niedziela, 1 kwietnia 2018

Zillertal






       Przez kilka ostatnich lat jeździliśmy na narty do Włoch. Ale jak to mam w zwyczaju mawiać, owszem ważne jest gdzie, ale zdecydowanie ważniejsze z kim. Nasi znajomi, miłośnicy nart w Austrii zaproponowali aby tym razem wyskoczyć do Zillertal, a dokładniej do Mayrhofen. Nawet się nie wahaliśmy czy przyjąć tę propozycję, bo nie ma to jak miłe towarzystwo. Do tego w tej dolinie nigdy wcześniej nie byliśmy, więc ciekawość nowego jeszcze bardziej nas zachęcała do togo wyjazdu. Termin też bardzo obiecujący: pierwszy tydzień marca. Można zatem spodziewać się, że nawet jak temperatura nieco spadnie, to i tak nie będzie tragedii. No i dzień już zdecydowanie dłuższy. Czyli, wszystko przemawia za!

       Podróż do Zillertal przebiegała wyjątkowo płynnie. Owszem, jakieś tam korki po drodze się zdarzyły, nie było one jednak jakieś specjalnie dokuczliwe. Taka niemiecka, autostradowa norma. Jest nas w Europie dużo. Bardzo dużo z nas preferuje podróżowanie samochodami. W rezultacie autostrady są zatłoczone do granic możliwości. Ponieważ do Mayrhofen mamy zaledwie 930 kilometrów wydawało się, że będziemy na miejscu o zupełnie przyzwoitej porze. Nic z tego. Korek do zjazdu z autostrady w kierunku Zillertal rozpoczynał się ok 2 kilometry przed zjazdem. Niestety szybko zorientowaliśmy się, że to w tym sznureczku należy się ustawić i grzecznie czekać na swoją kolej. Nie wszyscy jednak byli tak spostrzegawczy, szczególnie wielu Niemców i Holendrów niemal do samego końca „nie wiedziało” o co chodzi, by nagle, tuż przed zjazdem się zorientować i „na krzywy ryj” się wciskać. Nie przyśpieszało to zjazdu z autostrady. W rezultacie przejechanie ostatnich ok. 30 kilometrów zajęło nam ok 2 godziny. W takim korku dopiero ujawnia się prawdziwa natura ludzi. Nagle znika kultura i wystudiowane uśmiechy. Z całą mocą objawia się bezczelność i arogancja. Nawet austriacka policja, która przyjechała do drobnej stłuczki nie chciała zauważyć zagrożenia powodowanego przez blokujących prawy pas autostrady kierowców wciskających się na pas zjazdowy. Szczytem wszystkiego był dżentelmen, który jeszcze na ślimaku zjazdowym próbował na siłę wyprzedzać innych. To był prawdziwy koszmar. Nie najlepiej zaczęły się nasze ferie zimowe w dolinie rzeki Ziller.

       Po zjechaniu z autostrady nie było specjalnie lepiej. Gigantyczna rzeka sunących zderzak w zderzak samochodów nie napawała optymizmem. Gdy dojechaliśmy do tunelu, którym wjeżdża się do doliny znowu musieliśmy się zatrzymać na dłuższą chwilę. Prawdopodobnie z powodu nadmiaru spalin tunel został zamknięty aż do przewietrzenia. W końcu wjechaliśmy do doliny. Zapadł już zmrok. Przynajmniej zrobiło się pięknie, jak to w górskiej dolinie. W górach śnieg, domy migające zapalonymi światłami, uczepione górskich zboczy. Kolorowo, bajecznie. Nawet ten niekończący się sznur samochodów przestał być tak uciążliwy. Spłynęło napięcie towarzyszące podróży. Jechaliśmy sobie wolno przez dolinę rzeki Ziller. Dolina położona w sercu Tyrolu. Rozciąga się na dystansie kilkudziesięciu kilometrów, mniej więcej od miejscowości Strass do naszego Mayrhofen, gdzie odchodzą od niej mniejsze odnogi.



       Same Mayrhofen, to niewielka gmina targowa z mocno rozbudowaną bazą turystyczną. Mieszka tam raptem ok 4000 mieszkańców, ale ogromne tłumy przewalających  się we wszystkich kierunkach turystów tworzą charakterystyczny odpustowy klimat. Z różnych alpejskich miejscowości, które widziałem, akurat Mayrhofen nie należy do najładniejszych. Główna ulica w mieście choć zadbana i z wyraźnymi oznakami zamożności, to jednak nie to co choćby rynek wraz z przyległościami w Ortisei. Takie to nijakie. Jeszcze gorzej jak się odejdzie choćby kawałek na bok. Bardzo dużo obiektów noclegowych, trochę gastronomi i niewiele więcej. Jak większość naszych nadbałtyckich kurortów.

       Zakwaterowanie mieliśmy zarezerwowane w apartamentowcu Bergland w samym centrum miasta przy ulicy Głównej. Dojazd od tyłu, trochę dziwnie. Żadna nawigacja na to by nie wpadła, na szczęście mieliśmy świetnych przewodników w osobach Ani i Wojtka, którzy już tam byli. Niewątpliwym atutem tego apartamentowca jest całkiem spory garaż. Niestety nie ma róży bez kolców. Wojtek swoim GLK z trumną na dachu nie miał szans się zmieścić. Nasz Jumpy miał z kolei pewne problemy przy wjeździe z racji swojej długości, gdyż zaraz po zjeździe w dół należało wykonać ostry skręt w prawo przy naprawdę niewielkiej szerokości. Liczne ślady otarć na narożnikach ścian potwierdzały, że niejednemu ten manewr nie do końca się powiódł.



       Powitanie, jak to w ekonomicznym apartamentowcu. Trzeba zadzwonić po kogoś z obsługi i chwilę poczekać. O.K. nie ma problemu, możemy poczekać. Skoro już jesteśmy na miejscu, nigdzie się nam nie śpieszy. Po chwili zjawia się pan, młody człowiek. Wita nas i intensywnie szuka wśród nas dziecka. Nic nie rozumiemy. W zamówieniu wyraźnie napisane jest, że będzie pięć dorosłych osób. Tego z kolei nie może zrozumieć nasz sympatyczny Austriak. Jak to, w dwóch pokojach będzie mieszkać pięcioro dorosłych? Dwa małżeństwa i jeszcze ktoś? To rodzina? Wojtek, dla świętego spokoju szybko potwierdza, tak, to rodzina. Pan wydaje się lekko zszokowany, patrzy na nas jakoś dziwnie. W końcu jednak prowadzi nas na górę, do naszego apartamentu. Sam apartament bardzo przyzwoity, od razu nam przypada do gustu. Przede wszystkim spora kuchnia z jadalnią, gdzie bez problemy wszyscy się zmieszczą i mogą spokojnie coś robić. Ładny balkon z widokiem na ulicę Główną. Apartament jest dobrze wyposażony, chyba największą radość sprawiła nam zmywarka. Miło jest, będąc wykończonym po szaleństwach na stoku, nie musieć zmagać się z jeszcze jedną górą, górą brudnych naczyń. Dodatkowo komfort podnosi   ogrzewanie podłogowe. Dla mnie hitem była fantastyczna, duża kabina prysznicowa. Co prawda robiliśmy niedawno remont łazienki w naszym mieszkaniu i wygląda ona w tej chwili świetnie, ale szczerze zazdroszczę takiej kabiny prysznicowej jak ta w Bergland. No i narciarnia. Bardzo dobra, znajdująca się w piwnicy, tuż obok garażu i windy, co ma niebagatelne znaczenie w trakcie powrotu z nart. Każdy apartament ma przypisaną sobie szafkę w narciarni, w której przechowuje się sprzęt. Oczywiście wieszaki na buty są z podgrzewaniem, co radykalnie zmniejsza poranną traumę zakładani butów narciarskich.



       W niedzielę rano, wypoczęci i radośni wbijamy się w narciarskie uniformy i niestety w narciarskie bucki i ruszamy zdobywać alpejskie nartostrady Zillertal. Do kolejki Penkenbahn mamy kilka minut na piechotę. Oczywiście, mimo że chodzenie w butach narciarskich nie należy do szczególnych przyjemności, jakoś pokonujemy ten dystans bez większych problemów. Przy dolnej stacji kolejki są kasy biletowe, a przy nich niesamowity tłum ludzi!!! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nawet w zeszłym roku we Włoszech, gdzie nieopatrznie trafiliśmy na tydzień karnawałowy.  Jakoś to wytrzymamy. Przecież pierwszego dnia nie mamy bardzo ambitnych planów. Rozjeździć się najpierw na jakiejś łatwej niebieskiej. No i wcześniejszy powrót do kwatery, by się nie przeforsować pierwszego dnia. Po Penkenbahn przesiadka na foteliki i wyjeżdżamy na wysokość ok 2000 m npm. No i zrobiło się naprawdę przyjemnie. Te wspaniałe, ośnieżone góry ciągnące się w nieskończoność robią niesamowite wrażenie. Do tego jeszcze cudowna pogoda. Zupełnie jak w bardzo starannie przygotowanej reklamówce.
       Już na początku chwila nieuwagi i … zamiast na łatwiej niebieskiej wjeżdżamy na dosyć wymagającą czerwoną. Mięśnie trochę się spinają, jakoś jednak sobie radzimy. Docieramy w końcu na upragnione łatwiejsze szlaki, gdzie wykonujemy kilka zjazdów. Ogólnie trasy w obrębie Penken są całkiem niezłe o różnej trudności. W sumie 136 kilometrów. Wtym słynna trasa nr 34, która nosi nieformalną nazwę Harakiri. Cała ma ok 2000 m długości, ale swoją sławę zawdzięcza głównie ponad czterystumetrowemu odcinkowi o nachyleniu 78 %. Prawdziwa rzeźnia. Gospodarze do obsługi tej trasy mają nawet specjalny ratrak o mocy 430 KM i wadze 9 ton. Jakoś nikt z naszej radosnej piątki nie miał ochoty wybrać się na Harakiri. Pozostaliśmy na tych nieco mniej wymagających. Trochę nam doskwierał tłok, raczej nie spodziewaliśmy się aż takiego. Nic więc dziwnego, że stan tras szybko się pogarszał i jazda na bardziej wymagających odcinkach stawała się nie tak fajna.


       Jak przystało na ośrodek z ambicjami, jest też na Penken parę lokali gastronomicznych. Nie ma mowy o dobrym wyjeździe na narty bez odwiedzenia paru klimatycznych knajpek. Poranne zjazdy trwały nieco dłużej niż pierwotnie zamierzaliśmy, więc jak tylko coś się przed nami pojawiło, bez zastanowienia tam zakotwiczyliśmy. Była to Lämmerbichl. Ponieważ łatwiej nam było wejść do dolnej części to i tak zrobiliśmy. Rzut oka po lokalu, rzut oka na menu i … To chyba nie był najlepszy wybór. Bida z nędzą. Dwie zupy, jakieś burgery, piwo, chrupki i niewiele więcej. Byliśmy jednak na tyle zmęczeni, że mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się na dalsze poszukiwani. Zamówiłem sobie czosnkową. Znowu pudło. Gdy w końcu sobie usiedliśmy i zaczęliśmy się przyglądać otoczeniu, okazało się, że dół to właśnie taki bieda-bar a u góry była restauracja. No dobra niech już będzie jak jest.
       Jeszcze parę zjazdów i zarządzamy odwrót. Zmęczenie zbyt długim pierwszym dniem, potwornie zmuldzone trasy, po których nie wszyscy byli w stanie zjechać. I okazuje się, że ostatni wyciąg którym mieliśmy podjechać przed dojazdem do Penkenbahn już nie kursuje. W trybie awaryjnym przemieszczamy się w kierunku Finkelberger Almban i nim zjeżdżamy w dół. Już parę lat jeździmy w Alpy na narty, ale taka przygoda przytrafiła nam się pierwszy raz. Zawsze kiedyś musi jednak być ten pierwszy raz. Nici z naszych planów wcześniejszego powrotu i uniknięcia nadmiernego zmęczenia.
       Wojtek, który już w tym ośrodku bywał, w pewnym momencie zorientował się, że nieco przeholowaliśmy i pojechał przodem, dzięki czemu zjechał do Mayrhofen. Jak to dobry kolega i prawdziwy dżentelmen, zostawił sprzęt w naszej narciarni i przyjechał po nas samochodem. Ale jak mawiają inni moi znajomi, eee, to jeszcze nic,  a my … Tym razem te potwornie irytujące mnie powiedzenie jest jak najbardziej na miejscu. Wojtek zapakował do samochodu … nasze kapcie. Więc natychmiast po oswobodzeniu się z tych piekielnych skorup butów narciarski mogliśmy wskoczyć w milusie kapciuszki!



       Kolejne dwa dni również spędziliśmy na Penken. Tym razem bez takich przygód jak w niedzielę. Za to lokale, które odwiedziliśmy, Heidi’s Skialm i Hilde’s Skitenne, były naprawdę fajne. Przy okazji spotkaliśmy sympatyczną kelnerkę ze Słowacji (Heidi’s Skialm) i zjedliśmy m.in. coś co w tym miejscu nazywane było cesarskim naleśnikiem, choć bardziej przypominało omlet, i co było pyszne. Wciąż w naszej ekipie nieodmienną popularnością cieszyły się görm knedel z masłem lub sosem waniliowym z jak największą ilością maku. Ale wieprzowina z kwaśną kapustą czy spätzle z boczkiem, też były niczego sobie.



       Później ruszyliśmy do Gerlos. Ok 20 km od Mayrhofen bardzo ładną, górską drogą. Byle dobrze odśnieżoną, bo momentami serpentyna jest bardzo efektowna. Ten ośrodek to fragment większej całości: Zillertal Arena, w którego skład wchodzą oprócz Gerlos również: Zell, Königskeiten i Hochkrimml. W sumie 143 km tras.  Na miejscu dosyć duży parking w bezpośrednim sąsiedztwie Isskogelbahn. Pierwszego dnia zjeżdżaliśmy z tras w rejonie Arena Center i Isskogel. Drugiego dnia przejechaliśmy na szlaki z Königsleitenspitze. Również tutaj było bardzo tłoczno. Trudno jednak było nie zauważyć, że nartostrady tutaj są bardzo ładne. Na mnie osobiście najlepsze wrażenie zrobiły te z Königsleitenspitze. Długie, szerokie o różnym stopniu nachylenia. Jest ich tam kilka więc można sobie dobrać odpowiednią do swoich umiejętności.


      
       Tydzień, to bardzo mało aby w pełni nacieszyć się doliną Ziller. Skoro do zagospodarowania był już tylko jeden dzień, to Ania i Wojtek, nasi przewodnicy zaproponowali oczywiście Hintertuxer Gletscher – lodowiec Hitertux, położony na samym końcu doliny. Być w takim miejscu i nie pojechać na lodowiec? 


       Jakoś nigdy mnie nie ciągnęło na lodowce. Moje wyobrażenia o nich były raczej mgliste, ale zawsze wydawało mi się, że jazda po lodowcu to nic przyjemnego. Oglądane w austriackiej telewizji migawki z różnych lodowców, to zazwyczaj ok – 20oC i wiatry urywające głowę, do tego (to już moja fantazja) odwieczny lód pod nogami. Jakże inna miała się okazać rzeczywistość! Trzeba jednak pamiętać, że to już był marzec, więc temperatury były wyższe (na szczycie -12o C), do tego poprzedniego dnia dopadało sporo świeżego śniegu. Jedynie dosyć silny wiatr się potwierdził. Jednak z całą pewnością  warto było się tam wybrać. Fantastyczne widoki, panoram gór widziana z poziomu ok 3500 m zapierająca dech w piersiach. Bardzo atrakcyjne, długie trasy. Ku mojemu zaskoczeniu w tym regionie jest aż 196 km tras i 65 różnych wyciągów. Całość ma 604 ha powierzchni. Nigdzie wcześniej nie widziałem tak wielu osób jeżdżących poza trasami. Tam po prostu stoki wręcz zachęcały do takiej zabawy. Ja zdecydowanie mam zbyt słabe umiejętności i daleko niewystarczające przygotowanie fizyczne aby wybierać się w taką podróż. 


Niestety i tutaj duża liczba narciarzy sprawiła, że szybko pojawiły się na niektórych trasach gigantyczne muldy, które nieco osłabiały przyjemność z jazdy. Na szczęście nie brakuje przy szlakach przyzwoitej gastronomi, gdzie można uspokoić rozdygotane mięśnie i nerwy. Lodowiec to jednak nie jest wcale taka zła sprawa, wręcz przeciwnie, może być całkiem fajnie.


       Choć ogólnie Mayrhofen nie wywołało we mnie specjalnego entuzjazmu, to przynajmniej jest tam sporo różnych knajpek. A przecież udany wyjazd na narty musi mieć zakończenie w dobrym lokalu. Choć najbardziej przy Hauptstraße rzuca się w oczy Ice Bar przyciągający uwagę zimnym niebieskim światłem i dziewczynami tańczącymi na stołach, to jakoś nam klimat tego lokalu nie przypadł do gustu. A w ogóle to kto powiedział, że musimy zakotwiczyć przy Hauptstraße? A może by tak pójść nieco w bok? Intuicja nas nie zawiodła. Trafiliśmy do restauracji Edelweiss (Szarotka). Było już dosyć tłoczno. Pan zapytał najpierw o rezerwację, której oczywiście nie mieliśmy. Mimo wszystko znalazło się dla nas miejsce i to bardzo przyjemne. I znowu trafiliśmy na jakąś słowiańską kelnerkę, nie pamiętam dokładnie skąd. Było bardzo miło i bardzo smacznie. Wreszcie zjadłem dobrą zupę czosnkową. Co prawda nie była taka, do jakiej przyzwyczaiłem się i polubiłem w Czechach, ale była godna polecenia. Podobnie jak cała dolina Ziller. Mimo koszmarnego dojazdu, pobyt w Zillertal był bardzo udany.



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...