poniedziałek, 26 grudnia 2011

Okna


       Koniec roku zwykle sprzyja różnym remanentom. I nie koniecznie chodzi mi o te koszmary magazynowe, gdy się przelicza nieskończone ilości śrubek, spinek i gwoździ.  Sięgamy pamięcią do chwil które minęły. Niektóre wprawiają nas w dobry nastrój, inne wywołują zadumę związaną z trudnymi chwilami. Przy tych retrospekcjach zazwyczaj wspieram się fotografiami. Nie tylko wracają wspomnienia, ale jest też okazja jeszcze raz spojrzeć na swoje „dokonania” fotograficzne i zastanowić się nad niezliczonymi brakami tych zdjęć. Czasami pojawiają się zupełnie niespodziewane spostrzeżenia. Ot, choćby to, że mam sporo zdjęć okien. Tak, właśnie okien. Gdy je robiłem nie zastanawiałem się nad tym, co sprawia, że właśnie okna są dla mnie takie intrygujące. Chyba, nie najlepiej to świadczy o mnie, jako o fotografie, ale tak się stało. Coś chciałem przez te zdjęcia  pokazać, ale nie całkiem miałem przemyślaną „ideologię”.

         Co jest takiego niezwykłego w oknach? A, to zależy, z której strony rzeczonego otworu się aktualnie znajdujemy. Idę sobie uliczką maleńkiego, urokliwego słowackiego miasteczka. Wszystko takie piękne, takie dopieszczone, aż nierealne. Wręcz baśniowo. I nagle w ciągu takich wycyzelowanych domów spostrzegam jeden z innej planety. Ledwo się trzyma, odpadający tynk, zapadnięta konstrukcja dachu. I okna … Okna zabite deskami. Zabite byle jak, byle jakimi deskami. A co jest w środku? Jaką tajemnicę kryje ten dom? Co można by podejrzeć przez te okno gdyby udało się cofnąć czas o parę lat? A może nie o parę lat, o kilkadziesiąt lat, albo jeszcze więcej? Jakie powikłane koleje losu sprawiły, że w tym ciągu domów, właśnie ten jeden jest w takim stanie. Jakie dramaty ludzi, może całych rodzin rozegrały się w tej opuszczonej budowli. Kiedyś, ktoś, zainwestował dużo pieniędzy i wybudował piękny, nowy dom. Ileż było radości, a i dumy zapewne też było niemało. A co było dalej?

       Chorwackie wioski nie są obrazem szczególnego dobrobytu. Domy przeważnie są niewielkie i bardzo skromne. Ale ich mieszkańcy starają się, by było ładnie i kolorowo. Przeważnie te chatki otoczone są barwnymi kwiatami. Idąc przez taką wioskę przekracza się bramę czasu. Gdzieś daleko za nami pozostaje zgiełk zwariowanej cywilizacji, szalonego pędu, popisywania się wielkimi lśniącymi limuzynami, przepychanie się przez tłum ludzi w hipermarketach. Tu rytm życia jest inny. Znowu zaczynam się zastanawiać co jest mi, tak naprawdę, potrzebne do życia. Robi mi się trochę głupio, że czasami daję się wpuścić w kanał, że się tak strasznie napinam i  gonię za czymś, co wcale nie jest mi niezbędne. Staję przed jednym z takich domków z innego świata, czystym i otoczonym kwiatami, jakich tu wiele. Ale jest w nim coś, co sprawiło, że właśnie przed nim się zatrzymałem. Przyglądam się przez chwilę. Przecież w tym oknie jest tylko jedna okiennica. I oczami wyobraźni widzę mieszkańców tego domu: dwoje starszych, pogodnych ludzi. Widzę ich promienne twarze. Na swojej ścieżce życia są już blisko końca. Już nie mają siły założyć nowych okiennic. A może już nie chcą tego robić. Nic już nie chcą ani nie muszą zasłaniać przed światem. Ale o swoje obejście wciąż dbają. Nie musi być bogato, nie musi być błyszcząco. Niech będzie jednak schludnie i ładnie.

       Gdy patrzymy na okna z zewnątrz przeważnie trawi nas ciekawość. Koniecznie chcielibyśmy zajrzeć do środka, co też tam się dzieje, co  robią ludzie tam mieszkający. Jakżeż inaczej jest gdy jesteśmy w środku. Patrzę w okno i pojawiają się emocje. W różnych miejscach, w różnych okolicznościach te emocje są bardzo odmienne. Gdy siedziałem w kokpicie jachtu płynącego po wzburzonym Morzu Egejskim odczuwałem po prostu radość żeglowania. W pewnym momencie zszedłem po coś do środka i mój wzrok zatrzymał się na bulaju. Chwilami cały bulaj znajdował się pod wodą. Wyobraźnia zaczęła pracować na zwiększonych obrotach. Nie w kokpicie, zalewany co chwilę falami, ale właśnie na dole, patrząc w ten mały bulaj dojrzałem cały ogromy i groźny majestat Posejdona. A gdyby ten bulaj nagle się otworzył?

        Nie, nie! To już lepiej przenieśmy się czym prędzej w jakieś spokojniejsze miejsce. Może na Biały Krzyż? Jest tam kilka knajpek. Przysiedliśmy w tej położonej najniżej. Zamówiliśmy coś ciepłego. Spojrzałem w okno. Wszystko przyprószone śniegiem, na oknie ozdoby świąteczne. I zrobiło się jakoś ciepło, przytulnie i cicho. Ciszy w zasadzie nie widać, a jednak. Siedząc w góralskiej chatce, patrząc na lekko padający śnieg i popijając grzańca miałem wrażenie, że cisza się zmaterializowała. A może to ten grzaniec?

       Ciągle przenosimy się z miejsca na miejsce. Żyjemy w zwariowanym tempie. Wyrywamy się w końcu, gdzieś ma wieś, i miejsce nie ma znaczenia. Najważniejsza jest przecież ucieczka od miejskiego zgiełku. Wiem, że większość z nas z trudem wytrzymuje jeden dzień na prawdziwej wsi. Wiem, że to tylko takie gadanie zblazowanych mieszczuchów. I nawet jak zamieszkają gdzieś pod miastem, to i tak żyją dokładnie tak jak żyli w mieście. A dla mnie to jest naprawdę coś niezwykłego. Mam swoje Kolechowice, gdzie nie byłem już od lat i do których tęsknię. Też dałem się wciągnąć w tę zwariowaną spiralę gonitwy za własnym ogonem. Spójrz przez te okno. Ileż tu spokoju, napięcie spływa z ciebie, czujesz się odprężony i jakby lżejszy. Słychać śpiew ptaków, gdzieś dalej rżą konie, przez podwórko leniwie przeszedł kot.  Czy to jest ten lepszy świat? Nie wiem, ale dla zdrowia psychicznego, bardzo potrzebny.

        Zdarza się, że niektórzy mają wyjątkowo piękny widok z okna w obiekcie, w którym przebywają. Tylko, że znaleźli się tam, nie całkiem z własnej woli i do tego na ładnych parę lat. O czym tacy ludzie sobie myślą? Co zaprząta ich umysły? Nie wiem. Ale wiem, że w tym przypadku zdecydowanie wolę być po tej zewnętrznej stronie okna.
Postaw mi kawę na buycoffee.to

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Weekend na Stogu Izerskim


     Rejon Gór Izerskich nie należy do najpopularniejszych regionów turystycznych w naszym kraju. Daje się to odczuć już po minięciu Gryfowa Śląskiego i wjechaniu na drogę do Mirkowa. Nagle robi się jakby ciszej, nieco tajemniczo. Na drodze nie ma specjalnego ruchu, na szczęście, bo wąskie te drogi. Mimo to jedzie się po nich bardzo przyjemnie. Przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy to na większości polskich dróg tak było. Z zadumy i rozmarzenia wyrwał mnie samochód, który wyłonił się zza kolejnego zakrętu i jadący po mojej stronie drogi prosto na mnie. Przyhamowałem, tamten zjechał na swoją stronę. Przeleciały mi przez głowę, wszystkie te sytuacje drogowe, w których uczestniczyłem lub, których byłem świadkiem, które rozgrywały się na pustych lub prawie pustych drogach. Jest w tym coś zupełnie irracjonalnego. Na drodze dwa samochody, dobre warunki pogodowe i dochodzi do kolizji. O co tu chodzi?

       Dojeżdżam w końcu do Świeradowa, gdzie mam się spotkać z pozostałymi uczestnikami imprezy pod nazwą Darbórki. Okazuje się, że do końca II wojny światowej ta miejscowość nie miała polskiej nazwy. Istniała tylko nazwa niemiecka: Bad Flinsberg, a Świeradów Zdrój pojawił się dopiero w 1947 roku w wyniku referendum. Umówiliśmy się przy domu zdrojowym, okazałym i efektowym budynku z 1899 roku. Wszak kurort tu już od bardzo dawna. Pierwsze wzmianki o właściwościach leczniczych tutejszych wód pochodzą z roku 1572. Badania potwierdzające te właściwości przeprowadzono w 1783.

       W samym domu zdrojowym cisza i spokój. Jakieś trzy-cztery stoiska odpustowe, na których dominowały artykuły o charakterze świątecznym. Przecież to raptem dwa tygodnie do Świąt Bożego Narodzenia. No! Przeleciał kolejny rok. A tam na końcu dwóch dżentelmenów gra w szachy, takie duże, na szachownicy na posadzce. Ale fajne. Przystanąłem obok, coraz bardziej wciągałem się w kibicowanie. Magiczny świat szachów. Najpierw jeden z panów zyskał lekką przewagę. Po chwili drugi lekko przechylił szalę zwycięstwa na swoją drogę. Zacząłem analizować poszczególne posunięcia. Gdzieś ulotnił się cały świat. Coś mnie tknęło, spojrzałem na zegarek. Już pora. Rozejrzałem się dokoła i zauważyłem kilka znajomych postaci. Towarzystwo już się zbierało.

       Plan był następujący: gitary i co cięższe bagaże pojadą nowowybudowaną gondolą wraz z czterema osobami, które nie mogły iść na piechotę. Reszta idzie czerwonym szlakiem. Te podejścia to już legenda Darbórkowych imprez. Ludzie są do nich świetnie przygotowani. Co najmniej połowa imprezowiczów ma przygotowane różne niespodzianki w piersiówkach. To prawdziwa rewia najbardziej wymyślnych mieszanek. A ileż przy tym ochów, achów, cmokania i wywracania oczami z ukontentowania. W takich warunkach to można iść, choćby na koniec świata. I dobrze, że jesteśmy w takich radosnych nastrojach, bo z kondycją jest umiarkowanie dobrze. I tylko, dzięki talentowi w piersiówkach i niekończącym się żartom można dotrzeć do Schroniska na Stogu. Położonym na wysokości 1060 m npm. Zajęło nam to 1,5 godziny. Niektórym nieco dłużej, ale jakie to ma znaczenie. A u góry… pyszny chleb rycerski z placu Bema i smalec własnej roboty, niebo w gębie.

       Darbórki to niebanalny pomysł na spędzenie imienin przez moich przyjaciół Basię i Darka. A może odwrotnie, imieniny to pretekst do zorganizowania czegoś takiego? Nie ważne, tak czy owak, to już po raz dziesiąty organizowali swoje imieniny gdzieś w schronisku, w gronie licznych przyjaciół.  To są ludzie, którzy nie idą na skróty, nie są pożeraczami telewizyjnej papki i hamburgerów. Dają coś od siebie, angażują się, myślą. Obcowanie z nimi to prawdziwa przyjemność, to sposób na odreagowanie bólów egzystencjalnych, ucieczki od bezinteresownej zawiści i obezwładniającej głupoty, tak niestety powszechnej. Dają, ale i otrzymują. Przychodzą do nich ludzie równie niebanalni. Na tych imprezach nie ma DJ-ów i disco polo, ale są niesamowicie utalentowani ludzie, którzy grają i śpiewają, niekoniecznie „Hej! Sokoły”. W tym roku było aż sześć gitar. Tradycją Darbórek są różne konkursy. W tym roku był to konkurs na najlepszą fraszkę. Oj! Było uciechy, co niemiara. Jako, że to dziesiąte Darbórki, zaproszeni, w wielkiej tajemnicy prze solenizantami, zamówili wielki tort, na którym było zdjęcie Basi i Darka, nieco „ucharakteryzowanych”. Obdarowani byli wzruszeni, ale i żartów okolicznościowych nie zabrakło.

       Niestety, nie należę do członków założycieli tego bractwa. Z Darkiem znamy się raptem 16 lat. A jest to towarzystwo dosyć szczególne. Znają się od wczesnej młodości. Żeglują, jeżdżą na nartach, chodzą po górach, pływają kajakami itd., itp, a przy tym są niesamowicie kreatywni. Jest to więc społeczność dosyć jednorodna. A tu nagle woła mnie Darek, abym szybko biegł z aparatem, bo trzeba coś uwiecznić. Wychodzę w pośpiechu przed budynek i widzę … zjawisko z innego świata. Co ja mówię, z innego świata, z innej planety. Dziewczyna w różowym płaszczyku, różowej wełnianej czapeczce z kwitkiem, różowych bucikach, z walizką i kilkoma torebkami, machająca do nas energicznie rękoma. Z daleka widać, że energia z niej aż kipi.  Oniemiałem. Kogoś takiego jeszcze w tym gronie nie widziałem. Kontrast między tą damą a resztą, niesamowity. Okazuje się, że nie musimy być wszyscy tacy sami, by móc się dobrze bawić. Świat jest niesamowicie kolorowy.

       Jak towarzystwo jest dobrane, to i trudno mu się rozejść. W niedzielę, schodziliśmy już w stylu dowolnym. Jedni wcześniej, drudzy później. Jedni prosto w dół, inni nieco dookoła. Ale w jakimś momencie, jeszcze przed rozejściem, rzucił, że w Świeradowie jest taka knajpa La Gondola, gdzie dają dobre jedzenie. Ha! Ha! Ha! Wystarczyło. Ponad połowa imprezowiczów zlądowała w La Godola. Zabrakło miejsc. Zmienialiśmy się przy stołach, ale i tak niektórzy zrezygnowali z czekania. A czekać było warto, bo jedzenie było faktycznie pyszne i  w bardzo umiarkowanych cenach. Ja przetestowałem solę w szpinaku. Poezja!

niedziela, 4 grudnia 2011

Ateny - Bogowie w cieniu złodziei.


       Posejdon nie odpuszcza nam do samego końca. Z Poros do Aten znowu pod tężejący wiatr. W rezultacie 30 Mm dzielące te dwa porty pokonujemy w prawie 9 godzin.  W końcu cumujemy w marinie Alimou, z resztą przy wydatnej pomocy Janisa i jego kolegi. Świetni ludzie, żadnego zniecierpliwienia, spokojnie i rzeczowo. Najważniejsze by wszystko odbyło się bezpiecznie.

       To już prawie koniec. Jest po prostu smutno. Chciałoby się płynąć i płynąć. A tu nic z tego, trzeba wracać. Robimy klar, by móc jutro rano oddać jacht. Grecy sprawdzają w jakim stanie oddajemy jacht. Trochę się obawiam o te zarysowania na burtach. Trudno, co będzie, to będzie, przecież głów nam nie pourywają. Ale to dopiero jutro.

       Wieczorem jedziemy tramwajem pod parlament. Słońce zdążyło się już schować. Plac przed parlamentem nie jest jakoś nadzwyczajnie oświetlony, robi się więc nieco tajemnicza atmosfera. Obce, bajkowe miejsce, wokół duchy starożytnych bogów i herosów.  Oglądamy zmianę warty. Mam okazję podziwiać  to widowisko już drugi raz, ale i tak jestem pod wrażeniem. Cóż za szalony choreograf układał te kroki. Tutaj nawet Jaś Fasola odpada w przedbiegach. Stoimy i gapimy się na tych dzielnych wojaków, z pomponami na butach, i za wszelką cenę staramy się zachować minimum powagi, choć przychodzi to nam z największym trudem. Na szczęście nie jesteśmy sami. Grupka turystów z najróżniejszych stron świata robi dokładnie to samo co my. Gapią się zdumieni i chichoczą półgębkiem.

       Gdy dzielni wojacy zakończyli już swój pokaz ruszyliśmy w kierunku Akropolu. Najpierw jakieś magiczne, bardzo kolorowe i tłoczne uliczki. Tutaj aż kipi radością. Pełno śmiechów, głośnych rozmów i mnóstwo najróżniejszych knajpek. Ale gdy rozpoczyna się podejście na wzgórze, uliczki robią się jeszcze węższe, a tłum zdecydowanie się rozrzedza. Robi się jeszcze bardziej tajemniczo i intrygująco. Wspinamy się coraz wyżej. Podziwiamy niezwykłe zabytki  starożytności. Akropol robi ogromne wrażenie, zarówno przez swoją wielkość jak i usytuowanie. A właściwie przez połączenie jednego z drugim. Na cóż, jest już późno, więc na sam Akropol nie wejdziemy. Wszystko pozamykane i dokładnie pilnowane.

       Gdy w końcu weszliśmy na samą górę i przeszliśmy na drugą stronę wzgórza usłyszeliśmy jakieś strzępy muzyki. Poszliśmy jeszcze kawałek i spotkaliśmy całą grupkę ludzi zasłuchanych w dźwięki dochodzące zza muru. To chyba była jakaś opera. Kompletnie się na tym gatunku muzyki nie znam, więc nie mam pojęcia co to było, ale brzmiało absolutnie fantastycznie. A jakież niezwykłe doznania musieli przeżywać ludzie, którzy byli tam w środku ?! Jak ja im tej chwili zazdrościłem, i zazdroszczę nadal. Schodzimy coraz niżej.  Nie pojedziemy jednak tak od razu z powrotem do portu. Trzeba jeszcze przysiąść gdzieś i nacie szych się tą atmosferą. Jutro tu wrócimy, ale to będzie dzień, będzie więc zupełnie inaczej. Siadamy więc w ogródku kafejki, z której możemy podziwiać widok na fragment Akropolu. Ten wieczór mógłby trwać bez końca. Wracamy bardzo powoli. Po drodze do tramwaju, jest jeszcze tyle różnych sklepów, tyle ciekawych rzeczy do obejrzenia. Ale jutro koniecznie musimy tu wrócić.

       W sobotę rano odbiór jachtu nieco się przeciągał, bo musieli oszacować koszty naprawy powstałych uszkodzeń. O dziwo, wcale im nie chodziło o zarysowania na burcie. Interesowały ich uszkodzenia żagli. Nie były one wielkie, ale będzie to musiał naprawić fachowiec. Trzeba go zatem odnaleźć aby mógł wycenić swoją pracę. A jak wiadomo w Grecji nic nie dzieje się zbyt szybko, więc trochę się naczekaliśmy. W końcu wszystko zostało załatwione. Szkody zostały wycenione na 150 Euro, które zapłaciliśmy zadowoleni, że tylko na tym się skończyło. Samolot mieliśmy dopiero wieczorem, było więc trochę czasu aby wrócić na Akropol. Ludzie z MG zgodzili się, abyśmy zostawili u nich nasze bagaże, więc mogliśmy ruszać w miasto.

     Trasę mieliśmy już rozpoznaną. Tramwaj nr 5 zawiezie nas spod mariny ma plac przed parlamentem.  Piękna pogoda, wszystko pozałatwiane, można się cieszyć ostatnimi godzinami urlopu w Grecji. W tramwaju jakoś ciasno. Może tak jest zawsze. Pierwszy raz jadę tramwajem w Atenach w środku dnia. Robi się coraz ciaśniej, ktoś się strasznie rozpycha. No ale ja się nie dam przepchnąć. Mocno się zaparłem i stoję  Jak widać i w Atenach chamstwa nie brakuje. Dojeżdżamy do przystanku i robi się zdecydowanie luźniej. Jakiś chłopak łapie się po kieszeniach i ze zdumieniem na twarzy coś z ożywieniem mówi do stojącego obok mężczyzny. Wsadzam rękę do kieszeni … i stwierdzam brak portfela! Czar ostatnich godzin urlopu w Grecji prysł jak bańka mydlana. Wysiadamy na najbliższym przystanku i pędzimy z powrotem. Łudzimy się, że złodziej zabierze pieniądze a resztę po prostu wyrzuci. Niestety nic nie znajdujemy w okolicach tego feralnego przystanku.

       Trzeba zmienić plany. Pan w pobliskim kiosku pomaga nam odnaleźć numer telefonu do polskiej ambasady. Wszyscy, jak jeden mąż, a może jak jedna żona, wykasowaliśmy z naszych telefonów sms-y z informacją o tym numerze. Nikt nie uznał za stosowne, aby go zachować. Ale jest sobota, czy tam ktokolwiek pracuje? W ambasadzie nie, automat zgłoszeniowy podaje jednak numer, na który można dzwonić w pilnych sprawach, również poza godzinami urzędowania. Wydaje mi się, że moja sprawa taką jest, więc dzwonię pod wskazany numer. Odbiera znowu automat zgłoszeniowy. Zostawiam odpowiednią informację. Naradzamy się co robić. Przecież nie będziemy załatwiać tego w ósemkę. Szkoda aby wszyscy mieli zepsuty dzień. Już chcę dzwonić ponownie, gdy oddzwania do mnie pani z konsulatu. Po głosie poznaję, że nie jest specjalnie szczęśliwa, że zawracamy jej gitarę w sobotę. Jest jednak bardzo rzeczowa. Instruuje mnie, co i jak mam robić. Zacząć muszę od zrobienia zdjęcia. Jest sobota, więc i z tym może być pewien problem. Intuicyjnie, w swoich poszukiwaniach, kierujemy się w kierunku Plaki. Tam gdzie dużo turystów, tam może być czynny jakiś punkt foto. Intuicja nas nie zawodzi i po godzinie mam już „śliczne” zdjęcia do paszportu. Wciąż jesteśmy wszyscy razem, pora się rozdzielić. Młodziaki, Ania z Kamilem, postanawiają zostać z nami, dzielniaki. Reszta wycieczki rusza ku Akropolowi.

       Pani z konsulatu bardzo dokładnie tłumaczyła, gdzie znajduje się budynek naszego przedstawicielstwa, ale dla mnie to i tak czarna magia. Ateny to naprawdę spore miasto. Bierzemy więc taksówkę. Z początku są z tym pewne problemy, bo stojący w pobliżu taksówkarze nie wiedzą gdzie to jest. W końcu, gdy ustalają między sobą gdzie to jest, okazuje się, że to bardzo daleko. Trwają pertraktacje cenowe. Staje na 30 Euro. Jedziemy! Rozmawiamy z taksówkarzem o tym, jak to trudno się jeździ po Atenach, jakie to wielkie miasto. Pan opowiada nam o imigrantach, którzy przywieźli do Aten wiele zła. Gdy jesteśmy już w dzielnicy, gdzie mieści się konsulat, kierowca opowiada o różnych złych ludziach, którzy pobudowali sobie piękne domy w tej dzielnicy, bo to bardzo droga dzielnica. Dojeżdżamy w końcu na miejsce. Hmm, nie było wcale tak daleko.

       Drzwi konsulatu są zamknięte na głucho. Dzwonię na „zaprzyjaźniony” numer telefonu. Po chwili zjawia się pan z ochrony konsulatu. Rutynowe czynności kontrolne i możemy wejść do środka. Pani faktycznie nie jest specjalnie sympatyczna, ale jest bardzo kompetentna. Działa bardzo sprawnie. Po wypełnieniu stosownych formularzy, czekam, aż pani zrobi co do niej należy. W tym czasie oglądam pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy. Różne ogłoszenia i informacje urzędowe, które wyglądają bardzo nieprzyjaźnie. Czy język i styl urzędowy naprawdę muszą takie być? Na jednej ze ścian natykam się na tablicę z ogłoszeniami o ludziach, którzy zaginęli w Grecji. Lektura tych ogłoszeń trochę mrozi krew w żyłach. Nagle na zewnątrz słychać jakieś poruszenie. Zjawia się pan z ochrony i wprowadza następną czwórkę. Co się stało? Zostali okradzeni, również z dokumentów! Pięknie.
       Pani z konsulatu zaprasza mnie do okienka. Wszystko załatwione. Dostaję tymczasowy paszport. Mogę wracać do Polski. Ale najpierw jednak pojedziemy na Plaką, chociaż na chwilkę. Z Akropolu już dzisiaj nici, ale chociaż zjemy coś u jego stóp. Wychodzimy z budynku konsulatu. Czuję mimo wszystko sporą ulgę. Idziemy przez całkiem ładną dzielnicę. Faktycznie domostwa tutejsze robią wrażenie. Kierujemy się do jakiejś większej ulicy, by złapać autobus lub tramwaj. Gdy w końcu trafiamy na przystanek autobusowy, spotykamy tam Polkę mieszkającą w Atenach. Okazuje się, że dojazd środkami miejskiej komunikacji jest nieco powikłany, ale taksówki w Atenach są tanie (?). Pani zatrzymuje pierwszą z brzegu taksówkę i pyta o cenę za przejazd na plac pod parlamentem. Pan mówi, że jakieś 5 Euro. Dobił mnie do reszty, ależ daliśmy się nabrać temu poprzedniemu, bardzo miłemu, uczciwemu dżentelmenowi. Tym bardziej, że gdy dojechaliśmy na miejsce, pan zaproponował, że zatrzyma się kawałek dalej, z resztą dla nas korzystniej, ale przy 5 Euro wyłączył taksometr, bo więcej od nas nie weźmie.  Co za dzień. Najpierw złodziej w tramwaju, później złodziej w taksówce. Wróciliśmy do cywilizacji.

sobota, 26 listopada 2011

Tam, gdzie żeglarzy winem witają.


       Kithnos to już ostatni nasz przystanek na Cykladach. Kolejny port to Poros, a to oznacza, że wpływamy do Zatoki Sarońskiej. Przed nami ok. 50 Mm przy silnym wietrze na otwartym akwenie. Wydawało się po przednich dniach, że już większych fal na Morzu Egejskim nie zobaczymy. A tu proszę, pomyliliśmy się.  Okazało się, że jednak obejrzeliśmy większe. I znowu parę godzin za kółkiem, i znowu co chwilę prysznic. Prowadziłem łódkę, plując słoną wodą, która zalewała mi twarz i przyglądałem się naszej załodze. Wyrobili się. Teraz już byli przygotowani na to, że może być trudno. Ciepłe napoje w termosach, coś do przegryzienia, w jachcie wszystko solidnie poształowane. Pełen spokój i uśmiech na twarzach. Ale też blisko dwa tygodnie na jachcie, do tego w nie najłatwiejszych warunkach, obnażyły każdego bez reszty. Zdali egzamin, nie wszyscy jednakowo dobrze, ale trudno było tego oczekiwać. Najgorsze chyba było to, że nie wszyscy sprawdzili się w pracy zespołowej, a to jest konieczne. Taka wyłamująca się osoba wprowadza niepotrzebną nerwowość. Tutaj trzeba patrzeć co jeszcze można zrobić dla zespołu. Jeśli się tego nie widzi samemu, można się po prostu zapytać: Co trzeba zrobić? Bo na jachcie wszystko musi być zrobione jak należy i we właściwym czasie.  Ciekawe jak bardzo denerwujące mogą być różne drobne przywary, jak trzeba się kontrolować by nie reagować na nie jakimiś złośliwościami. To nakręciłoby tylko, zupełnie niepotrzebnie, spiralę nerwów. Ktoś co chwilę, raczej bez powodu „łapał focha”. I co? No właśnie nic, bądźmy litościwi. Ktoś inny pierwszy i do tego najgłośniej śmiał się ze swoich dowcipów. Normalnie, pewnie bym nawet nie zwrócił na to uwagi, ale na takiej małej przestrzeni, obcując ze sobą niemal bez przerwy, w pewnym momencie zaczyna to być wkurzające. Jak zareagować? Wcale! W czymże mi to przeszkadza. Ktoś lubi swoje dowcipy, lubi się z nich  śmiać? O.K. Przecież nie robi w ten sposób nic złego. Trzeba być po prostu tolerancyjnym i wyrozumiałym, a im warunki trudniejsze, tym bardziej.

       Zamyśliłem, a tym czasem, po kilku godzinach żeglugi, fale zdecydowanie zmalały. No tak, byliśmy już prawie przy Poros, więc od jakiegoś czasu żeglowaliśmy po wodach Zatoki Sarońskiej. Mogłem wreszcie oddać ster, by przejąć go dobiero przed podejściem do kei. W porcie Poros są dwie opcje cumowania, albo do tzw prywatnych kei od południowej strony miasta, albo od strony północnej. Ta druga keja jest lepiej przygotowana, jest tam więcej miejsca i łatwiej jest manewrować. Ja jednak wybrałem południową keję, bo kiedyś już tam cumowałem i mam z tamtego rejsu bardzo miłe wspomnienia. No i oczywiście dostałem za swoje. Miejsca było mało, miałem problemy prowadząc jacht na rewersie, bo nie było miejsca by się dobrze ustawić i znowu się niepotrzebnie nadenerwowałem. W końcu jednak mogłem powiedzieć „Tak stoimy!” i spotkała nas spodziewana nagroda. Bo w Poros, przy tej kei, jest szalenie sympatyczny zwyczaj witania cumujących karafką wina, czy ouzo. Jasne, ci uśmiechnięci ludzie nie robią tego tak zupełnie bezinteresownie. To są pracownicy znajdujących się na przeciwko knajpek. W żadnym momencie nie pada stwierdzenie, żeby ich odwiedzić, nie są natarczywi, ale jak można ich nie odwiedzić? Człowiek, który nas witał, był niepełnosprawny, ale uwijał się jak w ukropie by jakoś nas zacumować. Na koniec powiedział: „perfect capitan”. Od razu wszystkie nerwy ze mnie zeszły i zachciało mi się śmiać. Przecież doskonale wiedziałem, że moje podejście było kiepskie. Powiedziałem więc krótko, że wcale nie był tak perfekcyjnie i podziękowałem za pomoc. Wieczorem, oczywiście, poszliśmy do niego na kolację. I następnego dnia również. Pierwotnie planowałem, że następnego dnia popłyniemy na Eginę, by w piątek mieć jak najmniejszy dystans do pokonania. Ale w Poros było tak sympatycznie, że zostaliśmy jeszcze do następnego dnia.

       Poros to już inne kolory niż Cyklady. Pomarańczowe dachówki, domy już nie są takie białe, więcej drzew.

 A do tego niekończący się labirynt wąziutkich uliczek, po których błąka się mnóstwo kotów. Przed domami wspaniałe kwiaty w doniczkach.
 Ruch raczej niewielki, bo trudno tam się przecisnąć samochodem. Jedynie na tych nieco szerszych, od czasu do czasu coś przejedzie, lusterkami ocierając się niemal o mury domów. I jakoś tak się dzieje, że chcąc, nie chcąc, ten labirynt prowadzi na szczyt górującego nad miastem wzniesienia, skąd rozpościera się niezwykły widok.

       Postój w Poros wykorzystaliśmy do wykonania drobnych napraw. O ile wymiana foka nie sprawiła najmniejszych problemów, to z naprawami kadłuba poszło już dużo gorzej. Napracował się Marek przy szpachlowaniu i szlifowania, ale nie wyglądało to dobrze. Bez pomalowania odpowiednio dobraną farbą zupełnie nie było efektu. Wręcz przeciwnie. Te białe wyszlifowane place, rzucały się w oczy z daleka, niczym łaty na krasuli. Nie było wyjścia, musieliśmy pójść do knajpy na kolację by jakoś poprawić sobie humor. Stąd nasza druga wizyta w zaprzyjaźnionej knajpie. Teraz byłem dla pana nie tylko kapitanem ale też i przyjacielem. Co najlepiej objawiło się, gdy zamówiłem sobie ośmiornicę. Pan zrobił niewyraźną minę i pokręcił znacząco głową. Powiedział: „Przyjacielu od kilku dni jest taki wiatr, że rybacy nie mogli łowić ośmiornic, więc są tylko stare, mrożone. Jak lubisz to polecam ci  …” I tu padła nazwa jakiejś ryby, której nie zapamiętałem. Przystałem jednak na propozycję i w rezultacie otrzymaliśmy bardzo smaczną rybę takiej wielkości, że zupełnie spokojnie najadły się nią cztery osoby.  

sobota, 19 listopada 2011

Zatoka pechowców.

       To dopiero była jazda. Z wyspy Siros na wyspę Kithnos lecieliśmy jak szaleni. Wiatr ani myślał zelżeć, więc mieliśmy zarefowane żagle, morze jeszcze bardziej rozbujane, a nasz Leader przeskakiwał z fali na falę, czasami robiąc nam obfity prysznic i zapewniając  tym wiele radości. Tym razem jednak,  płynęliśmy połówką, dzięki czemu nie było tego ciężkiego walenia dziobem o wodę. Przelewające się przez pokład,  od czasu do czasu, dziady, przypomniały nam o tym, że Posejdon nie zna litości dla partaczy. Kolejna fala przelatująca górą zabrała nam trap. Łup i nie ma. Nic dziwnego wiało 7-8 B, więc na żadną litość liczyć nie mogliśmy. Mimo wszystko jednak do Loutry dopłynęliśmy spokojnie, bez problemów i na wesoło. Jak trafiliśmy na wysokości Tinos na chwilę ciszy, mieliśmy okazję podziwiać parę delfinów. Tu mogłem jedynie skonstatować, że te sympatyczne ssaki odleciały do ciepłych krajów i pasą się razem z fiordami. Bo na to aby je wypatrzyć w tych warunkach nie było żadnych szans.

      W Loutrze okazało się, że mieliśmy dużo szczęścia, gdyż była możliwość zacumowania longside. Początkowo chciałem zacumować po zewnętrznej stronie kei, gdyż było zupełnie pusto, wiatr nawet w zatoce momentami przekraczał 20 knotów, ale uczynni ludzie z brzegu dali znać, że zmieszczę się w środku portu, między dwoma innymi jednostkami. Kilka kółeczek w zatoczce, przełożenie odbijaczy i cum i wchodzimy. Nie było łatwo, ale dzięki pomocy żeglarzy z innych jachtów jakoś się udało. W końcu mogłem powiedzieć sakramentalne „tak stoimy” i odetchnąć.

       Wreszcie można było rozejrzeć się po okolicy. Pierwsze spostrzeżenie, znowu dużo Polaków. Co najmniej 1/3 jachtów stojących w Loutrze miała polskie załogi. Bez wątpienia ratujemy Grekom końcówkę sezonu. Wszędzie nas pełno, zaglądamy do każdej, choćby najmniejszej dziury i oczywiście do licznych kafejek.

       Dopiero po zacumowaniu mogłem na spokojnie przyjrzeć się miejscowości. Ależ przyjemne miejsce. Kolejne takie, gdzieś z tyłu głowy pierwszy raz pojawia się myśl: szkoda, że zbliża się koniec naszego rejsu, tak tu ładnie. Nawet resztki starej instalacji do przeładunku rudy żelaza, nie są w stanie zakłócić przyjemnych doznań. Zatoka z przejrzystą wodą o niezwykłych barwach, dookoła zatoki przytulne kafejki, za nimi białe domki przy których pełno kwitnących roślin. Jakiś sklep spożywczy, w którym starsza kobieta, nie znając zupełnie angielskiego, sprzeda turystom prawie wszystko, czy im to potrzebne, czy nie. Kawałek dalej, już prawie za miastem, piekarnia z przepysznymi słodkościami. W jednej z kafejek trafiamy na człowieka znającego nawet kilka słów po polsku i mającego kartę dań po polsku. Coraz bardziej nam się tu podoba.

       My już stoimy, spokojnie i bezpiecznie. Od czasu do czasu przypływają kolejne jachty. Naszym rodakom nawalił w morzu ster, musieli posłużyć się rumplem. Wpływa kolejny jacht, próbują opanować żagle, ale mają problemy z grotem, który rwie się na drobne strzępy. Dopływa jakaś para z Anglii. Pomagamy im zacumować. Są tylko we dwoje i pan jest wyraźnie zmęczony zmaganiami z morzem. Większość z cumujących jachtów ma, lub miała, jakieś problemy. W pewnym momencie ktoś z naszych rzuca: zatoka pechowców. Zatoka pechowców? Przecież, mimo wszystko, jesteśmy cali i zdrowi, stoimy bezpiecznie w porcie, jest pięknie. Zatoka szczęściarzy, którzy zdali morski egzamin i dopłynęli szczęśliwie do portu.

       Należy nam się nieco odpoczynku, więc przedłużamy pobyt w Loutrze o jedną dobę, tym bardziej, że miejsce jest bardzo zachęcające. Niedaleko, ok. jednej godziny od portu są ruiny średniowiecznego kastro, bardzo malowniczo położone  na wysokim urwisku nad samym morzem, a właściwie nad cieśniną Kithnou oddzielającą wyspy Kithnos i Kea. Dzień jest piękny, choć wietrzny. Tyle, że w przypadku takiej wycieczki ten wiatr nawet jest nieco pomocny. Gdyby go nie było pewnie byśmy się rozpuścili na słońcu. Szlak wiedzie najpierw lokalną dróżką, później przez jakieś nieużytki i w końcu szybko wspina się wysoko pod górę. A wszystko to na otwartej przestrzeni. Nie ma mowy o jakichkolwiek drzewach dających schronienie w cieniu. Wszystko szarobure, wypalone przez słońce. Mijamy jakiś samotny, niedokończony budynek, który pewnie miał być knajpą na szlaku, dla strudzonych turystów. Póki co, raczej straszy. Mijamy stado pasących się kóz. To dopiero fenomen, na tym sponiewieranym przez słońce pustkowiu, one znajdują coś do jedzenia. No i mijamy również kolejne kamienne murki, układane pewnie z wielkim mozołem. Co ciekawe, przyglądając się tym kamiennym murkom nietrudno zauważyć, że ich budowniczowie nie byli pozbawieni poczucia piękna. Starali się tworzyć jakieś wzory wykorzystując naturalny kształt kamieni. Tylko po co oni te murki budowali. Czy to kwestia poczucia posiadania własności? A może oczyszczali pola z kamieni i układali murki przy okazji? Patrząc jednak, jak wyglądają te pola, to raczej byłaby syzyfowa praca, te tereny przypominają raczej skalne rumowisko niż nasze, tatrzańskie, ukwiecone łąki.

       Od lat wędruję po górach i wiem jak należy się do takich wędrówek przygotować. A tu wybieram się na szlak w klapkach! Sam siebie nie rozumiem. Czy po szczęśliwym przycumowaniu wyłączył mi się mózg? Znam już trochę Cyklady i wiem jak wyglądają tam ścieżki prowadzące przez bezdroża. Trudno, mimo wszystko docieramy do kastro.
      
       Pierwszą budowlą na szczycie jest kościół. Zadbany, funkcjonujący, mały kościółek. Dla czego właśnie tu? Tak daleko od najbliższej miejscowości, tak wysoko, w tak trudno dostępnym miejscu? Ludzie są niezwykli. Ilekroć jestem w takim miejscu wywołuje to we mnie podziw i zadumę. I nagle słyszę uderzenie w dzwon. Wyrywa to mnie z rozmyślań nad powikłaną konstrukcją ludzkiej psychiki. Domyślam się kto mógł uderzyć w dzwon. Psuje mi to atmosferę tej chwili i tego miejsca.  Mimo wszystko, miejsce jest magiczne. Ten kościół, który zdaje się świadczyć, że to duch jest najtrwalszy a nie materia. Wszak obok są ruiny, niegdyś solidnej twierdzy. Twierdza runęła a malutki kościółek trwa, ludzie z mozołem o niego dbają. Tuż obok ruin, wielkie urwisko, wieje grozą. Ale na dole lazurowa woda, niczym z folderu reklamowego.

       I gdzieś tam w oddali, w lekkiej mgiełce, na środku cieśniny, płynie statek. Ileż różnych bodźców, w pozornie pustym miejscu. Można by tak siedzieć tam całymi godzinami.

      Wracamy naładowani fajnymi wrażeniami. A poza tym powoli daje znać o sobie jego wysokość głód. To jest dopiero siła.  

       W średniowieczu wyspa nazywała się Thermia, ze względu na ciepłe źródła, które się tam znajdują. Już w starożytności leczono na wyspie reumatyzm. Kiedy Grecja odzyskała wolność, król wybudował tu instytut leczniczy. Nie mogliśmy więc sobie odmówić skorzystania z okazji i poszliśmy obejrzeć ów przybytek. Przywitały nas tam przemiłe panie, które zachęcały do skorzystania z 20 minutowej kąpieli w zabytkowych, marmurowych wannach. Może i taka kąpiel nie jest bardzo droga, nie pamiętam, 6, może 8 euro, ale jakoś wygląd tych wanien nie był zachęcający. Niby wszystko było czyste, ale ten marmur wyglądał jak zagrzybiony. Oczywiście tak nie było, ale się nie skusiliśmy. Tym bardziej, że z locji wiedzieliśmy, że ciepłe źródła uchodzą do zatoki i można z nich skorzystać nieodpłatnie. Poszliśmy na plażę, gdzie faktycznie znaleźliśmy, coś w rodzaju rynny, którą płynęła ciepła woda, o wyraźnie rdzawym zabarwieniu. Jak się okazało, nie byliśmy pierwsi. Chętnych na darmowe kąpiele termalne  było więcej. Sprawiały one wszystkim sporą frajdę. I tylko, jakaś pani, siedząca obok przestrzegała, aby nie przekraczać czasu 20 minut kąpieli. Słońce tym czasem było już zupełnie nisko. Wyjąłem aparat i statyw i zacząłem fotografować, bawiąc się długimi czasami naświetlania. Nie udało mi się w  końcu zrobić żadnego ujęcia, z którego byłbym naprawdę zadowolony, ale i tak wracałem na jacht w świetnym nastroju. Jak to zrobić, by móc tu częściej i dłużej żeglować i napawać się urokami Grecji?

czwartek, 10 listopada 2011

Grecja odnaleziona w Finikas

Dalej! Przed siebie!


       Kolejny dzień stosunkowo silnego wiatru, wiejącego z północy. Ale już tak bardzo nam nie przeszkadzał. Po pierwsze dla tego, że nie musimy żeglować prosto pod wiatr. Płyniemy z Naousa na Paros do Finikas na Syros, a więc w kierunku północno-zachodnim. Po drugie, co znacznie ważniejsze, załoga już się całkiem dobrze dotarła. Ani wiatr, ani fale, ani konieczność halsowania nie robią już na nikim specjalnego wrażenia. Sześć godzin żeglugi mija nam szybko i spokojnie. Mijamy przylądek Velostasi, wyspy Strongylo i Schoinonisi i wreszcie wychodzimy za przylądek Diakophtis i wyłania się przed nami Zatoka Phoinika. Wygląda trochę nierealistycznie, chociaż … zupełnie normalnie, jak jedna z wielu urokliwych greckich zatok. A jednak nierealistycznie, bo przywykliśmy do wiatru i wysokich fal. A tu jakoś dziwnie spokojnie. Jest około 17.00, choć jeszcze zupełnie jasno, czuć zbliżający się zmierzch. Zatoka jest świetnie osłonięta od północy więc podejście do kei było tym razem bezproblemowe. Lecąc na rejs do Grecji, właśnie na to liczyłem, a teraz czuję się nieswojo.
Jak buja, to się dobrze śpi.

       Jest niesamowicie sympatyczne, że zawsze znajdzie się wśród żeglarzy ktoś, kto widząc podchodzący do kei jacht, zaoferuje swoją pomoc przy cumowaniu. Dzięki temu cumowania odbywają nader spokojnie (przeważnie, wyjątki od reguły zawsze mogą się zdarzyć).Zwykle dochodzi też do krótkiej wymiany zdań, ci którzy byli pierwsi, dzielą się użytecznymi informacjami dotyczącymi przystani. Taki nieco inny świat, świat ludzi życzliwych, uśmiechniętych i pomocnych.

       Akurat jak cumowaliśmy przyjechał do portu i stanął na kei samochód. Nawet nie zwróciłem uwagi co to było. Jeden z wielu małych, zakurzonych samochodów. Głównie takie tam jeżdżą. Wysiadła z niego para w wieku … trudno powiedzieć, koło pięćdziesiątki, może starsi, może młodsi. Mam problemy z określaniem wieku ludzi tu, w Polsce, a co dopiero tam. Oni jakoś inaczej się starzeją. Nie ładniej lub brzydziej, po prostu inaczej. Okazało się, że przyjechali powędkować. A dokładniej, to pani wędkowała. I robiła to w sposób najbardziej na Cykladach rozpowszechniony, tzn. miała na takim plastikowym kółku o średnicy ok. 12-15 cm nawiniętą żyłkę, której część rozwinęła i rzucała do wody. Nie bardzo jej szło, ale najwyraźniej nie przejmowała się tym. Ja natomiast zastanawiałem się, jak by wyglądało wyciąganie  jakiejś większej ryby. Niestety nie było mi dane obejrzenie zmagań greckiej damy z wielką rybą.  Ale najwyraźniej natchnęło to Kamila, bo rzucił się do wędkowania. Z kolei na Kamila rzuciła się jedna ze złowionych ryb. Krótka walka w wiadrze. Popłynęła krew. Tylko patrzeć jak zaatakują nas rekiny zwabione świeżą krwią. Uff. Chyba się nieco zagalopowałem. Udało się Kamilowi co prawda złowić kilka ryb, ale obiadu, ani nawet przystawki z tego nie było.  

       Przyjemności, przyjemnościami, ale czynności urzędowe w porcie trzeba załatwić. Gdy przybiliśmy do kei, przyszedł do nas jakiś uśmiechnięty dżentelmen i poprosił aby przyjść po osiemnastej, jak przybędzie pan policjant, do budyneczku portowego dopełnić formalności i uiścić stosowne opłaty. Przy okazji zostawił nam jakiś formularz do wypełnienia. Jak zacząłem się weń wczytywać, trochę zeszło ze mnie powietrze. Biurokracja wszędzie jest taka sama, bez kretyńskich formularzy i wielkich pieczęci się nie obędzie. A do tego pytania zawarte w formularzu przeważnie nie były skierowane do nas. Domyślam się, że jest to standardowy formularz wypełniany przez kapitanów wszelakich statków wpływający do Finikas, a może też i do innych portów. Wypełniłem więc kilka rubryk, które wydawały mi się w miarę oczywiste, a resztę zostawiłem puste, licząc na to, że jakoś to będzie. Gdy przyszła właściwa pora, wybrałem się grzecznie do budynku portowego. Pan policjant, całkiem młody, elegancki człowiek,  już był. Powiedziałem, że niestety nie wszystko jest dla mnie jasne w tym formularzu. Sądząc po minie pana policjanta, chyba nie byłem pierwszy, który miał z tym jakieś problemy. Wziął go ode mnie razem z dokumentami jachtu i pouzupełniał resztę rubryk. W tym czasie, z panem, który nas witał przy kei wypełniliśmy inny papier, zdecydowanie mniejszy, na którym określiliśmy nasze szacunkowe zapotrzebowanie na wodę i prąd. Pan przy tym szacowaniu był nad wyraz mało drobiazgowy.  Po kilku minutach żmudnych wyliczeń i wypisywania kwitów potwierdzających wpłatę gotówki, uiściłem opłatę za postój jachtu,  tankowanie wody i podłączenie do prądu w szokującej wysokości 11,6 Euro! Grecja jest piękna!
W zatoce, cisza i spokój.

       Wykąpani, najedzeni i opłaceni, możemy wyruszać w „miasto”. Miasto? E, raczej miasteczko, no, może większa wioska, rozłożona wzdłuż brzegu zatoki. Oczywiście budynki w typowo cykladzkim stylu, piękne kwiaty i zachód słońca. Zabieram aparat,  statyw i wędrujemy z Ulą podziwiając malowniczą scenerię. Tak sobie podziwiamy, całkiem nieśpiesznie, głęboko oddychamy i rozmyślamy nad dolą pieszego w Grecji. To kolejna miejscowość, gdzie prawie nie ma chodników. Zupełnie jakby nie istnieli tu piesi. Jak by nikt  tu nie chodził. Może to faktycznie tak jest. Może to tylko ekscentryczni turyści tak się przemieszczają. Sądząc po ogromnej ilości różnych pierdzikółek jaką tam można spotkać, to wygląda na to, że każda Greczynka i każdy Grek, a czasami razem, na czymś jeżdżą. Głównie są to skutery, jakieś motorynki i małe samochody. Tak, Grecy nie chodzą! 

       Zwiedzając dowolne greckie miasto czy wioskę, można być pewnym, że znajdzie się w nim dużą, a czasami bardzo dużą liczbę knajpek. Kiedy więc już się naspacerowaliśmy, kiedy już zrobiłem parę zdjęć, nie mieliśmy najmniejszego problemu z namierzeniem jakiegoś lokalu w pobliżu. Problem był raczej z wyborem. Najprzytulniejszy wydał nam się Remezzo Bar, nad brzegiem zatoki, gdzie mogliśmy podziwiać ostatnie chwile zachodu słońca. Ale nie tylko coś dla ducha, i dla ciała również. Zamówiliśmy sobie lody i kawę. Porcje lodów były takiej wielkości i z tyloma dodatkami, że spokojnie wystarczyłyby jako danie główne na obiad.
       Jako się rzekło, Finikas wielkim miastem nie jest, nic więc dziwnego, że wędrując parami, co chwilę natrafialiśmy na siebie, w różnych konstelacjach. Z każdą chwilą jednak, coraz bliżej jachtu. W końcu zeszliśmy się na pokładzie Leadera. Rozmowa toczyła się dosyć leniwie. Momentami uczestniczyłem w niej w pełni świadomie, momentami odpływałem myślami sam nie wiem gdzie, gdy nagle usłyszałem, że ktoś rzucił pytanie: „Gdzie popłyniemy w przyszłym roku?” Jakoś, tak nieśmiało, cicho, ale jednak. Wybudziło mnie to z letargu, bo było to dla mnie zupełnym zaskoczeniem, że w ogóle ktoś taką kwestię poruszył. Może jednak ta niezbyt przychylna pogoda nie wszystkich zniechęci do żeglarstwa?
Grecja odnaleziona w Finikas

niedziela, 6 listopada 2011

A jednak się zmienia, nawet w Grecji.

Naousa - przytulne i gościnne miasteczko
       Wciąż wieje z północy. A przecież nie możemy bez końca płynąć na południe lub chociażby na wschód lub zachód. Co prawda to wrzesień i zgodnie  z wszelkimi prognozami meltemi, czyli stały północny wiatr wiejący latem, już dawno przestał wiać ale my jakoś tego nie doświadczamy. Wieje tak od kilku dni i nic nie wskazuje na to by miało się coś w tej materii zmienić. Nawet jeśli to wszystko tylko nam się wydaje.

       Opuszczamy Ormos Faranga i kierujemy się, początkowo na wschód, opływamy południowy kraniec Paros, i później już tylko na północ, z zamiarem dopłynięcia do portu Naousa. Dystans na szczęcie nie jest duży, bo taki sobie wybrałem. Trzeba cierpliwie halsować. Fala za falą, przy wietrze 5-6 B. Jacht nie idzie zbyt ostro, ale może to i lepiej, dzięki temu przechodzimy przez fale pod łagodniejszym kątem. I tak od czasu do czasu jakiś dziad przeleci przez cały jacht i odświeży sternika. Po doświadczeniach poprzedniego dnia nie wydaje się to już takie straszne. Humory załodze dopisują.
Załoga rozdokazywała się na całego

       Wydawało mi się, że prostszego kursu niż ten nasz, już być nie może. Opłynąć wyspę dookoła, wpłynąć do zatoki znajdującej się od północy i prosto do celu. Na GPS-ie wprowadziłem więc tylko pozycję docelową. Moje niechlujstwo i lenistwo zostało obnażone w całej pełni. Jak tak można robić. Nie raz przecież przekonałem się, że morze nie toleruje najmniejszego brakoróbstwa, a jednak jeszcze raz na to sobie pozwoliłem. Nie znałem północnego krańca Paros, nie wiedziałem więc jak wygląda wejście do Zatoki Naousis. Gdy po kilku godzinach tupania pod wiatr znaleźliśmy się gdzieś w pobliżu portu, GPS pokazywał niecałe 4 Mm, otworzyła się przed nami jakaś zatoka. Czyżby to już ta? Może ta, może nie ta. W zasadzie to chyba nie ta, bo to wejście nie jest od północy. No ale GPS pokazuje, że jesteśmy prawe na miejscu. Wydaje mi się, że nie, ale jest jakiś niepokój. Lepiej podpłyńmy do tej zatoki i sprawdźmy. No cóż, wykonaliśmy długi hals tylko po to aby się przekonać, że to faktycznie nie to miejsce. Później następny długi hals, by wrócić na właściwy kurs. Myślę, że straciliśmy w ten sposób, gdzieś, koło godziny czasu, co o tyle było istotne, że załoga była nieco zmęczona po ostatnich dwóch dniach i zależało nam na jak najszybszym dotarciu do portu. Warto by zapamiętać tę naukę na przyszłość. Tym bardziej, że GPS to bardzo zmyślne urządzenie.

         Gdy w końcu ujrzeliśmy prze sobą Ormos Naousis jakoś tak się zrobiło radośniej, spłynęło na nas jakieś odprężenie. Załoga już nie chodziła po pokładzie tylko nieco się nad nim unosiła, poruszając się lekko jakby byli na Księżycu. A później było już tylko lepiej i lepiej. Marina Naousa została mocno przebudowana w ostatnich latach. Zrobiło się więcej miejsca i zainstalowane zostały mooringi. Dzięki temu nie było problemu z cumowaniem. Na kei prąd i woda, tego było nam potrzeba. A to jeszcze nie koniec, w budynku bosmanatu prawdziwe, porządne prysznice. To już po prostu kosmos. Wszystkim tym zawiaduje jeden człowiek. Jeździ sobie tamtejszym meleksem po marinie. Pomaga wszystkim jak może i przyjaźnie się uśmiecha. Takiej mariny tutaj się nie spodziewałem. A jednak, nawet w Grecji coś się zmienia.
Hafenmeister w akcji.

       Wyruszamy do miasta, uzupełnić zakupy, poznać nowe miejsce. A warto, bo Naousa jest niewielka ale bardzo urokliwa. Wąskie uliczki, liczne kafejki, miasteczko jak z folderu reklamującego tradycyjną Grecję. Fajna atmosfera, barwnie i czysto i mimo wszystko nie słychać nadmiernego gwaru turystów, choć wcale ich tam nie brakuje. Uwielbiam chodzić po takich miejscach tuż przed zachodem słońca i wieczorem. Robi się nieco tajemniczo, cichną odgłosy życia codziennego. Słychać jakieś rozmowy knajpkach, gdzie Grecy spotykają się całymi rodzinami. Czasami ktoś się głośno roześmieje i ten dźwięk wydaje się jakiś nienaturalny, jakby nie z tej opowieści. Delektuję się taką chwilą, chcąc ją wydłużać w nieskończoność. Patrzę na tych pogodnych ludzi, na te światła rozświetlające uliczki i place, podświetlające drzewa. Niestety czas bardzo szybko upływa. Kończy się kolejny piękny dzień.
Keja dla jachtów - miła niespodzianka

       Są w miasteczku markety gdzie można kupić wszystko i są niewielkie sklepy specjalistyczne. I tylko uwaga jak będziecie kupowali coś w rodzaju precli w piekarni. Choć desery Grecy robią bardzo słodkie, to te precle, które wg sprzedawczyni miały być słodkie, raczej takie nie były.
Noc zapadła nad Naousa

poniedziałek, 31 października 2011

Pomyłka Posejdona



       Żeglując po mniejszych i większych kałużach, szybko nauczyłem się, że co jak co, ale o prognozę pogody to trzeba dbać, a przede wszystkim trzeba ją mieć. Dla tego, nie będąc pewnym dostępu do prognoz w Grecji, poprosiłem moją córcię o przesyłanie mi wieści z Posejdona , czyli strony internetowej, która podaje m.in.  prognozy dla żeglarzy pływających po greckich morzach. Oczywiście można pilnować prognoz na UKF-ce, ale skoro jest takie dobre źródło informacji jak Posejdon, to czemu z  niego nie skorzystać? Na miejscu okazało się, że zarówno Marek, jak i Zenek, mogą wchodzić na stronę Posejdona. Zenek po prostu zabrał ze sobą komputer i korzystał z dostępu do internetu w knajpkach a Marek robił to za pomocą swojego telefonu. Ach ta współczesna technika! Meteorologicznie byliśmy więc obstawieni ze wszystkich stron. Co prawda, to co mogliśmy odczytać w podawanych informacjach nie było przeważnie nazbyt optymistyczne ale przynajmniej byliśmy świadomi sytuacji.

       Z Mykonos wyruszyliśmy z zamiarem dopłynięcia do Naksos. Był to kolejny dzień z prognozą 5-6 N. No cóż, nie tego oczekiwaliśmy wybierając się we wrześniu do Grecji, ale z tym jakoś da się żyć. Tym bardziej, że początkowo, płynąc między wyspami Mykonos i Delos, byliśmy nieźle osłonięci. Zmienialiśmy się więc przy kole, jak zwykle, co pół godziny, by każdy miał możliwość nacieszenia się prowadzeniem 39 stopowego jachtu. Gdy jednak wychyliliśmy się z opiekuńczych objęć Mykonos i Delos poczuliśmy, że faktycznie wieje. Fale coraz większe. Dzielnej załodze coraz trudniej było utrzymać właściwy kurs. W końcu przestaliśmy się zmieniać przy sterze. Kolejne refy na żaglach, a jacht gna jak szalony. W pewnym momencie  wskaźnik prędkości wiatru przekroczył 40 knotów. Na takie coś, to szanowny Posejdonie, się nie umawialiśmy. O.K. Duży może więcej, z koniem kopać się nie będę. Tymczasem port w Naksos zbliżał się bardzo szybko. Nawet jak wpłynęliśmy do zatoki Naksos, nie odczuliśmy zbytniej ulgi. Jedynie fale się zmniejszyły. Pomny problemów z manewrowaniem na wsteczu i biorąc pod uwagę siłę wiatru, zdecydowałem, że nie będę ryzykował wejścia do Naksos. Grzecznie i z pokorą skierowałem jacht w kierunku Paros, licząc, że tam znajdę lepiej osłonięte miejsce.
Piso Livadhi

       Pierwszym miejscem, które wydawało mi się odpowiednie do szukania schronienie było Piso Livadhi. Gdy zwijaliśmy foka podchodząc do zatoki zauważyłem, że mniej więcej w połowie liku przedniego żagiel zaczyna się drzeć. Będzie problem aby go wymienić przy tym wietrze. Na razie to jednak nieistotne. Sama zatoczka bardzo ładna. W porcie ciasno, ale rzucimy kotwicę na kotwicowisku przy plaży. Kamil nie mógł się powstrzymać, jak tylko rzuciliśmy kotwicę, skoczył do wody. Ku naszemu zaskoczeniu jacht w pewnym momencie zaczął się przemieszczać. Zdaje się, że kotwica nie trzyma. Ponawiamy próby raz po raz, wydając coraz więcej łańcucha. A tu lipa, jacht płynie sobie jakby nigdy nic. Zatoczka bardzo ładna, ale raczej nie spędzimy tu nocy.  Wg locji, na samym południu wyspy są dwa kotwicowiska. Skoro wiatr wieje z północy, to tam powinniśmy jakoś sobie przycupnąć. Bierzemy więc kurs na Ormos Faranga. Póki co, mocno zredukowany fok nie stanowi większego problemu.    

        Słońce już zachodzi gdy dopływamy do Ormos Faranga. Zatoka nie robi na nas specjalnego wrażenie. Na brzegu nieliczne zabudowania, nic specjalnego. Pewnie to wina zmęczenia wielogodzinnymi zmaganiami z silnym wiatrem i szaroburej pogody, że nie odczuwamy doznań estetycznych. A może, faktycznie, to miejsce nie zbyt ładne? W tym momencie nie ma to jednak znaczenia. Marzymy tylko o tym by wreszcie bezpiecznie zakotwiczyć. Miejsce wydaje się być nieźle osłonięte. Niewielkie fale, wiatr przelatuje, gdzieś wysoko nad nami. Podpływam bliżej brzegu, głębokość ok. 5 m. Rzucamy kotwicę, wydajemy ok. 25 m łańcucha. Z uwagą i napięciem obserwujemy co się dzieje. Do zatoki wpływa kolejny jacht, też szuka schronienia. Dobrze, że przypłynął, bo jego światło topowe, będzie dla nas dodatkowym punktem odniesienia. Na wszelki wypadek przygotowuję drugą kotwicę. Wydaje się jednak, że wreszcie stoimy. Skoro tak, to szykujemy kolację. Pora wreszcie się zrelaksować.

       Wiatr nie słabnie. Choć w samej zatoce wieje z prędkością 15-20 knotów, to mamy świadomość, że na otwartym morzu musi być znacznie silniejszy. Wyznaczam wachty, i gdzieś koło północy kładę się spać.

       Chyba płyniemy. Głos Beaty wyrywa mnie ze snu. Nie wiem jak długo spałem, ale to był prawdziwie kamienny sen. Jestem jak ogłuszony. Wychodzę na pokład i dłuższą chwilę próbuję złapać kontakt z rzeczywistością. Po pierwsze, dookoła sporo wody, więc jest o.k, żadne skały nam nie grożą. Sonda pokazuje 32 m głębokości. Nie ma wątpliwości, że zdryfowaliśmy. Rozglądam się dokoła i … Skąd te światła w oddali na trawersie lewej burty? Przecież w naszej zatoczce, było raptem kilka słabych światełek. Powoli wraca pełna świadomość. Wypchnęło nas z zatoki i to co widać, to światła na sąsiedniej wyspie Andiparos. W zejściówce pojawia się Marek, którego obudziła nasza rozmowa i uruchomiony silnik. Marek wciąga kotwicę i podpływamy znowu pod brzeg. Wyrzucamy tym razem dwie kotwice. Jedna z 30 metrami łańcuch druga z 30 metrami liny. Dłuższy czas przyglądamy się sytuacji, wydaje się, że tym razem nas trzyma. Kładę się znowu spać. Gdy wstałem o 04 00 na swoją wachtę, jacht znajdował się dokładnie w tym miejscu gdzie go zostawiłem idąc do koi.      
Wschód Słońca nad Ormos Faranga

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...