wtorek, 30 stycznia 2018

MALAGA i OKOLICE - cz.2 TARIFA




       Oddanie cum, to zawsze bardzo przyjemna chwila. Coś jakby z człowieka opada. Czuję cudowną lekkość, jakby ulgę. Cały zgiełk zabieganego i pokręconego świata zostaje daleko w tyle. Coś wspaniałego.
       Oczywiście, jak to teraz jest, wyjście z portu na silniku, ale gdy tylko znaleźliśmy się za główkami, kapitan wydaje komendę: żagle staw! No i teraz już zupełnie jesteśmy w innym świecie. Co prawda wiatr ledwo, ledwo dmucha i posuwamy się z minimalną prędkością, raptem 2 kn. Ale, czy nam się gdzieś spieszy? Absolutnie, nie!  Zaraz, zaraz, ale gdzie my właściwie płyniemy? Kapitan robi mądrą minę i po dłuższym namyśle pokazuje z namaszczeniem ręką: Tam! Ogólny kierunek mamy, taaak, a co do szczegółów to się zobaczy. Rozkoszujemy się kapitalną atmosferą. Czas mimo wszystko mija dosyć szybko. Kolejne wachty, kolejne przekąski, kolejne żarty. Płyniemy sobie wzdłuż wybrzeża, mniej więcej na południowy-zachód. Kapitan snuje opowieści o mijanych miejscach, w których już był. Kiedy już zbliżamy się do Punta de Calaburras, Słońce powoli zniża się ku widnokręgowi. Mamy okazję podziwiać barwne widowisko na niebie. Wiatr mamy niemal zupełnie z rufy. No cóż, nasza Bavarka, nie czuje się z tym najlepiej. Od czasu do czasu da się usłyszeć szemranie z tęsknotą w głosie, że to jednak nie to co Lady Melina, którą pierwotnie mieliśmy płynąć. Lady Melina to stalowy kecz Bruce Roberts 432. Całkiem możliwe, że lepiej by płynął na fordziaku niż Bavarka, choć nie jestem pewien, czy faktycznie tak by było przy tym znikającym wietrze, wszak to dosyć ciężka łódka. Tak, czy owak, takie gdybanie nie ma sensu, bo Lady Melina stoi w jednym z hiszpańskich portów z poważną awarią i właśnie dla tego żeglujemy Bavarką, wyczarterowaną w trybie awaryjnym. I też jest pięknie. Nie marudzić!
       Gdzieś tam, w trakcie rozmów pojawia się nazwa Marbella. Może tam zawinąć? Jesteśmy już całkiem blisko. Po kolejnej godzinie, może dwóch, Bolek podejmuje decyzję, że jednak nie. Płyniemy dalej. Robi się noc. Bardzo lubię nocne żeglowanie. Tym bardziej w miejscu, gdzie jest w miarę bezpieczny akwen. Zaczyna się zabawa w odgadywanie światełek. I tych na brzegu i tych na morzu. Jakby niebyło, zbliżamy się do Cieśniny Gibraltarskiej, czternastokilometrowego przesmyku między Europą i Afryką, będącego wyjściem z Morza Śródziemnego na Ocean Atlantycki. Nic więc dziwnego, że ruch statków jest tutaj całkiem spory. Suną jeden za drugim, jak po sznurku. Do tego jeszcze światła na niebie. W takich chwilach bardzo żałuję, że nie posiadłem wiedzy o tym co tam nad nami tak intrygująco się błyska. Na wachcie od 0300 pierwszy raz w życiu miałem też okazję zobaczyć delfiny w nocy. Tym razem nie było ich wiele, ale wrażenie niesamowite. Płynęły głównie tuż pod powierzchnią wody, z niesamowitą prędkością, niczym jakieś torpedy. Do tego fantastycznie odbijały światło Księżyca. Szybko jednak sobie popłynęły w siną dal. Ale co najważniejsze, w tzw. międzyczasie wzmógł się w końcu wiatr.


       Dla mnie jednak wydarzeniem nocy, a właściwie już bardzo wczesnego poranka, było spotkanie z gibraltarską skałą. To jeszcze była nasza, Leszka i moja, wachta, musiało się zatem to wszystko rozegrać sporo przed 0600. Nie powiem, że Skała wyłoniła się nagle, bo byłaby to zbytnia przesada, nawet jak na morskie opowieści. Stopniowo rozjaśniało się i zmniejszał się dystans. I Leszek i ja, jesteśmy miłośnikami fotografii. Były więc takie momenty, że nasz dzielny jacht, musiał radzić sobie sam, bo widok jaki się przed nami rozpościerał był absolutnie niesamowity, nie mogliśmy sobie odmówić zrobienia kilku ujęć tak niezwykłego zjawiska. Potężna skała, wystająca bardzo wysoko z morza, przykryta od góry chmurą, zupełnie jak czapa na miarę. Do tego wszystko pomalowane w ciepłe kolory światłem Słońca dopiero co wychodzącego spod linii horyzontu. Po prostu hipnotyzujące. 

    
       „Skała” powoli przesuwa się poza trawers. Teraz dopiero robi się ruch na morzu. Większość jednostek płynie kursem podobnym do naszego. Dodatkowo pojawiły się statki kierujące się do Gibraltaru, lub z niego wypływające w kierunku Maroka. Minęła jednak szósta i następuje zmiana wachty. Przy sterze staje sam kapitan. To dopiero nazywa się wyczucie czasu. Jak tylko kapitan stanął przy sterze sytuacja zrobiła się „poważna”, jednak jego doświadczenie nie dopuściło do jakiegokolwiek zagrożenia. A wiatr wiał coraz mocniej. I to już nie były żarty, bo faktycznie fest się rozdmuchało. Zmienił się też kierunek wiatru na południowy. I nagle okazało się, że wcale ta nasza leciwa Bavarka nie jest taka zła. Zupełnie dobrze sobie radziła przy, chyba 8 B. (nie sprawdziłem niestety na przyrządach). Naprawdę gorąco zrobiło się bezpośrednio przy podejściu do Tarify. Wiatr raczej nie miał zamiaru zelżeć. Gdy zbliżaliśmy się do solidnego falochronu zauważyliśmy, że z portu wypływa szybki prom. Trzeba było chwilę zaczekać. Kiedy wreszcie weszliśmy w główki ludzie z pilotówki, która towarzyszyła wypływającemu promowi, coś tam do nas krzyczeli. Wyglądało na to, że chcą abyśmy spadali. Ponieważ jednak nie mogliśmy zrozumieć o co im chodzi, po prostu wpłynęliśmy do portu. Ale zanim wpłynęliśmy do basenu, na widnokręgu pojawił się pędzący w naszą stronę taki sam prom, jak ten, który przed chwilą wypływał. Po chwili był już prawie przy główkach. Czyżby to o to chodziło gościom w pilotówce? Na wszelki wypadek odpływamy jak najdalej od miejsca manewrów promu i z cumowaniem czekamy aż prom stanie.   Falochron świetnie spełniał swoją podstawową funkcję: chronił przed falami, ale co do wiatru, to niestety, jego siła w basenie portowym nie była znacząco mniejsza. Manewrowanie zatem nie było najprostsze. Próbujemy przez radio ustalić gdzie powinniśmy stanąć. W końcu wskazują nam miejsce idealne do tego aby przy tym wietrze dobrze poobijać jacht. O spokojnym przenocowaniu absolutnie nie ma mowy. Bolek nie daje się i szuka na własną rękę miejsca. O żadnej marinie nie ma tu mowy, ale wynajdujemy miejsce między jednostkami rybackimi, całkiem przytulne. Biorąc pod uwagę warunki pogodowe, to wielki szacun dla naszego kapitana za pełne gracji podejście do kei.


       Jak to zwykle po zakończeniu cumowania, robimy klar na jachcie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, że udało się w takim fajnym miejscu stanąć. Nie wiadomo, czy ktoś nas stąd nie przegoni, ale co by się nie zdarzyło, na razie mamy niezłą miejscówkę. Nie jest to marina, a zwyczajny port rybacki, z jednym ale za to intensywnie użytkowanym miejscem promowym. To jest połączenie do Tangeru i jak mogliśmy się przekonać, cieszy się sporą popularnością. Port różni się od innych tego typu miejsc, że bardzo trudno jest tam zapłacić za postój, nikt nie chce przyjąć pieniędzy.
      Tuż przy porcie, na wzniesieniu dumnie góruje nad okolicą zamek wybudowany w X wieku przez Arabów. Oczywiście przebudowywany w późniejszych czasach. Ale arabski fragment historii jest o tyle ważny, pomimo, że historia miasta została zapoczątkowana przez Fenicjan, że obecna nazwa miasta pochodzi od nazwiska arabskiego wodza Tarifa ibn Malika, który zdobył miasto w 710 roku. Miasto pozostawało pod panowaniem Arabów aż do 1292 roku. W tymże właśnie roku król Kastyli i Leonu Sancho IV Dzielny, którego pomnik znajduje się przed wejściem do twierdzy, wspierany przez Aragonię i muzułmańską Grenadę (!) odbił miasto z rąk Merynidów.


       Zwiedzanie zamku tuż przed zamknięciem, zdecydowanie po sezonie, ma w sobie wiele uroku. Byliśmy niemal jedynymi gośćmi. Nie musieliśmy walczyć o dobre miejsce w punktach widokowych, nie przepychaliśmy się na wąskich schodach, nie była jazgotu zagłuszającego myśli. Można było spokojnie chwilę postać i powpatrywać się w morze, w odległy o ok 20 km brzeg Afryki, czy z drugiej strony na gęstą zabudowę niewielkiego miasteczka z licznymi arabskimi akcentami w architekturze. I to zachodzące Słońce. I ta niezwykła cisza niemal bezludnego miejsca.


       Zamek, historia, zaduma… To wszystko jest bardzo fajne, ale powoli zaczynały dawać o sobie inne potrzeby. Opuszczamy więc pełne tajemnic zakamarki zamku i zanurzamy się w labirynt uliczek. Tu też spotykamy tylko nielicznych przechodniów. Robimy lekki łuk i trafiamy na Iglesia de San Mateo – XV wieczny kościół z barokową fasadą i gotyckim wnętrzem. Na chwilę przystajemy. Wkrótce ruszamy jeszcze żwawszym krokiem i w końcu jest! Knajpka, stoliki na chodniku i piwo! Cafe Central okazało się właśnie tym, czego w tym momencie wszyscy najbardziej potrzebowali. Cafe, jak to cafe, specjalnie nie pojemy, napić się jednak można, a Zbyszek i Mirek jako ludzie bywali i doświadczeni, „załatwili” jakieś pieczywo w pobliskiej piekarni więc i zagrycha była. 


Po zregenerowaniu nieco sił mogliśmy przystąpić do dalszych peregrynacji po tym najbardziej na południe wysuniętym mieści Hiszpanii kontynentalnej. W końcu trafiliśmy na deptak miejski wzdłuż Avenida de la Constitucion, a tu proszę ja kogo, knajpka przy knajpce. Tak długo nie mogliśmy się zdecydować, że doszliśmy niemal do końca tego urokliwego zakątka i przysiedliśmy w La Ternera Mimosa. Zamówiliśmy sobie kalmary i ogromnego steka. Niestety zdania na temat jakości jedzenia były bardzo podzielone. Ktoś tam optował za kalmarami, ktoś za mniej wypieczonymi częściami steka, ktoś narzekał, że kalmary są gumowe, ktoś, że stek jest źle wypieczony,  a ja muszę ze skruchą przyznać, że nic mi nie smakowało. Kalmary? Kochani zapraszam na Lastovo do Zaklopaticy do konoby Santor, tam podają dobre kalmary. Jedyne co było warte uwagi to Rioja z Hacienda Lopez de Haro. Niestety nie była w cenie wina kartonikowego, więc na dwóch butelkach się skończyło. Koledzy nie byli skłonni docenić wyśmienitego smaku tegoż napoju.

      Spacer po barwnej Tarifie się skończył. Grzecznie udaliśmy się na spoczynek, a rano, z pewnym zaskoczeniem skonstatowaliśmy, że nikt nas nie chciał przegonić z tej zacnej miejscówki. A zatem, śniadanko i w drogę – kierunek Ceuta, znaczy się Afryka! 


niedziela, 21 stycznia 2018

MALAGA I OKOLICE - cz.1 MALAGA



            Listopad w naszym kraju nie należy zazwyczaj do najpiękniejszych miesięcy. Deszczowo, wietrznie i ogólnie szaro-buro. Nie potrzebowałem więc specjalnych zachęt by zdecydować się na tygodniowy rejs u południowych wybrzeży Hiszpanii. Ale dla czego tylko tydzień? No dobra, niech będzie. Pakuję manele i ruszam do Wrocławia, bo z tego miasta mamy bilety do Malagi gdzie czeka na nas jacht.
       Start samolotu jest o jakiejś zupełnie barbarzyńskiej porze. Nie pozostaje mi nic innego jak wybrać się w drogę dzień wcześniej. I bardzo dobrze, bo jest wreszcie okazja spotkania kolegi z tego pięknego miasta i odwiedzenia jakiegoś zacnego przybytku gastronomicznego. Oczywiście jak przystało na dobrego gospodarza, Darek zorganizował nocleg i wcielił się w rolę przewodnika. Zakwaterowanie w Cinema-Hostel. Nie mam zwyczaju kaprysić na warunki hotelowe jeśli tylko jest czysto i można w miarę wygodnie przyłożyć głowę do poduszki. Cinema-Hostel oba te warunki spełniał, do tego zlokalizowany jest bardzo blisko wrocławskiego rynku. Poza tym „bida”, dla tych co z plecakiem na jedną noc. Spacer wieczorową porą zawsze dostarcza przyjemnych wrażeń. Wszędzie sporo ludzie, wszędzie gwarno. Nie jest łatwo znaleźć wolne miejsce. Jakoś jednak się udaje i robimy pierwszy postój, na kolację. Kiedy już oddaliliśmy od siebie widmo głodu wyniszczającego okrutnie nasz organizm, ruszamy dalej na poszukiwanie dalszych atrakcji. Nawet w tak sympatycznym mieście jak Wrocław listopadowe wieczory nie należą do najbardziej sprzyjających długim spacerom. W przyknajpianych ogródkach ludzie zgromadzeni wokół promienników ciepła. Kurtki i płaszcze pozapinane pod samą szyję. Łaskawy los kieruje nas do portugalskiej winiarni. W takim miejscu nawet jesienna szaruga nie jest straszna. Uśmiechy na twarzy, wartko płynąca pogodna rozmowa i od czasu do czasu łyczek wyśmienitego wina. Kiedy druga butelka błysnęła dnem uznaliśmy, że pora kończyć.
       Okrutna pobudka w środku nocy. Jakiś sen z innym kolegą w roli głównej i telefon … Telefon we śnie i na jawie. O co chodzi? Aaa, to Bolek, nasz kapitan dzwoni abym przypadkiem nie zaspał. Ok., szybka toaleta i wypad. Po chwili podjeżdża Mondeo z Bolkiem, jego żoną, która odprowadzi samochód z powrotem, i z Leszkiem. Po drodze zabieramy Mirka i na lotnisko, gdzie czeka Zbyszek. Załoga prawie w komplecie. Bartek doleci do Malagi z Warszawy. Lotnisko we Wrocławiu jest bardzo kameralne, nie trzeba pokonywać dziesiątek kilometrów aby dotrzeć do właściwego miejsca, nie ma też obawy, że się zabłądzi. Sklepy z upominkami zaopatrzone tak sobie, ale każdy z nas coś tam dla siebie znalazł. Ja wybrałem Soplicę wiśniową. Niestety lecimy Ryanairem. Ponieważ jestem w naszej ekipie najobszerniejszy, koledzy odstępują mi miejsce przy wyjściu awaryjnym, gdzie jest najwięcej miejsca na nogi. Kąta pochylenia oparcia już zmienić się nie da.


      Malaga! Pięknie, słonecznie i cieplutko. I do tego całkiem wcześnie rano, będzie trochę czasu na spacer po mieście. W zasadzie już nic więcej mi nie potrzeba. Z lotniska do centrum jedziemy metrem, szybko i sprawnie. Spacer ze stacji metra do portu z bagażami nie jest wielką frajdą, ale okoliczności przyrody i perspektywa rozpoczynającego się rejsu nieodmiennie podtrzymują w nas dobry humor. Port w Maladze, jak to port, rozległy, cały ogrodzony i wybetonowany. Te wybetonowane połacie terenu w połączeniu z mocnym słońcem i zupełnie znikomym ruchem, tworzą niesamowity klimat. Taka trochę industrialna pustynia. Dopiero kiedy docieramy do miejsca, do którego chcieliśmy dotrzeć, trafiamy na kilka osób. Dosłownie kilka. Ale czy na pewno tu mieliśmy dotrzeć? Przy kei stoi jakiś zrujnowany Clipper. Leszek oznajmia nieco spóźnionemu Zbyszkowi, że to właśnie nasz jacht. Co prawda nie działa przekładnia, ale jest decyzja, że ruszamy. Zdezorientowany Zbyszek nieco się zawahał. Że niby co, że ten wrak? No może jednak nie. Trudno tu o jakieś biuro, tym niemniej załatwiamy wszystkie formalności, łącznie z zabezpieczeniem kaucji, ale naszego jachtu w tym miejscu nie ma. Ten jest przy promenadzie, kawał drogi stąd. Trzeba obejść cały port dookoła. Diego proponuje najpierw zawołać taksówkę. Widząc jednak w nas brak zapału do tego rozwiązania Diego, właściciel a może tylko jakiś kierownik, staje na wysokości zadania, wysyła swojego człowieka po jacht. Nie będziemy musieli tarabanić się z bagażami taki kawał drogi, ani wołać taksówki, zostaniemy na miejsce przewiezieni wyczarterowanym jachtem.                               


       Dosłownie przewiezieni, bo na razie Diego dzierży ster. Cumuje przy kei przy bulwarze – Paseo de la Farol (latarni). Teraz dopiero przekazuje jacht w ręce Bolka. Zanim się oddali prosi abyśmy przejrzeli jacht. Mamy przekazać mu swoje uwagi popołudniu jak ponownie się spotkamy. Rzucamy się na jacht aby obnażyć wszelkie jego niedomagania. Zaglądamy w każdy kąt starej Bavarii 36. Robię nawet parę zdjęć różnych zadrapań i uszkodzeń. Pomni doświadczeń z Chorwacji czy Grecji, staramy się niczego nie przeoczyć, bo za każde przeoczenie przyjdzie nam zapłacić. Na szczęście nie znajdujemy poważniejszych usterek. Brakuje czajnika, jakiegoś garnka i bandery hiszpańskiej. Bolek zgłasza telefonicznie nasze uwagi. Diego ma niebawem przyjechać i uzupełnić braki.


       W końcu możemy jak ludzie zasiąść w messie a nasz kapitan może wznieść uroczysty toast za rejs. Rozlewamy do naczyń pigwówkę i już czujemy że rejs się rozpoczął. A skoro tak, to trzeba zrobić zaprowiantowanie. Bolek jako człowiek bywały w świecie wskazuje nam najbliższy duży sklep. Robimy listę zakupów, które dzielimy na trzy dwuosobowe zespoły i ruszamy do akcji. Zespół odpowiedzialny za zakup piwa nie miał najlepszych wieści. W naszym sklepie piwo było tylko w puszkach 250 ml. Zmęczenie zakupami było okrutne. Siedliśmy zatem w kokpicie i sięgnęliśmy po dopiero co zakupiony napój regeneracyjny. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu napój bardzo szybko znikał i niebawem był bliski wyczerpania.
       Diego jakoś się nie pojawiał. Bolek skontaktował się z nim telefonicznie i okazało się, że tego dnia już do nas nie dotrze, spotkamy się jutro rano, znaczy się mañana. No to ruszamy w miasto. Zaczynamy oczywiście od odwiedzin w toaletach. No cóż, ładnie się prezentuje Malaga od strony portu jachtowego, ale to zdecydowanie nie jest marina z normalnym zapleczem. Nie ma co marzyć o prysznicach. Toalety są, ale publiczne. Jedne w ciągu handlowym, drugie w garażu podziemnym. Jedne i drugie niezbyt daleko i do tego całkiem przyzwoite, tyle, że nieco tłoczne.


       Będąc w porcie, trudno inaczej rozpocząć spacer po Maladze niż od przejścia Paseo de España, wzdłuż którego rozciąga się niezwykła konstrukcja. Gigantyczna, betonowa pergola przypominająca falę. Pod nią liczne niewielkie rzeźby. A tuż obok piękny park. Miejscowi, chyba też lubią to miejsce, bo od rana jest tam duży ruch. Najpierw biegacze, później mamy z małymi dziećmi i starsi ludzie, po południu wszyscy.
       Kiedy po przejściu szerokiej, bardzo ruchliwej ulicy zanurzamy się w wąskie i bardzo gwarne ulice starego centrum, znajdujemy się na terenie, którego granice wyznaczają arabskie mury. Na początek  trafiamy na tutejszą katedrę. Santa Iglesia Catedral Basilica de Encarnacion to okazała renesansowa budowla wybudowana w latach 1528-1782. Bogactwo zdobień robi wielkie wrażenie. Ale to nie tylko zabytek, ale też żyjący kościół, gdzie toczy się normalne życie religijne. Wnętrze jest tak zorganizowane, że nawet w czasie mszy można spokojnie wejść aby nacieszyć się pięknym wnętrzem i nie przeszkadzać modlącym się ludziom.


       W dobrym towarzystwie wyjście do miasta zwykle kończy się odwiedzinami w jakimś zacnym lokalu. Nie ukrywam, że wybierając się na ten spacer również liczyłem na coś ciekawego w tej dziedzinie. Bardzo się stęskniłem za bacalao, który jak dotąd jest moją ulubioną hiszpańską potrawą. No cóż, Bolek już tu był i zaoferował się, że zaprowadzi nas w okolice starego targowiska Mercado de Salamaca, w pobliżu którego, podobno sobie nieźle pojedli. O.K. prowadź wodzu! 


       W tzw. międzyczasie zapadł zmrok i stare uliczki rozświetlone licznymi neonami i barwnymi witrynami, stały się jeszcze bardziej klimatyczne. Ludzi też jakby jeszcze przybyło, zrobiło się bardzo gwarno. A Mercado de Salamanca wciąż nie widać. Pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy aby na pewno wiemy gdzie idziemy. Mam wrażenie, że jednak prawdziwą przyczyną sarkastycznych żartów z naszego przesympatycznego kapitana nie były wątpliwości do słuszności obranego kierunku, a po prostu coraz bardziej dokuczający głód, a to jak wiadomo jest wyjątkowo złośliwa bestia. Do tego zdaje się, że nie wszyscy w naszej załodze byli z zamiłowania wytrwałymi piechurami. 


       Koniec końców docieramy do Mercado de Salamanca, obiektu wybudowanego w latach 1922-1925 na podstawie projektu Daniela Rubio Sancheza. Jest przykład tzw architektury neoarabskiej. Podobno w jego obrębie wciąż kontynuuje swoją tradycyjną działalność 48 straganów. Podobno, bo gdy tam dotarliśmy wszystko było już na głucho pozamykane. A i okolica też wydawała się, w porównaniu do poprzedniego kwartału, jakby nieco opustoszała. Co gorsza nie zastaliśmy tam obiecanego lokalu. Ach tam obiecanego, żadnego. Zarządzamy odwrót z solennym postanowieniem zakotwiczenia w pierwszej przyzwoitej knajpie. Mimo podświadomego przyśpieszania kroku, powrót do starego centrum zajął nam kilka minut. Pojawiły się też niejakie trudności z podejmowaniem decyzji. Mimo już mocno doskwierającego głodu i obolałych nóg, nie mogliśmy zdecydować się na żaden lokal. I nikt nie widział czego my właściwie szukamy! W końcu mocno wyczerpani doczłapaliśmy do całkiem sympatycznego niewielkiego placyku. Przytulny, kolorowy, ładnie podświetlony, z jakąś fontanną i rzeźbą, a co najważniejsze z jakąś gastronomią. Zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu wybieramy lokal A la Turca Pizza kebab. Co nas podkusiło, w Hiszpania lokal Pizza a la Turca?! Kto wybrał kebab lub inną wersję typowo tureckiego mięsa jeszcze jako tako mógł być zadowolony. Bartek wybrał pizzę. Pizza w Hiszpanii w tureckiej knajpie? To musiało się źle skończyć. Na szczęście wino i piwo trzymało poziom, i to całkiem przyzwoity.


       Na jacht wracamy porządnie umordowani, do tego, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, mocno rozczarowany kulinarnie. Na szczęście nasz okręt był już dobrze zaprowiantowany i mogliśmy sobie zrobić w messie przyzwoitą dogrywkę. Póki co rejs przebiegał raczej pod znakiem chodzenia. Mój krokomierz zameldował wykonanie ponad 15270 kroków.


       Niedzielny poranek rozpoczynamy od prób skontaktowania się z Diego, przydałaby się jednak korba do kabestanów i bandera hiszpańska, a i jakiś garnek również. Wypełniamy oczekiwanie na naszego przyjaciela jeszcze jednym spacerem po mieście. Żaden konkretny cel, ale to tu to tam. Jakieś drobne zakupy. W jednym ze sklepików wachlarze dla mojej żonki, pod zamkiem (Alcazaba) płyty od ulicznego muzyka. Nie było możliwości odsłuchania zakupionych CD-ków, ale pan fajnie grał na żywo, dobrze wyglądał i wydawał się bardzo przyjazny. Po dokonanej transakcji, wziął ode mnie obie płyty i napisał na nich „specjalnie” dla mnie dedykacje. W ogóle, mimo, że Bolek straszył nas, że wszystko będzie w niedzielę pozamykane, okazało się,  że nie było tak źle. Uzupełnianie braków jachtowych zaczęliśmy od dwóch chińskich „supermarketów”. Później okazało się, że i niektóre hiszpańskie sklepy są otwarte. M.in. udało nam się nabyć banderę hiszpańską, no powiedzmy: banderkę. Do tego udało nam się odnaleźć na jachcie korbę do kabestanu! Nawet nie jedną, a dwie. A Diego, jak nie było, tak nie było. W końcu Bolek podejmuje decyzję o oddaniu cum. Była już prawie 1330. Uff, nareszcie.



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...