wtorek, 19 czerwca 2018

CHORWACJA NA WIOSNĘ - CZYLI: WYSOKI SĄDZIE A PANI MAŁGOSI TO WCALE Z NAMI NIE BYŁO




       Rzec by można, że żeglowanie w Chorwacji to już zupełna rutyna. Wyjazd za wyjazdem. Te same trasy, te same miejsca. A jednak nie. Jest zbyt dużo zmiennych, by faktycznie mogło być dwa razy tak samo. Przede wszystkim załoga. Wystarczy jedna osoba, która wcześniej nie pływała z pozostałymi członkami załogi a już się robi interesująco. A co dopiero, kiedy połowa ośmioosobowej załogi to nowe twarze, w tym dwóch raczej młodych dżentelmenów. Nie ma mowy o choćby chwili nudy. Właśnie tak było w ostatnim rejsie po Adriatyku. Choć odwiedziłem miejsca dobrze mi znane, nic nie było takie same.
       Te inności rozpoczęły się już od dojazdu na miejsce. Ponieważ ze Szczecina jechałem tylko ja, a cała reszta to koleżeństwo ze Śląska, więc umówiłem się z Weroniką i Tomkiem, że najpierw dojadę do nich, do Bobrownik i w dalszą drogę wyruszymy razem, ich Passatem. To, że będę jechał jako pasażer to też nie jest takie zwyczajne, dopiero drugi raz w historii mojego skiperowania coś takiego się wydarzyło.  Ze względów logistycznych wyruszyłem już w czwartek. No i bardzo dobrze, bo na drogach był istny koszmar. Raptem sześćset parę kilometrów jechałem ponad dziesięć godzin. W dalszą drogę wystartowaliśmy w piątek, niekoniecznie wczesnym ranem. W czasie rozmowy telefonicznej w czwartek Tomek żartował, że limit stania w korkach wyczerpię od razu na całą drogę do Trogiru. Och jak bardzo się mylił. To była długa, wyjątkowo długa podróż do Chorwacji. Wciąż przejazd przez Wiedeń potrafi być prawdziwym koszmarem.  przejazd przez Wiedeń. Trasa przez Czechy i Austrię wciąż jednak nie najlepsza



       Postój w Mariborze. Hotel Lent, ul. Drawska 9, niby trzygwiazdkowy ale jakiś taki mało przytulny. Położony na samą Drawą, przy starym centrum. Niestety bez własnego parkingu, a w piątkowe popołudnie akurat wszyscy mieszkańcy Mariboru zapragnęli zaparkować przy bulwarze na Drawą. Kolacja w przytulnym zaułku. Restauracja Bascarija. Jedzenie dobre, choć bez fajerwerków. Fajna przystawka z serów i wędlin. Coś w rodzaju pączków tylko nie na słodko i bez powideł w środku. Zestaw grillowanych mięs.

       Przejazd z Mariboru do Trogiru minął wyjątkowo przyjemnie. Tomkowy Passat elegancko i równiutko sunął po chorwackich autostradach. To naprawdę dobre auto. Całą drogę towarzyszyła nam „Achaja” Andrzeja Ziemiańskiego czytana przez Joannę Jeżewską. Szczęśliwie nie mieliśmy dłuższych przestojów, ani na granicy słoweńsko-chorwackiej ani na wjeździe na autostradę E 71. Wystarczyło więc czasu aby na krótką chwilę zjechać z autostrady i odwiedzić Szatana, czyli Krzyśka Kotlewskiego, w marinie Dalmacja w Sukosanie. Jakoś nie przepadam za tą mariną mimo bardzo przyjemnych wspomnień. Ogromna i nieprzyjazna niczym huta Lenina w Nowej Hucie. Ale móc przez parę minut porozmawiać z Szatanem to zupełnie inna sprawa. Na pożegnanie obdarował mnie specjalnym lekarstwem własnej roboty na wypadek jakiegoś kryzysu. Jeszcze w Trogirze ostatnie zakupy w Kauflandzie i do mariny Baotic.



      Na parkingu w marinie obie ekipy zameldowały się niemal jednocześnie. Od razu zrobiła się miła atmosfera. Trudno żeby było inaczej, wszak wszyscy nastawieni bardzo pozytywnie. Z całego towarzystwa najwięcej obaw, to zdaje się, że ja miałem. Dosyć nietypowy skład załogi sprawiał, że całe stada różnych myśli ganiały mi po głowie. Na szczęście zaraz po wejściu do mariny trzeba było się wziąć do roboty i nie było czasu na dzielenie włosa na czworo. Marina Baotič w ostatnich latach bardzo się zmieniła. Z dużym uznaniem przyglądałem się wszystkiemu wokół mnie.  Aby od razu zaangażować naszych młodszych członków załogi, Wojtka i Krzysia, powiedziałem im jakiego jachtu mają szukać. Nie zajęło im specjalnie dużo czasu odnalezienie s/y Amadi. Sam tym czasem udałem się do biura Navigare Yachting. Pierwszy raz korzystałem z usług tej firmy. Pierwsze wrażenie, bardzo dobre. Przyjemnie, przyjaźnie – no dobra, zobaczymy jak będzie na koniec. W końcu mamy wykupiony pakiet VIP, który zawiera kilka drobnych udogodnień, m.in. brak odbioru po rejsie, brak kaucji, brak dodatkowej opłaty za sprzątanie końcowe i drobny pakiet powitalny. S/y Amadi, Bavaria 46 Cruiser przy pierwszym kontakcie robi dobre wrażenie, szczególnie na tych co jeszcze nie pływali. Więc było: wow! Ale prawdziwe wow! w upale, jaki nas powitał w Seget to było schłodzone piwo w lodówce, część pakietu VIP. Czy jest odbiór jachtu, czy go nie ma, ja jednak w miarę dokładnie obejrzałem sobie naszą jednostkę.  Bavaria 46 Cruiser to całkiem spore i eleganckie coś, pływający hotel. Ale szybko wpadły mi w oko drobne, tym nie mniej, irytujące braki. Swobodnie przemieszczające się drzwiczki do zejściówki, brak miejsca na korbę od kabestanów, nie ma miejsca na liny, itp. No i brak tradycyjnej nawigacyjne. To mnie trochę zaskoczyło, skiper nie ma swojej świątyni. O.K. przy takim rekreacyjnym pływaniu, i przy spodziewanej leniwej pogodzie, nie powinno to mieć większego znaczenia, no może poza tymi nieszczęsnymi drzwiczkami. Już oczami wyobraźni widziałem jak ktoś w taki czy inny sposób się zaczepia i …
AMADI - nasz dom na najbliższy tydzień
        Z podziałem kajut nie było najmniejszego kłopotu, bo załoga nie zgłaszała żadnych specjalnych roszczeń. Zatem Michał z Kasią i chłopakami zajęli dwie kabiny dziobowe, Tomek z Werką jedną rufową, Małgosia drugą, a ja w salonie.  Natomiast przetransportowanie ton bagażu i jego zaształowanie, to już było spore wyzwanie. Jednak po paru chwilach gorączkowej krzątaniny wszystko udało się jakoś poupychać. Zasiedliśmy więc do tradycyjnej odprawy. Krótkie omówienie planowanej trasy, podstawowych zasad bezpieczeństwa z przymierzaniem kamizelek ratunkowych, instruktarz obsługi toalet morskich i można było wznieść toast „za rejsa”

       Wszystko sklarowane. Kabel prądowy zwinięty. Trap na pokładzie. Diesel równiutko klekocze. Możemy ruszać. Nie zwróciłem jednak uwagi, że zbyt delikatnie wcisnąłem włącznik steru strumieniowego. W ostrym słońcu diodowa kontrolka była zupełnie niewidoczna. Dopiero jak chciałem nadrzucić dziób, to zorientowałem się, że coś jest nie tak. Tylko nie zaskoczyłem od razu o co chodzi. Ale nie byłem tym zbytnio zaskoczony. Wręcz przeciwnie, prawie zawsze na czarterowanych jachtach coś nie działa, taka ich uroda. No dobra, ale jakoś trzeba wypłynąć, a tu już mi znosi dziób na lewo, a ja chciałbym w prawo. Jak to uczyli, zawężanie cyrkulacji. Co prawda na wsteczu znosi rufę na prawo, nic nie szkodzi wypłyniemy tyłem. Pewnie ludziska na sąsiednich jachtach trochę się dziwili, ale jakie to ma znaczenie. Najważniejsze aby bezpiecznie wyjść z mariny, a to w pełni się udało. Godzina 1810. Zadanie prowadzenia dziennika jachtowego zostaje powierzone Wojtkowi. Co prawda w nieco uproszczonej wersji, ale jednak, wszak to porządny jacht. Kierunek Bobovišce, wyspa Brač.



       Piękna pogoda. Nawet mamy trochę wiatru. Na Trogirskim Zalewie ruch, niczego sobie. Nie tylko ja jestem stęskniony pływania. Inni też uciekają jak najszybciej z marin. Trochę późno, biorąc pod uwagę, że słońce w tych szerokościach szybciej chowa się za linią horyzontu. U nas odbywa się to leniwie, z ociąganiem. Można nacieszyć się ostatnimi promieniami słońca. Narobić mnóstwo kiczowatych zdjęć i nieco się rozmarzyć. A tu – ciach, ktoś wyłącza prąd i jest ciemno. Ale puki co płyniemy, a Tomek nie byłby sobą, gdyby natychmiast nie rozpoczął swoich harców w kambuzie. Na powitanie żurek!  Oczywiście z jajem i kiełbasą. Wyśmienity, mimo że nie byłem na kacu.

       Tak jak się spodziewałem, do zatoki Bobovišce dopływamy już po ciemku. Wspieramy się potężną, zaczepno-obronną amerykańską latarką MAG-LITE. Na szczęście z poprzednich pobytów pamiętałem jak tam się cumuje. Trochę mnie zaskoczyła spora ilość jachtów, które przycupnęły tu wcześniej. Przecież to dopiero 19 maja. Jeszcze kilka miejsc było jednak wolnych. Upatrzyłem sobie odpowiednią boję i do niej się skierowałem. W Bobovišce cumuje się trochę nietypowo jak na Chorwację. Jeden koniec muringa jest przy boi i ten łapiemy na knadze dziobowej, drugi koniec zamocowany jest na brzegu i ten łapiemy za knagę rufową. I już stoimy sobie. Przepłynęliśmy ok 16 MM, jest 2140, trochę późno. Opuszczamy jednak rufę, aby chociaż móc pomoczyć sobie nogi. Rozpoczynamy pierwszy wieczór przy świecach i różnych smakołykach.



       Następnego dnia obudziłem się gdy tylko pierwsze promienienie słoneczne zaczęły zaglądać przez bulaje. W domu, bez pomocy budzika, nie ma najmniejszych szans abym wstał o tak wczesnej porze. A tu nawet było jakoś tak radośnie. Z resztą nie tylko ja wstałem. Werka nawet wcześniej się obudziła, ale jak przystało na prawdziwego nowicjusza, nie śmiała zakłócać snu „kapitanowi”. Szkoda, że tylko nowicjusze wyzazują tyle atencji wobec „kapitana”. Nie ma co bujać w obłokach. Załoga przygotowała pyszne śniadanie. Zasiadamy do stołu. Jak zwykle robimy klar i rzucamy muring. Niewiarygodne, jest dopiero 0740. Poprzedniego wieczora nikt nie przypłynął skasować opłaty za postój – pewnie było za późno. Rano - też nikt nie pofatygował się do nas w tej sprawie – pewnie było za wcześnie. Dziwne, czy my aby na pewno jesteśmy w Chorwacji?



       Tym razem obieramy kurs na wyspę Vis, by szukać miejsca Komizy. Tym razem ani Euros, ani żaden inny z bogów, nie był uprzejmy zesłać nam choćby niewielkiego zefirka.  Wsłuchiwaliśmy się więc w monotonny klekot kataryny. Morze gładkie jak stół przykryty wyprasowanym obrusem. Słońce prażyło jak w środku lata. A my zalegaliśmy po kątach. A tu, ni z tego, ni z owego pada pytanie: czy możemy się wykąpać? Połączenia nerwowe w moim mózgu bardzo powoli zaczęły się rozkręcać. Że co? Wykąpać się na środku morza? Pod nami ponad osiemdziesiąt metrów głębokości. No ale w zasadzie jesteśmy poza szlakami żeglugowymi, dookoła zupełna pustka. No dobra, stajemy. Jacht z wolna wytracał prędkość po odstawieniu silnika. Korzystamy z kolejnego udogodnienia jakie oferuje nasz jacht: elektrycznie rozkładanego i składanego pokładu kąpielowego. Fajna zabawka, pierwszy raz mam coś takiego. Załoga błyskawicznie w gotowości do kąpieli. Ze względu na różnicę temperatur proszę tylko o schłodzenie się przed wejściem do wody. I zaczyna się zabawa. Jak to niewiele potrzeba aby móc się radować.



       Tomek nie zwalnia tempa. Tym razem uraczył nas pysznymi roladami wołowymi. Nie da się ukryć, że spożywanie smakowitych posiłków, do tego w miłym towarzystwie to też ogromna przyjemność. Gdyby tylko te efekty uboczne i przednie nie pojawiały się tak szybko i tak okazale

       Po przepłynięciu 28 MM i dłuższej kąpieli, docieramy do Komižy ok. 1430. Komiža to liczące sobie ok 1800 mieszkańców miasteczko nad Zljevem Komiža leżące po zachodniej stronie wyspy Vis. Nazwa miejscowości pochodzi od łacińskiej nazwy wyspy. Pierwsze zapiski o tej miejscowości pochodzą z 1145 roku. Nazywała się wtedy Val Comesa. O długiej historii miasta poświadczają zachowane zabytki: klasztor benedyktynów z X wieku, kościół Matki Boskiej Pirackiej z XVI wieku, cytadela w porcie. Turyści doceniają piękne plaże, i tę w mieście, i tę położoną nieco dalej. Dla mnie jednak pobyt w Komižy nie może się obyć bez spaceru ulicą Ribarską, wąską, klimatyczną uliczką, biegnącą półkolem niemal równolegle do brzegu zatoki. No i te knajpki nad brzegiem. Te na bulwarze są takie zwyczajne, typowe fabryki gastronomiczne, nastawione na obsługę tysięcy turystów, gotowych nieco przepłacić za możliwość zjedzenia pysznej kolacji w promenadowym zgiełku i gwarze. Ale tu, między Ribarską a brzegiem, dzieją się rzeczy magiczne.
       Lubię też port w Komižy, kameralny, wręcz zachęcający do zawierania znajomości. Każdy pobyt tam to jakieś pogaduchy z przypadkowo spotkanymi żeglarzami z całej Europy. Oczywiście jest prąd i woda. I tylko te sanitariaty i ich szefowa trwająca na swoim posterunku od niepamiętnych czasów. Straszny zgrzyt, jakbym miał piasek między zębami. Wielokrotnie już tam byłem i jakoś nie widać widoków na zmiany. Opłata za postój – no cóż, tu już wracamy do chorwackiej rzeczywistości – 600 kun.     



       Komiža ma jeszcze jeden niewątpliwy walor, bliskość do Modrej Špilji, położonej na malutkiej wyspie Biševo. To jest prawdziwy cud natury, który koniecznie trzeba zobaczyć. Co prawda Chorwaci ograniczyli dostęp do jaskini mianując go chronionym pomnikiem przyrody, a co za tym idzie wprowadzając opłaty za wstęp w wysokości 70 kun (osoby dorosłe), ale i tak warto się tam wybrać. Więc jeszcze w niedzielę umówiłem się z właścicielem bardzo szybkiego pływadła, aby i sama trasa do Biseva była jakąś atrakcją, na kurs następnego dnia rano. W poniedziałkowy poranek wiatr się nieco wzmógł, dobra czwóreczka wiała i pilot naszej motorówki musiał bardzo starannie sterować aby przy prędkości ok 30 węzłów nas nie katapultować lub nie zrobić jakiegoś, nie do końca kontrolowanego salta. Jazda była całkiem niezła. Już na Bisevie przesiadka do oficjalnych łódek mających uprawnienie do wpłynięcia do groty. Fale już zdążyły się zbudować, więc wpływając do grotu musieliśmy przysiąść na dnie łodzi aby nie nabić sobie guza. A później już tylko niesamowity błękit światła wpadającego do środka po odbiciu od dna morskiego i rozświetlającego wnętrze jaskini. I gdzieś w tym czasie, po szalonej jeździe motorówką – prawdopodobnie - kiedy to omawialiśmy możliwość „przypadkowego” wypadnięcia Małgosi, szefowej Michała, do morza narodziło się powiedzenie, które jak się później okazało, stało się szlagwortem tego rejsu: Ależ wysoki sądzie, pani Małgosi wcale z nami nie było!



       Kiedy się odwiedza jakieś wyjątkowe miejsca, zwykle jest pokusa do przedłużania pobytu, bo tak fajnie. I nie myśli się, że tam za rogiem czeka kolejne wyjątkowe miejsce, może nawet jeszcze bardziej atrakcyjne. Trzeba więc podjąć męską decyzję i ruszać. To już 1050. Tym razem wyspa Lastovo, czyli ponad 40 MM. Niestety wiatr zaczął słabnąć i w końcu znowu musieliśmy uruchomić diesla. Zrobiło się nawet trochę późno i wbrew sobie podkręciłem obroty do 2300. Nasza Amadi omal nie uniosła się nad wodę. Jednak na wszelki wypadek wziąłem telefon i zadzwoniłem do konoby Santor w zatoce Zaklopatica, przy której chciałem się zatrzymać na kolację i na nocleg. Do celu dopłynęliśmy kwadrans po dziewiętnastej. Pewnie za sprawą mojego telefonu, na prywatnej kei nie czekała na nas jeden dyżurny, zwykle machający zachęcająco ręką do przypływających jachtów, ale prawie cała rodzina plus osoby towarzyszące. Pomagają zacumować jacht, informują gdzie co jest. Na razie nie wiedzą, że już u nich byłem. Teraz już nigdzie się nie śpieszymy. Wszystko jest tak jak miało być. Po długim, słonecznym dniu wszyscy chcą przede wszystkim się odświeżyć. Kasia przy okazji testuje przy pomocy swojej suszarki do włosów stan bezpieczników elektrycznych. No, nie są najwyższej klasy. Wywalają ze 3-4 razy, zanim udało wysuszyć się włosy. Dzień był mimo wszystko dosyć leniwy, więc nic dziwnego, że wszystkich rozpiera energia. Źle to się skończyło dla klucza od ubikacji, który został ułamany tuż przy dziurce od klucza. Na szczęście udana akcja ratownicza w wykonaniu Michała zapobiegła wyważaniu drzwi. Podziwiamy magiczny zachód słońca. Trudno nie sięgnąć po aparat w takiej chwili. Wiem, wiem, pewnie znowu wyjdzie jakiś kicz. Ale to takie ładne. I wreszcie punkt kulminacyjny: kolacja. Zamawiamy różne różności, zupełnie inaczej niż poprzednim razem. Moja cielęcina jest wyśmienita, sałatka warzywna też niczego sobie. Bardzo udana uczta, oczywiście z chorwackim winem, bardzo przyzwoitym. Komuś jedynie przytrafiło się przesolone danie. Pewnie kucharz zakochany. Pod koniec biesiady Tomek pokazuje właścicielowi zdjęcie sprzed roku, na którym nasz gospodarz oprawia murenę. Spore poruszenie. A później jeszcze długie wieczorne rozmowy w kokpicie. W tej dyscyplinie Małgosia i Kasia były nie do pokonania. Ja wytrzymywałem maksymalnie do drugiej, inni odpadali wcześniej, a dziewczyny dalej!



       Planując ten rejs najbardziej zależało mi na pokazaniu załodze Modrej Špilji oraz Korčuli. Pierwszy punkt został już zrealizowany. Dlatego na kolejny dzień zaplanowałem przelot na wyspę Mljet położoną w niewielkiej odległości od miasta Korčula. Jeśli wypłyniemy o w miarę przyzwoitej porze z Mljetu, to pewnie będziemy mieli miejsce w marinie ACI i pozostanie wystarczająco dużo czasu na snucie się uliczkami starego miasta. Z pewnym niepokojem patrzyłem na prognozę pogody. Na środę zapowiadano solidne burze. Prognozę sprawdzę za kolejne kilka godzin, a tym czasem płyniemy na Mljet. Start bez pośpiechu. Cumy oddaliśmy dopiero za dziesięć dziesiąta.

       Gdy opuszczaliśmy Zaklopaticę towarzyszyło nam duże stado mew, jak za kutrem rybackim. Kiedy zaczęliśmy je częstować chlebem jeszcze ich przybyło. Natychmiast przyszedł nam do głowy film Alfreda Hitchcoca Ptaki. Ach te schematy, czasami trudno jest im się oprzeć. Etap Lastovo – Mljet rozpoczął się bardzo miło. Wiatru było wystarczająco dużo aby można było pożeglować. Co prawda kierunek niekoniecznie taki jak by nam pasował, ale możemy sobie przecież pohalsować. Bawiliśmy aż do ostatnich podmuchów. A co? Śpieszy się nam gdzieś? W końcu jednak musieliśmy się poddać i uruchomić silnik. Około czternastej kolejne sprawdzenie prognozy pogody na następny dzień. Dalej podtrzymują burzę wczesnym popołudniem. Wieczorem jeszcze raz sprawdzę. Tymczasem, zupełnie niespodziewanie dotarliśmy do Mljetu. Brzeg wyspy od północy jest bardzo atrakcyjny. Cała masa zatoczek, wysp i efektownych skał. Aż kusi, żeby się natychmiast zatrzymać. Już teraz, od razu. Gdzieś tam podpłynąć i rzucić kotwicę. Ale, nie. My mamy swój plan. Płyniemy do zatoki Polace. Nie ma tu żadnej mariny. Owszem są keje będące własnością knajp. Można też tu i ówdzie stanąć cumując do czegoś na brzegu. Można też po prostu stanąć na kotwicy. My wybieramy ten ostatni wariant, bo w to miejsce przypływa się dla nastroju. Kiedy jacht  myszkuje sobie leniwie wokół kotwicy, słońce powoli zbliża się do linii horyzontu a w szkle można znaleźć jakiś zacny płyn, to nietrudno zapaść w melancholijne, pogodne zadumanie. A jeśli do tego komuś (Kasi) przyjdzie do głowy zapalić kilka świeczek, to … ech. Na moment spadamy na ziemię, i to z wielkim hukiem. Podpływają sympatyczne dziewczyny zbierające opłaty za postój. Tak, tak, za postój na kotwicy w Chorwacji też się płaci. Tutaj płaci się ekstra, bo jesteśmy na terenie objętym ochroną dziedzictwa naturalnego – 300 kun za noc! A niech ich diabli … Wracamy do naszego błogostanu. 



       Zanim jednak popadniemy w przedwieczorne zadumanie można jeszcze trochę nacieszyć się dniem. Można sobie popływać, można zrzucić ponton. Ponton wszystkim dostarcza uciechy i starszym i młodszym. Przy okazji dzielna ekipa desantowa płynie do sklepu, uzupełnić najpilniejsze potrzeby. A prognoza pogody niemal bez zmian. Gdzieś koło 1500 – 1600 ma być burza. Bardzo być chciał moim przyjaciołom pokazać Korčulę. Podzielić się z nimi moim zauroczeniem tym miejscem. Ale też nie chciałbym narażać ich na pływanie w czasie burzy, szczególnie tych co pierwszy raz. Na ile można wierzyć prognozie pogody? Och! Już nie raz się przekonałem jak bardzo są one zwodnicze. Tym nie mniej perspektywa czasowa tej ostatniej prognozy nie jest specjalnie odległa. Trzeba więc potraktować ją z należytą powagą. Jeżeli chcemy płynąć, to musimy wystartować odpowiednio wcześnie, gdyby przypadkiem okazało się, że burza pojawi się nieco wcześniej niż przewidywali to synoptycy. Nieco wcześniej? Czyli? Mamy do przepłynięcia ok 20 MM, więc może wstaniemy o 0400? A czemu nie? Przecież nie wszyscy muszą się zrywać w środku nocy. Wystarczy jedna, ewentualnie dwie osoby i możemy płynąć.  O.K. tak robimy. Kotwica na pokładzie o 0430.      



        Odcinek Mljet – Korčula mija nam bardzo przyjemnie. Podziwiamy wschód słońca. Brakuje tylko wiatru. Załoga stopniowo, powoli, bardzo powoli, pojawia się w kokpicie. Leniwe wakacje. Podziwiamy z lewej burty wyspę Korčulę wraz z licznymi niewielkimi wysepkami tuż przy niej. Po prawej burcie Półwysep Peljesac z jego wysokimi wzniesieniami. Zszedłem na dół na chwilę i zaraz usłyszałem że koledzy już dostrzegli jakąś marinę. Byłem przekonany, że to dopiero Lumbarda. Coś mi jednak nie grało, więc na wszelki wypadek wyjrzałem i ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem w niewielkiej  odległości Korčulę. Trudno ją pomylić z czymkolwiek. Ale przecież jest dopiero chwila po ósmej.  No, no. O tej porze jeszcze nie wpływałem do tej mariny. Przybyliśmy za wcześnie! Brać żeglarska dopiero się budziła po trudach minionego wieczoru i nocy.  Z trudem wypatrzyłem jedyne wolne miejsce w basenie. Co prawda było to miejsce na skosie kei, więc niezbyt komfortowe do cumowania, ale nie ma co grymasić. Stoimy! Trochę było ciężko się wcisnąć. Tym bardziej więc mogę wygodnie rozsiąść się w kokpicie z puszką piwa i głęboko odetchnąć. Mamy cały dzień na Korčulę, miasto znane z cudownej starówki i jej najbardziej znanego syna: Marco Polo. Jest czas na wypad na plażę, na porządną toaletę i na włóczenie się po uliczkach pełnych tajemniczego uroku. Najpierw jednak sobie posiedzę i podelektuję się urokiem chwili. Coś w powietrzu zaczęło się zmieniać. Niebo się zaciągnęło, upał gdzieś nagle znikł. W końcu dało się słyszeć odgłosy nadciągającej burzy. Na niebie pojawiły się błyskawice. Więc jednak. Ale my od kilku godzin bezpiecznie stoimy w marinie. Przygotowałem się nawet na robienie zdjęć burzy. A tu niespodzianka. Burza zatrzymała się gdzieś za wzgórzami Peljesaca. Owszem padało, ale burza do nas nie podeszła. Spojrzałem na www.lightningmaps.org i faktycznie całkiem niedaleko nas i nie tylko, natura dawał ostry pokaz z cyklu światło i dźwięk, a my gdzieś na obrzeżach tych gwałtownych zjawisk, patrzyliśmy jak to wszystko zatrzymało się tuż przed nami. Tak po prostu sobie stanęło. Wyraźnie się ochłodziło. Część załogi w tzw. międzyczasie zrobiła zakupu. Jeden z kolegów kupił whisky o nazwie Embassy Club.  Nikt z nas wcześniej nie miał okazji spotkać się z tym napojem. Nie pozostało nam zatem nic innego niż zrobić rozpoznanie bojem. Okazało się, że całkiem przyzwoity trunek.



       Spacerowanie po starówce Korčuli to niezwykłe przeżycie. Można sobie zrobić jakiś plan, można iść gdzie nogi poniosą. Ja zazwyczaj zaczynam od XVIII-wiecznych schodów, które zastąpiły wcześniejszy most zwodzony. Radośnie wkraczam do miasta. Wita mnie wykuty w kamieniu wenecki skrzydlaty lew. Znaczna część wysp chorwackich była pod panowaniem weneckim blisko 400 lat. Da się to zauważyć niemal na każdym kroku. Idę prosto przed siebie główną „arterią starówki” ulicą św. Roka. Mijamy placyk św. Marka. Jak ktoś ma ochotę i odpowiednią kondycję może wejść na wieżę w katedrze św. Marka. Warto, sprawdziłem to któregoś razu osobiście. Widok wart jest wylanych paru kropel potu. A później czas na wąziutkie, tajemnicze odnogi. I w prawo, i w lewo. Zawsze wyjdzie się jakoś nad morze. M.in. na piękny nadbrzeżny bulwar Šetalište Petra Kanavelica. Ciąg najróżniejszych knajp i knajpeczek. Tam też można zjeść świetne lody. Oczywiście trudno liczyć na kameralny nastrój, bo turystów zawsze jest tutaj co niemiara. Nawet w połowie maja. Trzeba to sobie jakoś w głowie poukładać, odciąć się mentalnie od tłumów i cieszyć się z niezaprzeczalnych uroków tego miasta. A kiedy już robi się ciemno, to dopiero jest nastrojowo.     



       Prognozy pogody już zapomniały o burzach. Nam się nigdzie nie śpieszy. W końcu jednak ruszmy, o dziwo jest jednak bardzo wcześnie, 0645. Może staniemy gdzieś po drodze na kąpiel, może popłyniemy prosto do Palmiżany. Zobaczymy.  Wcześniej oczywiście uregulowaliśmy rachunek za postój – 676 kun. Nie jest to mało. Ale w porównaniu do 300 kun na Mljecie za nic, to wręcz rewelacja! Naprawdę trzeba zwiewać z Chorwacji. Chorwaci kroją turystów bez opamiętania. Dzień mijał wyjątkowo leniwie, do przepłynięcia było ok 40 MM. więc przez głowę przewalały mi się takie różne myśli. Im bliżej końca rejsu, tym jakoś mi mniej wesoło. Trochę to irracjonalne, bo przecież to dopiero początek sezonu. Rok zapowiada się bardzo interesująco. Jest zatem dość powodów do dobrego humoru.



       W niemal pustej marinie ACI w Palmižanie meldujemy się ok 1330. To duża marina, na sto osiemdziesiąt jachtów, więc te kilkanaście jachtów bujających się przy kejach sprawia raczej smutne wrażenie. W zatokach, na kotwicowiskach stoi całkiem sporo jachtów. No cóż, kolejny raz niewątpliwe wielki urok miejsca zderzają się z ceną za postój w marinie. To najdroższa marina na tej trasie – płacimy 830 kun. Żeby jednak zejść na ląd, pospacerować między egzotyczną roślinnością, okazałymi sukulentami, posłuchać krzyku nieuchwytnego pawia, pokąpać się w uroczej zatoczce, skorzystać z eleganckich sanitariatów i jeszcze sprawnie przemieścić się do Hvaru, to trzeba przycumować w Palmižanie. Tam jest naprawdę pięknie.



       Jak Palmižana, to oczywiście musi być wieczorny wypad taksówką wodną do Hvaru. Przedłużające się oczekiwanie na transport, również przypomina o tym, że do rozpoczęcia właściwego sezonu jeszcze daleko i panowie przewoźnicy lekko przysypiają. Po dłuższej chwili bezowocnego oczekiwania, spontanicznie rozpoczynają się zawody w puszczaniu kaczek. Nasi młodzi załoganci i, chyba, jakiś holender. Mały tłumek oczekujących z zainteresowaniem przygląda się wyczynom współzawodników. Nie brakuje fachowych komentarzy. No ale my chcemy do Hvaru. W końcu pojawia się taxi i oczywiście nie jest w stanie zabrać wszystkich chętnych. Robi się nieco szumu. My jednak wsiadamy i jeszcze zabieramy ze sobą młodego Amerykanina podróżującego po Europie z plecakiem.

       Jest już dosyć późno i załoga nie pała specjalnym zapałem by zdobyć Spanjolę, monumentalną twierdzę górującą nad miastem. Pierwsze informacje na jej temat pochodzą z końca XIII wieku. Ostatecznie ukończona w połowie XVI w. Chwile chwały przeżyła w 1572 w czasie najazdu tureckiego. Krótko później, w 1579, na skutek uderzenia pioruna w prochownię, twierdza uległa poważnym uszkodzeniom. I mimo, że została odbudowana, jej znaczenie militarne, stopniowo zaczęło maleć. Byłem tam już kilkakrotnie i uważam, że warto się tam wspiąć. Sama Spanjola jest interesująca, a widoki wręcz zapierające dech w piersiach. Istny raj dla miłośników fotografii.



       Skoro nie idziemy do góry, to pokręcimy się po urokliwych uliczkach Hvaru. Oczywiście jest tutaj sporo interesujących zabytków, wszak przez długie lata był to port zimowy floty weneckiej, jak chociażby: najstarszy teatr miejski w Europie z 1612 roku (robimy sobie zdjęcie pamiątkowe na balkonie), mury miejskie z XIII wieku – rozbudowane w XV w., wieża zegarowa (1476), arsenał, katedra św. Stefana, studnia miejska (1529), kościół św. Marka, rezydencja Lucica, klasztor Franciszkanów (XV w) i wiele innych. No i te uliczki!  Ach można się w nie zanurzyć i bujać w obłokach fantazji. Przystanęliśmy na chwilę aby napić się jakiegoś drinka. Obsługa nie specjalnie się nami interesowała. Posiedzieliśmy chwilę, wstaliśmy i poszliśmy sobie. Litościwie nie wspomnę nazwy tego lokalu. Może kiedyś dam im drugą szansę i wtedy spiszą się lepiej. Póki co mam w Hvarze dwa ulubione lokale: Macondo – ul. Marije Maričiċ 7 i Pizzeria Kogo – trg svetog Stjepan. Pyszne jedzenie, miła, pogodna obsługa. Tym razem wahadełko wychyliło się w stronę Kogo. To był wieczór na zaproszenie Małgosi – dziękuję, było bardzo, bardzo miło i bardzo smacznie. Szkoda tylko, że takie wieczory tak szybko mijają.



       No i ostatni etap naszego rejsu: Palmiżana – Trogir. Ten dzień zawsze staram się jakoś wydłużać. No, nie lubię kończyć rejsów. Dla tego zarządzam brak pobudki, jak wstaniemy, to wstaniemy. Rano jeszcze kilka zdjęć, niestety nie udało mi się „upolować krzyczącego pawia. Cumy oddajemy o 1000. Po drodze mijamy flotyllę jachtów biorących udział w jakichś regatach. Wiatr jest słabiutki i do tego wieje nam w nos. Rezygnujemy z żagli i wolniutko pyrkamy naszym dieslem. A tam chłopaki dzielnie się regacą. Płyną pełnym baksztagiem, ale i tak bardzo wyraźnie widać różnicę miedzy jachtami prawdziwie regatowymi a pozostałymi. Przepaść. Gadu, gadu, winko raz, winko dwa, a tu hop, jak zajączek z kapelusza wyskakuje Zatoka Susula. Tam zaplanowałem postój na kąpielkę. Fajna zatoka, z różnymi zakolami. Tym razem zaskoczyli mnie knajpiani naganiacze na motorówkach. Kiedy byłem tam poprzednio, nie było tego. Dla tego, kiedy pierwszy podpłynął, to myślałem, że płyną poborcy opłat, dopiero po chwili zorientowałem się o co mu chodzi.  Popłynąłem w głąb zatoki, nie było tam zbyt wiele jachtów, ale stały tak, że nie pozostawiały zbyt wiele miejsca dla innych. Podpłynąłem do kolejnego zakątka, tam był tylko jeden jacht, ale dokładnie na środku wejścia. Pomyślałem o kierowcach parkujących tak, że potrafią zablokować trzy miejsca parkingowe. Ludzie, co z wami? Mimo wszystko próbuję zaparkować. Kotwica w dół. Czekam. Jacht zaczyna myszkować. W skrajnym położeniu jesteśmy ok trzy metry od brzegu, ale głębokość ok sześć metrów. Drugie, trzecie wychylenie, jest o.k., stoimy mocno. Można się kąpać. Oj, było dokazywania, a dokazywania. A że po zabawie w wodzie chce się jeść… Tomek oczywiście stanął na wysokości zadania i przygotował obiad. Szczęśliwi, rozradowani i najedzeni ruszamy do Trogiru. Ho! Ho! Ho! Nawet wiatr zaczął wiać i to nawet momentami przekraczał prędkość 20 kn. Pięknie!  



       Dopłynąwszy do Trogiru, najpierw oczywiście podpływamy pod stację paliwową. To już chyba trzeci, albo czwarty sezon jej funkcjonowania, a ja wciąż się nią cieszę. Pamiętając tę starą, pamiętając koszmar w Biogradzie, czy inne kłopotliwe tankowania, tu jest naprawdę super. No może tylko ilość paliwa wlanego do zbiornika nie jest zbyt radosna. Po raz pierwszy, po tygodniowym pływaniu zatankowałem ponad 100 litrów. Co prawda minimalnie przekroczyłem „setkę”, ale jednak. No cóż, wilki okręt, to i wypił odpowiednią ilość paliwa.  A teraz już do kei i koniec. Oczywiście jeszcze tego samego dnia zjawił się nurek i chłopak z Navigare Yachting. Obejrzał, posprawdzał, popytał co i jak i tyle. Po chwili dostałem e-mailem potwierdzenie check-outu. Sympatycznie, przyjaźnie, bez zbytecznej napinki. Nie wiem czy to Navigare Yachting ma takie standardy, czy to kwestia naszego pakietu VIP ale bardzo mi się podobało.

       I w takim momencie schodzi ze mnie powietrze. Wszystko jest o.k., nikomu nic się nie stało, możemy spokojnie wracać do domu napakowani świetnymi wrażeniami niczym chłopski wóz sianem. Polako! Polako! Jeszcze przed nami wieczorny wypad do miasta. Z mariny Baotič do centrum jest spory kawałek i nikt nie ma ochoty na taki spacer. Płyniemy taksówką wodną. Te taksówki wodne to zawsze dodatkowa atrakcja.



       Trogir to jedno z najładniejszych miast na wybrzeżu Chorwacji. Piękne stare miasto z atrakcyjnym bulwarem nad wodą. Do tego targowisko z różnymi naturalnymi produktami. Trochę za późno tam docieramy i niewiele stoisk jest jeszcze otwartych. Coś tam jednak kupujemy i obładowani jak wielbłądy zapuszczamy się w labirynt starego miasta. Trogir z racji swojej atrakcyjności oraz łatwości dojazdu zawsze jest pełen turystów. To nic, niech sobie będą. Prawie mi to nie przeszkadza. Nie ma szans na robienie zdjęć bez jakiś postaci, to niech będą z ludźmi. Po drodze przystaję na lody. Chorwaci robią całkiem przyzwoite lody. Trogir to też ogromna ilość restauracji. Najbardziej rzucają się w oczy te przy promenadzie, zawsze też nie brakuje tam turystów. Ale też ceny w tych lokalach są zdecydowanie wyższe niż w głębi starego miasta. Niemal w każdej uliczce jest jakiś  magiczny zakątek, z uroczym ogródkiem, gdzie jest nieporównanie przyjemniej niż na bulwarze. Jest też niewielki placyk Obrov przy którym jest kilka klimatycznych knajpek. Najczęściej stołuję się w Top Baloon i tym razem też tam przysiadamy. To jest bardzo dobry wybór.
      
       Czasami zdarzają się chwile, gdy człowiekowi dech zapiera. Gdy zaczęliśmy zajmować w miejsca w Top Baloon, podszedł do mnie Krzyś, najmłodszy członek załogi, w obstawie mamy, taty i starszego brata. W rękach krzepko dzierżył drewniany model statku z żaglem w postaci woreczka z lawendą. Myślałem, że chce mi się pochwalić swoim nowym nabytkiem. Już miałem zamiar docenić jego wybór. A tu słyszę, że to prezent od niego dla mnie. Żeby nie było, kupiony za własne, zaoszczędzone pieniądze. I co tu powiedzieć poza banalnym: dziękuję? Kurczę, musiałem wziąć głębszy oddech, załatwił mnie ten mały urwisek. Krzysiu! Bardzo, bardzo, bardzo gorąco dziękuję! To dopiero radość, zostać tak obdarowanym.



           Powrót na jacht. Jeszcze trochę posiedzieliśmy w kokpicie. Na wielu innych jachtach też odbywały się takie pożegnalne spotkania. Na niektórych nawet były jakieś gitary i śpiewy. Ale już wyraźnie czuło się atmosferę powrotu. Rano załadunek do samochodów i jazda do domu. Miło było, bo przede wszystkim, była świetna ekipa, radosna przyjazna i dobrze współpracująca. Z takimi to można pływać. 



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...