo przytulnie. Jedzenie też okazuje się przyzwoite a ceny umiarkowane. Miejsce naprawdę godne polecenia.
       Z Baita Tre Larici na parking gdzie zostawiliśmy samochód jest raptem kilkadziesiąt metrów. Z ulgą ściągamy buciory narciarskie. Ależ piękny dzień za nami. Ruszamy w drogę powrotną do Mezzany. Próbujemy ruszyć. Koła kręcą się w miejscu. Pod cieniuteńką warstwą śniegu jest sam lód, a płaszczyzna parkingu jest tak nachylona, że musimy ruszać pod górkę. Rad, nie rad wyciągam łańcuchy. Już nie pamiętam ile to już lat minęło jak ostatni raz zakładałem łańcuchy w czasie zimowego wyjazdu do Wisły. Trochę się namęczyłem zanim udało mi się je jakoś zainstalować. Za to moje ubranie narciarskie było w opłakanym stanie po tych kilku minutach taplania się w śnieżno-błotnej bryi. Moja kurtki Brugi towarzyszyła mi w narciarskich wojażach od kilkunastu lat. Od jakiegoś czasu moja żona usilnie namawiała mnie na jej wymianę. Ja uważałem, że jest cały czas w bardzo dobrym stanie. Ale na parkingu w Peio sam wydałem na nią wyrok. Niestety. Po powrocie do Mezzany  i zjedzeniu obiadu poszliśmy na zakupy. Najbardziej rzucający się w oczy sklep z odzieżą sportową przy głównej ulicy oferował ciuchy, jakże mi znan firmy – Brugi! Zabawne. Męski kurti były nawet w przyzwoitych cenach, 99 Euro. Gdy zacząłem przymierzać, okazało się, że już nie łapię się na normalne rozmiary tylko na oversize, a ten kosztuje 115 Euro. No dobra niech będzie. Tylko dla czego nie ma czerwonych !!! Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Jak to możliwe? Zdecydowałem się na niebieską – niech będzie. Do kurtki dorzuciłem też spodnie, za  jedyne 40 Euro, więc nie majątek.

Zjazd do Peio
       Po interesującym wypadzie na Peio, wracamy na znajome trasy. Piękna pogoda, ale w ciągu dnia temperatura podnosi się nieco powyżej zera, więc śnieg nie jest już taki fajny jak w poprzednich dniach. Szybko tworzą się twarde, zbite muldy.
       Jesteśmy w tym regionie już czwarty raz, zaczynają się więc tworzyć powolutku pewne zwyczaje. Należy do nich m.in. tradycyjna kawa w Malga Vigo pod koniec trasy nr 10, tuż przed przeskokiem na obszar Madonna di Campiglio. Zwykle stajemy stosunkowo wcześnie nie ma więc jeszcze wielu gości. Można sobie posiedzieć, pogadać i wysączyć podwójne espresso, podziwiając malownicze, alpejskie krajobrazy. Warto też po kawie przepłukać usta, a do tego nie ma nic lepszego jak aperol spritz. Taki drobiażdżek, a jakże przyjemny.
       Bardzo dziwny dzień. Niby najmniej ruchliwy tydzień sezonu a tu na stokach ruch jak w tokijskim metrze w godzinach szczytu. Pojedyncze osoby, mniejsze i większe grupki no i szkoły narciarskie. Co ciekawe nie tylko miejscowe, czy szerzej włoskie, ale także widziałem polskie, chorwackie i czeskie, świat się kurczy. Niestety trudniejsze warunki na trasie zwiększają też ryzyko zdarzenia się wypadków. Tuż obok widzieliśmy helikopter ratowniczy w akcji a nieco później ratowników zwożących poszkodowanego w toboganie.
       Docieramy na Cinque Laghi i Monte Pancugolo miejsca położone nieco z boku głównego szlaku z Mrillewy na Passo Groste. Niestety liczba ludzi i dodatnia temperatura sprawiają, że szczególnie trasa 85 i 88 są w bardzo kiepskim stanie. Do tej pory zwykle najgorzej było na końcówce trasy nr 45 – dojazdówce do dolnej stacji Genziany, okazuje się, że jednak może być jeszcze gorzej. Jazda po takich trasach przyjemnością już nie jest. Szkoda, bo osiemdziesiątka ósemka to całkiem ładna trasa. Pora wracać, przejechaliśmy dzisiaj 29,5 km, spędziliśmy na stoku 4 godziny i 51 minut. W pewnym momencie rozpędziłem się do prędkości 76,6 km/h, co jest moim rekordem tego wyjazdu. Jeszcze tylko ostatni wjazd na Monte Vigo i zjazd Małym Tygryskiem, znaczy się trasa nr 37, później rozjeżdżoną 23 i meta przed gondolą w Marillewa 1400, która zwozi nas na dół.
       Ostatni dzień pobyt i znowu fantastyczne warunki. Cóż za wyjazd! Na przestrzeni kilkunastu lat nie przypominam sobie aby przez cały tydzień były tak doskonałe warunki pogodowe. Narty same niosą. Momentami ponad 75 km/h. Cały świat się uśmiecha. Przypominam sobie nasz pierwszy pobyt przed laty w Val di Sole. Piękna nazwa, ale słońce tylko w dzień przyjazdu i dzień odjazdu. Poza tym intensywne opady śniegu, czasami deszczu, a przez cały czas pełne zachmurzenie. Można tylko pokiwać głową z zadumą, jak bezradni jesteśmy wobec kaprysów pogody. Tak udany wyjazd oczywiście wypada zakończyć w jakiejś knajpce. W Mezzanie wielkiego wyboru nie ma. Idziemy do „Al Sole”. Przystawka w postaci półmiska regionalnych smakołyków. Wprost wybitna wołowina. Smakowity gewürztraminer z Południowego Tyrolu i doskonała pizza cztery pory roku. Naprawdę świat bywa cudowny! 
       Droga do Mezzany była trochę nietypowa a i powrotna też nie całkiem taka jak zwykle. Nasi młodzi współtowarzysze podróży mieli rozeznane gdzie, co można tanio kupić, z myślą o zabraniu do domu. Najpierw więc zatrzymujemy się przy Lidlu gdzie za jakieś symboliczne pieniądz można kupić kilogramowe opakowania mozzarelli. Później zatrzymujemy się na nieco dłuższą chwilę w Brenner na granicy włosko-austriackiej w ogromnym centrum autletowym. Dziesiątki sklepów najróżniejszych branż. Nie znam się na tym, nie potrafię wynajdować okazji. Nie zauważyłem tam żadnych super okazyjnych cen. Poprzestajemy na butelce Aperolu i świątecznej babie, już bez wina musującego. Na koniec przysiadamy jeszcze w kawiarence by ostatni raz w czasie tego wyjazdu napić się prawdziwego włoskiego espresso. Oni są naprawdę mistrzami w tej materii. Cały pobyt w Brenner jestem jednak nieco podminowany. Do domu jeszcze bardzo daleko, chciałoby się jechać. Może w innym towarzystwie byłoby inaczej. Mimo wszystko krótki postój nie jest zły. Los jeszcze raz się do nas uśmiecha, całą drogę pokonujemy bardzo płynnie. Nawet w okolicach Monachium wyjątkowo nie trafiamy na korki. Jeden, raczej niewielki, jak na niemieckie realia, dopada nas koło Norymbergi. W rezultacie cała podróż z postojami nie zajmuje nam więcej niż 11 godzin. Czasami Wszechświat puszcza do nas oczko.




Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...