niedziela, 30 września 2012

Marina Seget Donij – marina, której nie ma (?)


TALITHA
 
       Wyruszamy w drogę do Chorwacji. Naszym celem jest Seget Donij koło Trogiru, gdzie czeka na nas wyczarterowana Bavaria o imieniu Talitha. Do przejechania około 1600 km. Oczywiście nie będziemy się katować, rozłożymy sobie tę trasę na dwa dni. Krótka wizyta na www.booking.com i mamy zarezerwowane hotele na drogę do  i z powrotem. Wybór padł na Urdlwirt – Hotel Reif w miejscowości Unterpremstätten, niedaleko Grazu. To już zdecydowanie za połową drogi,  więc jest szansa, że w sobotę dojedziemy do celu, o jakiejś w miarę cywilizowanej porze.

       Zarówno nazwa hotelu jak i miejscowości są dla nas do wymowy okropne. Jednak sam hotel bardzo nam się podoba, sympatyczna obsługa a śniadanie wprost rewelacyjne, najlepsze z jakim do tej pory spotkałem się w hotelach. A wszystko za 187 Euro za pokój 2-osobowy i 3-osobowy. Jeżeli ktoś szukałby noclegu w tej okolicy, to polecam.
Rzut oka z kei na marinę i jej otoczenie
       Wrzesień to piękny miesiąc, szczególnie jego pierwsza połowa. Już zelżały męczące letnie upały, jest przyjemnie ciepło, woda w morzu jeszcze ma właściwą temperaturę i obfitość tanich owoców na straganach. Tak, marzenia jak ptaki, szybują wysoko. Drugi dzień podróży, cały czas w mniejszym lub większym deszczu. Pierwszego dnia było jeszcze trochę żartów na ten temat. Tym bardziej, że właśnie ktoś tam wrócił z Chorwacji i opowiadał o czterdziestostopniowych upałach. Miny jednak, z godziny na godzinę coraz cieńsze. Cała nadzieja w tunelu św. Rocha. Św Roch,  jak wszyscy święci był postacią tragiczną, rozdał majątek, opiekował się zarażonymi dżumą, w końcu trafił do więzienia podejrzewany o szpiegostwo, gdzie zmarł nierozpoznany. Święty Roch jest patronem Montpellier, Parmy, Wenecji, aptekarzy, lekarzy, ogrodników, rolników, szpitali i więźniów. Opiekun zwierząt domowych, wszak to pies uratował mu życie gdy dopadła go choroba. Na ziemiach polskich czczony był przede wszystkim jako patron chroniący od zarazy. Dla mnie jednak, to ten, który powstrzymuje deszcz. Gdy dwa lata temu jechaliśmy na rejs do Chorwacji, było nieco podobnie jak w tym roku. Do tunelu deszczowo, chłodno, w pewnym momencie wręcz oberwanie chmury, a za tunelem piękne chorwackie lato. Oby i tym razem tak było.

       Jednak do tunelu św. Rocha jeszcze daleka droga. Najpierw trzeba pokonać granicę Słoweńsko-Chorwacką. Na dojeździe do przejścia tradycyjnie gigantyczne korki. Ciekawe dlaczego stosowne służby tych krajów się nie dogadają w sprawie wspólnej odprawy, pewnie by to przyspieszyło nieco przekraczanie granicy. A tak powolutku najpierw służby jednego kraju, później drugiego, i w końcu można jechać na swoje wymarzone wakacje. Trzeba jednak oddać tamtejszym służbom, że w całym tym zamieszaniu starają się działać bardzo sprawnie.

       Tylko spokojnie, samo minięcie granicy nie oznacza już bezstresowej jazdy do celu. Na trasie nad morze, mamy dwa odcinki płatnych autostrad. Jeden krótszy, mniej więcej, do Zagrzebia, drugi dłuższy, na wybrzeże.  Tu dopiero dzieją się cyrki! Najpierw trzeba pobrać bilet. Są kolejki ale jakoś to idzie. Później trzeba zapłacić i tu już jest zdecydowanie gorzej, system kompletnie nie wydala. Stoimy i już. Za moment rozpoczyna się drugi odcinek. Samochodów jeszcze więcej. Nawet do pobrania biletu kolejka. Mimochodem patrzymy na drugą stronę autostrady i …. Skóra nam cierpnie, korek gigant, ciągnie się przez dobrych kilka kilometrów. Porażka, a co gorsza podobne systemy wprowadzono w Polsce. System winietek stosowany w Austrii, Czechach czy Słowenii, pod tym względem sprawdza się zdecydowanie lepiej. Co prawda późniejsze zdrapywanie z szyby tych naklejek przypomina nieco prace Kopciuszka, które można było wykonać szybko i sprawnie tylko i wyłącznie przy pomocy wróżki, ale dzięki temu zostaje zachowany podstawowy walor autostrad, szybkie przemieszczanie się z miejsca na miejsce.
Pływające pomosty podbijają świat
       Gadu, gadu, a tu przejeżdżamy przez tunel św. Rocha i ... pogoda zmienia się. Mamy prawdziwe lato.  
       W końcu, mimo utrudnień pogodowych, korkowych i innych docieramy do Seget Donij, a dokładnie do Mariny Yacht Club Seget (N 43 ° 31 '/ E 16 ° 14'). Marina, której jeszcze nie ma w posiadanych przeze mnie wydawnictwach, robi całkiem dobre wrażenie. Jest w niej miejsce na 100 jachtów oraz prawie wszystko, co żeglarzom potrzeba. Jest nawet mały basen kąpielowy.
       Odnajdujemy drzemiących na chodniku, nieco zmęczonych, Romka i KaTomka, którzy przyjechali autokarem z nieco innego kierunku niż my. Jesteśmy w komplecie. Idę do biura Adriatic Charter dopełnić formalności. Pani daje mi dokumenty, klucze i telefon, pobiera opłaty i każe iść sprawdzić jacht, czy wszystko jest w porządku. Jeśli tak to spotkamy się za tydzień przy zdawaniu jachtu. Nieco inaczej niż rok temu w Grecji, gdzie niesamowity Janis, szybko i sprawnie, powiedział wszystko o jachcie, sprawdzając równocześnie razem ze mną listę kontrolną wyposażenia jachtu. Trochę zaskoczony tym luzem, nie pofatygowałem się aby powiedzieć, że chyba brakuje jednego odbijacza. A co tam, luz. W końcu zapraszam załogę na jacht. Rozpoczynamy nasz rejs.
"Wielkie" morze przed nami

sobota, 22 września 2012

Uroczysko Zaborek


 

       Wiele razy mogłem się już przekonać, jak ważne jest, mieć dobry pomysł i umiejętność jego realizacji. Inaczej mówiąc połączenie kreatywności i sprawności urzeczywistniania różnych wizji. Można być fantastą, sypiącym jak z rękawa pomysłami, tylko że żaden z nich nigdy nawet się nie otarł o etap realizacji. Spotykam takich malkontentów, mających pretensje do całego świata. Czują się pokrzywdzeni, bo choć są genialni, to nikt ich nie docenił. Na pytanie, co zrobili dla realizacji swoich wielkich pomysłów, przedstawiają niekończącą się listę „obiektywnych” przeciwności losu, które sprawiają, że nie mogli zrobić choćby pierwszego kroku, nie mogli podjąć jakiejkolwiek próby urzeczywistnienia swoich pomysłów. Można też być bardzo pracowitym człowiekiem, potrafiącym wiele zrobić, ale nie mającym żadnych własnych pomysłów. To świetni wykonawcy, bardzo pożyteczni, ale ktoś musi ich prowadzić. Czasami jednak te uzdolnienia spotykają się w jednej osobie i wtedy pojawiają się różne ciekawe rzeczy.

       Takie refleksje naszły mnie po pobycie w pensjonacie „Uroczysko Zaborek”.  Z mojej perspektywy to koniec świata, tuż przy granicy z Białorusią, w sąsiedztwie Janowa Podlaskiego, prawie 750 km od mojego domu. Firma DEZ-DER zorganizowała tam imprezę pod tytułem „Odkrywcy kresów wschodnich”. Dokładniej rzecz biorąc, zorganizował to jej właściciel, Krzysztof Karpiński. Bo przecież za każdym działaniem kryje się konkretny człowiek. No, chyba, że przedsięwzięcie zakończy się wielką klapą, wtedy bardzo trudno jest znaleźć osoby odpowiedzialne. Krzysztof miał pomysł na imprezę, znalazł świetne miejsce, znalazł bardzo dobrą firmę do poprowadzenia całości, postarał się o wsparcie innych firm. W rezultacie odbyło się coś, co zapierało dech w piersiach.
 
       Była biesiada z licznymi konkursami, ruletką, pokerem i Black Jackiem, był off road samochodowo-kładowy, zorbing, strzelanie z karabinka, pistoletu i z łuku, była biesiada w stylu PRL-u z wieloma zabawami odwołującymi się do kultowego filmu Miś, była przejażdżka powozami połączona ze zwiedzaniem stadniny w Janowie. Uff !!! Wrażeń multum.
 
       Firma Selekcja z Lublina, zatrudniona do przeprowadzenia całości spisała się na medal.
 
       Przygotowali wiele atrakcji. Wszystko było starannie zaaranżowane. Mieli wiele rekwizytów stosownych do okoliczności. A do tego pyszne jedzenie z wieloma akcentami regionalnymi przygotowane przez pracowników Uroczyska Zaborek. A wszystko zaczęło się od pomysłu, który pojawił się w głowie człowieka czynu.
 
       Ale też świetnym pomysłem i wielką sprawnością w jego realizacji wykazał się właściciel Uroczyska Zaborek. Niestety nie znam człowieka, nigdy go nie spotkałem.
 
 Okazuje się, że wszystkie obiekty wchodzące w skład kompleksu, a właściwie całej wioski z kościołem, młynem, dwoma dworkami, wiatą biesiadną i kilkoma mniejszymi zabytkami, występującej pod nazwą Uroczysko Zaborek, zostały na to miejsce sprowadzone, tam nic nie było.
 
Do tego dbałość o szczegóły. To prawdziwy skansen, z ogromną ilością przedmiotów odpowiadających charakterowi miejsca i obiektów. Właściciel ma jednak świadomość, że mieszczuchy lubią podziwiać dawną wieś, ale chcą mieć udogodnienia takie jak u siebie w domu. I to jest, dyskretnie zakamuflowane, ale jest. Niczego nie brakuje. Są łazienki z ciepłą wodą, dodatkowe sanitariaty, sala konferencyjna pod kościołem, tam gdzie trzeba klimatyzacja itd. A wszystko w przecudnej oprawie dzikiej natury. Wszak to teren parku krajobrazowego Podlaski Przełom Bugu.  Jeszcze sąsiedztwo jednej z dwóch najbardziej znanych stadnin koni w Polsce, Stadniny Koni Arabskich w Janowie. Po prostu bajka dla każdego kto lubi odpoczywać w kontakcie z naturą w niebanalnym miejscu. Ale najpierw ktoś musiał mieć pomysł. Pomysł jak zagospodarować kawał ziemi, której wartość rolnicza jest raczej niewielka. Brawo!
       Kreatywność i determinacja w realizacji pomysłów, to trzeba docenić.
 
Postaw mi kawę na buycoffee.to

niedziela, 16 września 2012

Regaty o Puchar Magnoli 2012 - Tomahowck znowu leży


 
       W dniach 15-16 września odbyły się kolejne regaty o puchar Magnolii organizowane przez Pałac Młodzieży. Zdaje się, że ta instytucja teraz nazywa się jakoś inaczej, ale dla mojego pokolenia, to jest Pałac Młodzieży i koniec. Bardzo ciekawe regaty, ponieważ organizatorom się chce coś zrobić do tego mieliśmy całkiem ciekawe wiatry. Rozstawiane są boje trójkąta, boja startowa, i boja mety. Ustawienie boi jest przemyślane. Pierwszy i ostatni kurs są kursami ostrymi. Organizatorzy nie poprzestali na ustawieniu statku komisji i wystawieniu jednej boi ograniczającej linię startu i mety oraz wyznaczeniu jakiegoś znaku nawigacyjnego lub wyspy jako punktów zwrotnych jak to się przeważnie dzieje. Choć zdarzają się też regaty, na których organizatorom nie chce się nawet ustawiać normalnej lini mety, tylko stoją na jakimś pomoście, biorą namiar na jakąś stałą boję i w ten sposób tworzą linię mety.  Do tego wyścigi były stosunkowo krótkie, można więc było jednego dnia rozegrać trzy wyścigi i drugiego dnia jeszcze jeden, w związku z czym nie było problemów przy ustalaniu kolejności, jak to często się dzieje, gdy w regatach rozgrywane są tylko dwa wyścigi. Była to też dodatkowa szansa dla uczestników. Jeżeli komuś coś nie wyszło w jednym wyścigu, mógł odrobić straty w pozostałych. Brawo dla organizatorów.
 
 
 
       Zanim jeszcze regaty się zaczęły mieliśmy wywrotkę Tomahowka. Mógłby ktoś powiedzieć: nic nowego, co chwilę się kładą. Faktycznie, "latawiec", jak nazywany jest ten jacht wśród żeglarzy ma niejaką skłonność do wywrotek. Tym niemniej, za każdym razem gdy to się dzieje, zawsze wywołuje to pewne poruszenie. Rzecz miała miejsce przed pierwszym wyścigiem, a ponieważ koledzy nie byli w stanie podnieść jachtu, oznaczało to dla nich koniec udziału w regatach. 

       Już dawno straciłem złudzenia, że jeszcze coś możemy na Rudziku zwojować. A jednak jak się okazuje, można rywalizować również o dalsze miejsca i mogą towarzyszyć temu całkiem spore emocje. Tym razem był to Alderan i Rufus. Oto pojawia się jakiś konkurent dysponujący podobnymi możliwościami jak my. Nie jest łatwo go pokonać, ale jest możliwe. Więc się ścigamy. Ale dojrzałem też do jeszcze innego rodzaju doświadczeń. Pierwszego dnia po  każdym wyścigu miałem poczucie, że coś poszło nie tak, coś zrobiliśmy nie tak. Do tego kolizja na starcie z kolegą z naszego klubu, bo nie utrzymałem jachtu przy silnym szkwale. Do diabła, to nie był dobry dzień. Tylko połowa drugiego wyścigu wyszła w miarę dobrze. Czułem to i było mi z tym źle. Tak nie można pływać. Nie jesteśmy przecież żółtodziobami, którzy dopiero się uczą żeglowania. Natomiast drugiego dnia było zupełnie inaczej. Od startu do mety wszystko robiliśmy jak należy. I mimo, że zajęliśmy dopiero 5 miejsce na siedem jachtów startujących w naszej grupie byłem zadowolony z tego co zrobiliśmy. Popłynęliśmy tak jak można było najlepiej, a że inne jachty były szybsze? Były, i nic na to nie poradzimy. Najważniejsze, że my swoją robotę wykonaliśmy solidnie. Bardzo przyjemne uczucie.
 
 
 
       Ostatecznie naszą grupę, III KWR, wygrała Nefertiti. Zdaje się, że w tym roku nie ma na nią siły. Drugie miejsce zajęła Halszka, mocno poprzerabiana carina. Trzeci był OM. Dżentelmenów pływających na Om-ie podziwiam od dawna. Panowie najmłodsi już nie są, ale żeglują doskonale. Czwarty był jacht Lively. Myślę, że jego możliwości są znacznie większe, ale kolega Bronek pływa na tej łódce dopiero pierwszy sezon i dopiero się jej uczy. My zajęliśmy piąte miejsce, a za nami był Alderan i Rufus. 
 
 

 

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...