środa, 20 lipca 2011

Zasypiająca Lubczyna

       Lubczyna, regaty YKP, cóż może być jednym z głównych tematów rozmów żeglarzy? Oczywiście rozbudowa mariny w Lubczynie. Temat przewija się od lat, podobno, nawet były już na to pieniądze. Był piękny projekt. Zmieniły się władze w gminie, zmieniły preferencje i nowej mariny nie będzie. Mało tego, nawet przy istniejącej prawie nic się nie robi. Powoli Lubczyna zarasta. Wodorosty wiją się podstępnie wokół balastów i sterów, próbując wciągnąć jachty w otchłań głębin lubczyńskich, jakby one nie były płytkie. Znowu lokalne władze stanęły  przed dramatycznym wyborem; albo wydamy na drogi i chodniki albo na fanaberie pod tytułem marina. Runął projekt budowy dowej mariny z wielkim hukiem, a opadający pył, dodatkowo zamulił już istniejącą. Swoistym symbolem podejścia władz goleniowskich do żeglarstwa, jest coraz niższa ranga urzędnika  gminnego, który wita uczestników regat. Powoli zbliżmy się do szatniarza. Podobno dla rozwoju naszego regionu turystyka miała być jednym z priorytetów.

Marina w Lubczynie
       Na sobotni wieczór, zostały do Lubczyny zaproszone dwa młode zespoły muzyczne. Jeden popowy, drugi szantowy. Proporcje ludzi na scenie i na widowni były niemal 1 : 1. Żeglarze słyszeli wszystko ze swoich jachtów, więc nie chciało im się pofatygować przed scenę. Komuś nie chciało się dobrze rozreklamować imprezy, komuś nie chciało się przyjść bo za mało atrakcji. W rezultacie, z czegoś co mogło być sporym wydarzeniem wyszło małe nic.

     
Słońce zachodzi nad Lubczyną





Same regaty były całkiem przyjemne. Przeważnie wiało całkiem solidnie, szczególnie w niedzielę. Była całkiem ostra jazda, a wygrali tym razem ci, którzy mieli wygrać, żadnych niespodzianek.

      



Klasyczne piękno żeglowania


Leżąc sobie wieczorem w kokpicie, obserwowałem grupkę młodych ludzi z dwóch jachtów, które przypłynęły na nocleg do Lubczyny. Rozbawiło mnie, to jak bardzo pilnowali się, by przypadkiem nie witać się „na krzyż”. Zabobony, rytuały… Jaką one spełniają funkcję w naszym życiu?  Po co sobie tak utrudniamy to nasze życie? Nie to chyba nie jest tak! My nie utrudniamy  sobie życia, my je porządkujemy, układamy, nadajemy sens naszej egzystencji. Dzięki temu, nasze poczynania nie są bez sensu. Jakie piękne jest takie uporządkowane życie. Nad niczym nie trzeba się zastanawiać. Z góry wiadomo jak należy się zachować. Nie trzeba się wysilać by zorganizować sobie jakoś czas. Wystarczy dochować tylko wierności przeróżnym nakazom i zakazom, a zajmie nam to tyle czasu, że i dnia mało. Tylko pamiętajcie koledzy, by nie kupować swoim kobietom majtek, bo to się źle kończy. Jak dostaniecie w prezencie buty to koniecznie zapłaćcie za nie choćby symboliczną złotówkę, bo butów się nie daje za darmo. Nie zostawiajcie saszetki z pieniędzmi na podłodze bo wam pieniądze uciekną …. A poza tym, to wszyscy w domu zdrowi.   
Dla chłopaków z Bryzy 33 J. Dąbskie jest nieco za małe. 

środa, 13 lipca 2011

Regaty LOK - karuzela nastrojów.

Mawiają ludzie, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Trawestując to powiedzenie, można by rzec, że ludzie żeglują, a Neptun wiatrem dzieli. Są śmiałkowie, którzy próbują go przechytrzyć. Ale często, źle się to dla nich kończy.

     Naszły mnie takie refleksje, gdy siedziałem sobie na łódce, po zakończonych dwa dni temu regatach lokowskich na jeziorze Dąbie. W tym roku były to dopiero pierwsze nasze regaty. Startowaliśmy do nich na zupełnym luzie. O dziwo, start wyszedł nam bardzo dobrze. Co jeszcze dziwniejsze, całkiem nieźle popłynęliśmy kurs spinakerowy, co biorąc pod uwagę stan i wiek naszego spinakera było niemałym osiągnięciem. Ale, by nie było nam zbyt wesoło, przegraliśmy ten kurs, z naszym głównym konkurentem w klasie, też carina, Halszką. Halszka to najbardziej przerobiona carina na świcie. Odchudzona jak tylko można było. Patrząc na nią zastanawiam się czy faktycznie dobrze ją poważono. No, ale kwestia ważeń i pomiarów dla potrzeb KWR to już zupełnie inna bajka. Wzbudza ona mnóstwo kontrowersji. Nie jestem kompetentny aby wypowiadać się w tych sprawach, ale chyba coś jeszcze jest niedograne, może jeszcze zbyt po amatorsku do tego się podchodzi. Tym czasem, tam, gdzie są wyścigi, nawet tylko turystyczne, są emocje, jest rywalizacja i nie ma miejsca na niedoróbki organizacyjne. Bo uczestnicy tej zabawy bardzo mocno się angażują. A wracając do Halszki, to cały ból polega na tym, że pływa ona na genakerze. Nie używa spinakera! A my z nią przegraliśmy ten kurs i to dosyć wyraźnie.


       Skoro pierwsza połowa wyścigu była na spinakerach, to nie mogło być inaczej, druga była pod wiatr. Zwykle dobrze wychodzimy na halsówce, tym bardziej jeśli wieje nieco mocniej, a tak właśnie było w sobotę. Tym czasem nic z tego. Nie tylko nie mogliśmy odrobić strat do prowadzących jachtów z naszej grupy, ale jeszcze przytrafiły mi się błędy przy sterze i nic z tego nie wyszło.  Na popołudniowy poczęstunek, przygotowany przez organizatorów udaliśmy się w nienajlepszych nastrojach. Jak już zasiedliśmy wśród braci żeglarskiej, wesoła rozmowa, „morskie opowieści, dobre i obfite jadło (oj, przygotował się LOK – dziękujemy), sprawiły, że rozczarowania poszły sobie precz. I nawet ulewa, która się pojawiła, specjalnie nam już nie przeszkadzała. Trzeba było tylko ratować paleniska w grillach. Tym bardziej, że sporo osób zostało na jachtach na noc, więc szkoda by było, by tyle jadła się niedopiekło.

       Ranek przyniósł nam informację, że mimo wszystko jesteśmy sklasyfikowani na trzecim miejscu. Przed nami była tylko Halszka i Om. Neptun okazał się dla nas wyjątkowo wyrozumiały. Oprócz wyrozumiałości boga mórz, doszła jeszcze jedna rzecz. Stawka jachtów bardzo się rozciągnęła. W połowie drogi, praktycznie każdy już płynął sam. Nie było bezpośrednich pojedynków, nie było specjalnych możliwości kombinowania z taktyką, więc skoncentrowaliśmy się na … żeglowaniu. I pewnie dzięki temu i oczywiście dzięki przelicznikom KWR, na mecie nie było tak źle. I dopiero teraz rozpoczęły się nasze kłopoty. Jest szansa powalczyć o pudło! Rany Julek! Pojawiło się podekscytowanie, tabuny różnych myśli w głowie … Pierwszym efektem tego rozdygotania był fatalny start, byliśmy na samym końcu stawki. To jeszcze bardziej nakręciło atmosferę. Gonimy rywali. Tym razem pierwsza połowa po wiatr. Za sterem, najlepszy z naszej trójki. Nie ma żartów, idziemy na maksa. A tu mimo wszystko pojawiają się drobne błędy. Doganiamy jednak kilku rywali, niektórych wyprzedzamy, innych mamy w zasięgu. Widzimy jednak, że jeden, z jachtów zarył w dno. Większy od nas, my tam przejdziemy. Trochę długo trwa podejmowanie decyzji jak go opłyniemy i w rezultacie o mały włos byśmy się nie wpakowali w tego nieszczęśnika na mieliźnie. Szyka decyzja, zwrot … i płyniemy nie wiadomo gdzie. Żaden inny jacht nie obrał takiej drogi. Później już tylko mogliśmy patrzeć jak rywale nam odpływają. Nawet ci, których wyprzedziliśmy, znaleźli się daleko z przed nami. Przy Żabiej Wyspie, którą trzeba było okrążyć przed powrotem, nawet wydawało się nam, że trochę nadrobiliśmy do dwóch ważnych konkurentów, Halszki i Dobrawy. Niestety halsówka w kanale Umbriagi, wyszła nam beznadziejnie, uszkodziliśmy sobie genuę i gdy znowu znaleźliśmy się na jeziorze, konkurenci byli już bardzo daleko.

       Droga powrotna to w zdecydowanej większości kurs spinakerowy. Cóż zatem, w takiej sytuacji, może zrobić trzech starszych panów na łódce? Ustawiliśmy spinakera najlepiej jak potrafiliśmy i wyciągnęliśmy zapasy żywności. Pyszności, kindziuki i serek wędzony. Do tego bułki i pomidory. Prawdziwa uczta. Chyba spodobało się to Neptunowi, może nawet uśmiechnął się gdy to spostrzegł. Postawa godna prawdziwych dżentelmenów.  I tak płynęliśmy sobie aż do mety, bez specjalnego napinania się.

       Późnym popołudniem, a może to już był wieczór, przyszły wyniki z drugiego dnia i całych regat. Wygrał Om, druga była Halszka. A my w niedzielę, zajęliśmy czwarte miejsce, wyprzedzając piątego na mecie o jedną sekundę przeliczeniową, w wyścigu trwającym ponad cztery godziny. To nie wszystko. Dzięki temu, że jakimś cudem w niedzielę wślizgnęliśmy się na to czwarte miejsce, obroniliśmy trzecie miejsce w łącznej klasyfikacji. Neptun jest wielki i czasami ma poczucie humoru.       

czwartek, 7 lipca 2011

KROWA POD SOLAREM, CZYLI POŻEGNANIE Z ALPAMI


       Przez długi czas symbolem dzikich gór były dla mnie Bieszczady, piękne, niezwykle romantyczne góry, zapraszające do wędrówki ciągnącymi się, hen daleko połoninami. Właśnie z tego powodu bardzo lubię Bieszczady. Świat się jednak zmienia w szalonym tempie, mam wrażenie, że coraz szybszym, również Bieszczady. Nie jest to już to miejsce, które znaliśmy 30 lat temu. Niezliczone wycieczki szkolne lub kolonijne, przemierzające szlaki we wszystkich kierunkach. I sposób uprawiania turystyki, także się zmienił. Kiedyś chodziliśmy po szlakach po cichu, jakby skradając się, by nie przeszkadzać mieszkańcom gór, i tym fizycznym i tym wyimaginowanym. Teraz, już z bardzo daleka słychać, że idzie wycieczka szkolna. A i sam język, jakim posługuje się młodzież, bardzo się zmienił. Nastąpił zdecydowany powrót do łaciny.
       Rozmyślałem tak sobie o przemijaniu czasu i o zmianach zachodzących w otaczającym nas świecie, idąc szlakiem z St. Martin w stronę Scheffsnotheralm. Przez trzy godziny spotkaliśmy tylko pana z pieskiem i starsze małżeństwo z byłego NRD. Jak się później okazało, aż do zejścia do wioski, nie spotkaliśmy już nikogo więcej. Niezwykłe, w środku Europy, w tak cywilizowanym kraju jak Austria, można wędrować kilka godzin i prawie nie mieć kontaktu z ludźmi. I to kolejny taki szlak, Ciekawe, sądząc po infrastrukturze turystycznej i jej tradycjach Austriacy doceniają walory turystyki a z drugiej strony, tak niewielu z nich spotyka się na szlakach. Czy wynika to tylko z rozległości Alp?

        Przystanęliśmy na Scheffsnotheralm by wyrównać oddech, napić się wody ze źródełka i nacieszyć widokiem kolejnej łąki położonej wśród gór. Łąka jak z folderów reklamowych, ukwiecona kwiatami w najróżniejszych kolorach, z krowami pasącymi się bez żadnego nadzoru i te góry w tle, niczym potężni strażnicy strzegący spokoju w dolinie. Ale i w tej sielankowej scenerii znalazł się element, który kazał nam przypomnieć sobie, że czas nie stoi w miejscu i wszystko się zmienia. Na łące było kilka domków dla krów, takie austriackie obory, niewielkie, zgrabne górskie chaty. A prawie na każdej z nich ogniwa słoneczne dostarczające prąd do tych obór! No cóż, jak zwierzaki wrócą wieczorem do chałupy, muszą jakoś odpocząć, więc rozsiadają się wygodnie i oglądają telewizję. W końcu co tu robić wieczorami na takiej łące, po całym dniu ciężkiej pracy.


       Ze spotkaną parą turystów z Niemiec, wdaliśmy się w rozmowę. Może namiastkę rozmowy, niestety nasz niemiecki nie jest najlepszy. Państwo wzięli nas za Chorwatów. Szybko wyjaśniliśmy to drobne nieporozumienie. Przy okazji okazało się, że coś w rodzaju różanecznika, którego podziwialiśmy od kilku dni to alpenrose, czyli tak jak nazywał się nasz hotel w Bad Reichenhall. Państwo zapytali, w którą stronę zmierzamy i po usłyszeniu odpowiedzi zasugerowali zmianę trasy. Okazało się, że do doliny Saalach przyjeżdżają od dwudziestu lat i znają ją jak własną kieszeń. Jesteśmy tutaj pierwszy raz, nie znamy ani jednego szlaku ani drugiego, więc możemy sobie pozwolić na uwzględnienie tej sugestii bez większego ryzyka, popełnienia błędu. Już po kilkunastu minutach, gdy doszliśmy do Hundsattel byliśmy wdzięczni naszym nowym znajomym za radę. Szliśmy pod górę, jeszcze trochę, jeszcze trochę, i stanęliśmy na przełęczy, z której rozpościerał się widok na góry niezwykłej urody, których wcześniej nie było widać.
       Od tego momentu rozpoczęło się zejście, bardzo długie, ale jednak zejście. W końcu doszliśmy do pierwszych zabudowań. Było ich niewiele, ludzi też nie za dużo, ale jak się uwijali przy sianokosach. Patrzyłem jak urzeczony. To jeszcze całkiem wysoko, łąki mocno nachylone, a ci ludzie pracowali jakby nigdy nic. Mieli też niesamowity sprzęt, przystosowany do pracy w takich trudnych warunkach. Tam gdzie siano było już zebrane, łąka wyglądała jak kort na Wimbledonie. I ten zapach! Uznanie wzbudzają też domy i zabudowania gospodarcze, zarówno swoim wyglądem jak i wyposażeniem, Jest na co patrzeć, jest co podziwiać. Wszystko tak zadbane, kolorowe, ukwiecone, czyściutkie.

       Szliśmy tak, najpierw ścieżką, potem drogą, potem znów ścieżką, a tu co chwilę poziomki, takie czerwoniutkie, pachnące i uśmiechające się do nas. Wołały: chodździe tu, zerwijcie nas. Nie można się więc im oprzeć, skoro tak nalegały i co chwilę musieliśmy przystanąć i zerwać kilka świeżych poziomek. Trochę się nam przedłużyła droga, przez tę niezwykłą konwersację, ale cóż zrobić. Nie mogliśmy być niegrzeczni i nie reagować na zaproszenia.     

       Już pod koniec szlaku, stanęliśmy na kolejnym rozstaju dróg. Obie prowadziły do celu, ale jedna była o 15 minut dłuższa. Byliśmy już mocno zmęczeni. Wydawało się jednak, że jedna z nich prowadzi drogą, a druga, ta dłuższa przez las. Wybraliśmy oczywiście tę dłuższą. Jeśli można iść ścieżką przez las, to nie pójdziemy drogą. Już po kilku minutach okazało się, że dokonaliśmy właściwego wyboru. Góry wynagrodziły nam te piętnaście minut, prowadząc nas fantastycznym wąwozem, po dnie którego wił się kolejny strumień. Wymarzona sceneria do pożegnania z górami, wszak to już ostatni dzień naszego krótkiego wypadu w Alpy. Dziękujemy Wam Góry.

wtorek, 5 lipca 2011

DZIEŃ PADLINY – TRZECI DZIEŃ W GÓRACH

       Jeżeli rano wstaję i boli mnie każdy, choćby najmniejszy mięsień, to znak nieomylny, że rozpoczyna się trzeci dzień pobytu w górach. Nie ma zmiłuj się, żadne przygotowania, intensywna jazda na rowerze czy długie spacery po mieście nic tu nie pomogą. Musi boleć. Gdy jesteśmy w Tatrach, po polskiej lub po słowackiej stronie, przeważnie spędzamy ten dzień w Aquaparku. Niestety tutaj nie namierzyłem takowego, choć pewnie za słabo się starałem.

       Skoro nie ma Aquaparku, to wybieramy jedną z najkrótszych tras w okolicy, by móc zakończyć dzień w jakiejś sympatycznej knajpce. Kierujemy się do Iwonskyhütte,  wysokość ok. 1020m n.p.m., nic groźnego. Przynajmniej tak się wydawało. Początek zupełnie spacerowy, elegancką ścieżką wzdłuż Saalach. Później weszliśmy do Strowollner Schlucht, czyli jak sama nazwa informuje ta część szlaku wiodła górskim wąwozem. Ale jakim wąwozem!  Znowu strumień spadający z łoskotem, znowu schodki i kładki, pionowe skały po bokach, po prostu pięknie. Można powiedzieć, że takie wąwozy stanowią znak firmowy Saalachtal. Choć gdzieś tam, z tyłu głowy lęgnie się niejaka wątpliwość, czy tego ktoś nie zbudował. Może miejscowi mieszkańcy nie mieli co robić, więc raz dwa przerzucili parę kamieni tak z nudów. A może to te świstaki co w lecie zawijają czekoladę w papierki, zimą dla rozgrzewki przemieścili odrobinę kilka skał? Kto wie, tu w Alpach jest tak bajkowo, że wszystko jest możliwe.


       Strowollner Schlucht niestety szybko się skończył i skręciliśmy w wąską leśną ścieżkę. Szybko okazała się, że pnie się ona krótkimi zakosami prawie pionowo w górę. I tak bez końca. To chyba jakaś kolejna zmyłka, bo to wprost niemożliwe, by na tak niewielką wysokość wdrapywać się tak długo. Pewnie było tam jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni i kręciliśmy się w kółko, jak jakieś chomiki w klatce. Sprawa była tym trudniejsza, że cały czas szliśmy w stosunkowo gęstym lesie, porośniętym wysokimi drzewami i niewiele widzieliśmy co dalej. W pewnym momencie nawet trochę pobłądziliśmy. W końcu wyłoniła się prze nami maleńka altanka, to właśnie Iwonskyhütte, a właściwie hüttchen. Tyle wysiłku, tyle potu, a tu taka sobie szopka. Podeszliśmy jednak do tej szopki, a nawet do niej weszliśmy i to co zobaczyliśmy po prostu zaparło nam dech  piersiach. Widok  był po prostu fantastyczny, na Schloss Grubhof, na St. Martin, na Lofer,  na kolejną dolinę, na góry po drugiej stronie doliny Saalach. Już wiedzieliśmy po co tu weszliśmy.

       Gdy tylko weszliśmy do Iwonsyhüttchen złapałem za aparat i zacząłem robić zdjęcia, jedno po drugim. Najpierw zoomem Tamron 28-75/2.8, później Sigmą 70-200/2.8.  Po opanowaniu nieco pierwszych emocji związanych z tym co zobaczyłem, oszalałego oddechu  i mocno rozdygotanych mięśni przyszła refleksja, na temat zrobionych przed chwilą zdjęć. Podobno każde zdjęcie ma opowiadać jakąś historię, przedstawiać jakieś emocje czy też być wizją świata artysty fotografika. A tu nic z tych rzeczy. Po prostu zobaczyłem coś, co tak bardzo mi się podobało, że odruchowo zapragnąłem uwiecznić to co miałem przed oczami. Nic nie chciałem opowiedzieć. Obraz, piękno w czystej postaci, mówi samo za siebie, czy koniecznie trzeba dorabiać do tego jakąś ideologię?

      

       Ale w Austrii, tym niezwykle miłym kraju spotykały nas również bardzo przykre niespodzianki. Na koniec dnia poszliśmy zwiedzić cukiernię w St. Martin. Niestety okazało się, że była czynna tylko do 18, która właśnie niedawno minęła. Już drugi dzień pod rząd spotyka nas taka przykrość, że gdy schodzimy ze szlaku, lokal na który mieliśmy ochotę, był zamknięty. W Zakopanem, nie do pomyślenia, o tej porze w lokalach gastronomicznych dopiero zaczyna się życie!. Mało tego, w knajpce, w której w końcu zakotwiczyliśmy, podali nam niedopieczony apfelstrudel. Jak stwierdziła moja żonka, najgorszy, jaki do tej pory jadła. Muszę przyznać, że miała całkowitą rację.            

poniedziałek, 4 lipca 2011

VORDERKASERKLAMM I HOCHKASERALM


       Tak zasmakowaliśmy w zabytkach turystyki austriackiej, że kolejny dzień pobytu w Dolinie Saalach rozpoczęliśmy od pójścia na szlak  Vorderkaserklamm. To kolejna szczelina w skałach, którą płynie z wielkim hukiem niewielki strumień. A że całość jest niezwykła, więc wrażliwi na uroki natury Austriacy zbili do kupy parę desek i poprowadzili tą szczeliną szlak turystyczny.  Całość ma ok. 400 metrów długości a różnica poziomów wynosi 80 metrów. Aby pokonać ten niewielki dystans trzeba przejść przez 51 mostków lub kładek i 35 odcinków schodów, które liczą łącznie 373 stopnie. Momentami szczelina bardzo się zwęża, a woda leje się dosłownie ze wszystkich stron. Po wejściu na samą górę Vorderkaserklamm, gospodarze proponują zejście ścieżką edukacyjną poświęconą … orchideom. Jesteśmy przyzwyczajeni do tych gatunków, które uprawiamy w domach, oranżeriach czy innych przystosowanych do tego miejscach.  Tym czasem okazuje się, że występują one również dziko w Alpach i to w wielu odmianach. Wzdłuż trasy umieszczono wiele tablic z licznymi informacjami na temat. Ciekawe doświadczenie, nie tylko ze względu na, skąd inąd bardzo ładne kwiaty, ale też, ze względu na nas samych. Jak łatwo dajemy się wmanewrować w schematy, które później traktujemy jako coś najzupełniej prawdziwego i oczywistego. Warto zastanowić się, choćby przez chwilę, nad tym wszystkim co widzimy i słyszymy, nad tym co serwują nam media. Prawdziwy świat niekoniecznie wygląda tak, jak niektórzy usiłują nam wmówić.
      




















Fajnie, było pięknie, ale my nie z tych, którzy po takim szlaku skończyli by wędrowanie po górach w danym dniu. Rozbiegane oczka, nerwowe ruchy. Trzeba jeszcze trochę się tu pokręcić. W końcu nie po to żeśmy gnali 900 km, by po godzinie lub dwóch kończyć łażenie po górach. Po za tym byłoby trochę głupio przyznać się do czegoś takiego. Obieramy więc kierunek na Hochkaserlalm, halę położoną na wysokości 1498 m n.p.m. To jest w końcu dopiero drugi dzień naszego pobytu, nie będziemy się więc forsować. Szlak okazuje się być rewelacyjny, piękne widoki (jak to w górach), kapitalne strumienie z licznymi progami i niewielkimi wodospadami, różne zwierzaki spoglądające na nas nie tylko z ukrycia i niesamowita pustka na szlakach. Spotkaliśmy na szlaku trwającym kilka godzin raptem parę osób. Chyba właśnie wszyscy stali w kolejce na Giewont. A propos, w przeciwieństwie do naszych ukochanych Tatr, jak do tej pory, nie płaciliśmy za postój na żadnym parkingu! Wracajmy jednak na szlak na Hochkaseralm.  Żadnych odgłosów cywilizacji. I te strumienie, coś pięknego. Akurat zrobiło się bardzo ciepło, więc przy przekraczaniu kolejnych strumieni, moja żoneczka korzystała z okazji, zdejmowała buty i skarpety i brodziła w wodzie. A ja tę wodę piłem. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz czułem się tak dobrze, tak kompletnie zrelaksowany.

       Zazwyczaj wędrując po górach staramy się tak planować szlaki, aby nie iść jednego dnia dwa razy tą samą drogą. Tym razem nie mieliśmy wyboru i musieliśmy wracać tak jak przyszliśmy. Jakoś specjalnie tego nie żałowaliśmy, bo to piękny szlak. Ale idąc tym szlakiem najpierw w jedną stronę, później w drugą, rozmyślałem o tym jaki to szczęśliwy traf. Tyle lat chodzę po górach i nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Ileż to razy narzekałem, że jestem w niewłaściwym czasie w danym miejscu by móc je sfotografować we w miarę korzystnych warunkach. Przeważnie jest tak, że słońce nie chce specjalnie współpracować. A teraz idąc jednym szlakiem w dwie strony miałem znacznie ułatwione zadanie. Może nie były to idealne warunki, ale całkiem niezłe. Okazuje się więc, że jeśli zależy mi na robieniu zdjęć, nie ma co tak gnać przed siebie bez opamiętania. Czasami warto się cofnąć albo przynajmniej zwolnić. Czasami jednak trudno się na to zdobyć, trzeba mocno nad tym panować.

       Jak to dobrze, że kiedyś wpadliśmy na pomysł, aby jeździć w góry w czerwcu. Nawet przy naszej nie najlepszej kondycji możemy spokojnie przejść całkiem długi szlak i nie stresować się, że noc złapie nas gdzieś w górach, jak to kiedyś nam się przytrafiło w Tatrach. Albo taki, który przynajmniej nam się wydaje długi. Gdy już zeszliśmy na dół okazało się, że na parkingu przy wejściu na Vorderkaserklamm i na nasz szlak, nie ma, oprócz naszego samochodu, żadnego innego. Była godzina 1845, a my byliśmy kompletnie sami. Co gorsze, nawet knajpa, która tam się znajduje była już też zamknięta. Byłem tym faktem mocno zasmucony. Tak marzyłem o kuflu zimnego piwa i bratwurście z frytkami.

niedziela, 3 lipca 2011

JASKINIE, WODOSPADY I PYSZNE CIASTA

       Co można zrobić w górach gdy pada deszcz? Oczywiście zwiedzać jaskinię. Ponieważ w dolinie Saalach takowe również są, więc wyruszyliśmy spenetrować jedną z nich, Jaskinię Lamprechta, która wzięła swoją nazwę od nazwiska rycerza, który bardzo dawno temu z niej korzystał.



     Dla zwiedzających udostępniony jest tylko niewielki fragment z ok. 35 kilometrów labiryntu jaskini. Ale za to fragment bardzo starannie przygotowany. Trudno z resztą się dziwić, skoro rozpoczęto penetrowanie jaskini w latach 1822/1823. Pierwszy fragment dla zwiedzających udostępniono  30.06.1905 roku. Podobno początkowo nie tyle sama jaskinia wzbudzała zainteresowanie, co sposób oświetlenia. Otóż zainstalowano tam, już wtedy oświetlenie elektryczne, do tego z własną elektrownią.  Dopiero zimą 1974/1975 podłączono instalację jaskini do otwartej sieci energetycznej. W penetrowaniu Jaskini Lamprechta swój udział również polscy grotołazi, którzy w 1993 roku odkryli dodatkowe wejście do niej.



       Zwiedzanie polega na pokonywaniu kolejnych stopni schodów, których jest bardzo wiele. Nie liczyłem, ale na prawdę dużo, bo różnica poziomów między wejściem a najwyższym punktem wynosi 65 m (przeciętne mieszkanie ma niespełna 3 metry wysokości). Jaskinie wywierają na ludziach ogromne wrażenie, i trudno się temu dziwić. Żaden normalny człowiek nie czuje się specjalnie pewnie, gdy nie widzi nawet skrawka nieba, a nad głową nieprzebrane zwały skał. A jednak ich tam ciągnie. Ach ta ciekawość, co też tam jest? Jest też pewnie i trochę romantyki. Wszak  to jedna z tych sytuacji, gdy najmocniej odczuwamy bliskość natury. Dotykamy ją dosłownie i w przenośni.



     Zdaje się, że pogoda doceniła naszą determinację w poznawaniu doliny Saalach i gdy wychodziliśmy z jaskini zaczęło się przecierać. Ruszamy więc do kolejnego wołającego nas miejsca, do Seisenbergklamm. To kolejne absolutnie niezwykłe miejsce. Niezwykłe jest też to, jak tutaj na każdym kroku obcujemy z historią: zamek w którym mieszkamy, wioska St. Martin, kościół Maria Kirchental, Jaskinia Lamprechta, to tylko pierwsze z brzegu przykłady. Tu wszystko ma swoją ciągłość, i Austriacy bardzo o to dbają. Różne odwołania do historii, tablice pamiątkowe, portrety protoplastów, stare zdjęcia powywieszane w widocznych miejscach.



       Wejście do Seisenbergklamm jest raczej niepozorne. Niewielki budynek w którym jest m.in. kasa, a obok niej kołowrotek z automatami do kasowania biletów. Gdy przybyliśmy, wielkiego tłumu nie było. Prawdę powiedziawszy raptem parę osób, z których żadna nie wchodziła bezpośrednio przed nami. Nie mogłem więc zdać się na instynkt stadny i po prostu podążać za poprzedzającą mnie osobą. W rezultacie stojąc przy kasie, raptem metr od tego kołowrotka, nie zauważyłem go. Przez chwilę intensywnie się rozglądałem, gdzie jest to wejście? A może wystarczyłoby pójść do okulisty i sprawić sobie mocniejsze okulary?

      

Tak więc, nie bez pewnych problemów, wkroczyliśmy w końcu na szlak. Od początku nie ma wątpliwości, że obcujemy z czymś niezwykłym. Na początku pierwszy wodospad i instalacja, która kiedyś, dawno temu, zasilała w wodę wykorzystywaną do napędu maszyn znajdujący się tu tartak. Tartak funkcjonuje z resztą nadal, tyle, że zmieniło się zasilanie w energię. I znowu obcujemy z historią i to bardzo dosłownie, bo i tartak i sam szlak to bardzo szacowne konstrukcje. Szlak turystyczny udostępniono zwiedzającym w 1831 roku. Seisenbergklamm to 600 metrowe przejście specjalnie zbudowanymi kładkami, mostkami i schodami przez bardzo wąski wąwóz, zmieniający się momentami w szczelinę skalną, a pod nami płynie z wielkim łoskotem wzburzony górski potok, co chwilę spadający kolejnym wodospadem o ileś tam metrów niżej. Spada ta woda i spada i nic jej nie jest. Gdyby człowiekowi zdarzyło się spaść z takiej wysokości pewnie by niewiele z niego zostało. No, chyba, żeby miał we krwi odpowiednią ilość promili. My tym czasem wciąż pniemy się do góry, podziwiając zapierające dech w piersiach widoki.



       Gdy skończył się Seisenbergklamm, rozpoczął się normalny górski szlak, z nader obiecującą informacją, że za 30 minut będzie Gasthof Lohfeyer. Nie można nie skorzystać z takiego zaproszenia. Co ciekawe, wzdłuż szlaku, co jakiś czas ustawione były ławeczki. Niektóre z oparciem, niektóre nawet z podnóżkiem. Tylko, dla czego, nikt obsługi nie biegał ze ścierką i nie wycierał tych ławek. Przecież dopiero co padało i ławki były mokre. W końcu za wejście na Seisenbesrgklamm zapłaciliśmy całe 3,79 € od osoby więc mamy prawo wymagać. A może nikt nie biegał ze ścierką bo ta część szlaku już nie należała do Seisenbergklamm?



       Dotarliśmy w końcu do Gasthof Lohfeyer. Jakież milusie miejsce. Można dobrze zjeść, coś się napić, oglądać przytulne wnętrze lub podziwiać otaczające to miejsce góry. Moja żoneczka przetestowała apfelstrudel, bardzo jej smakował. Ja poprzestałem na wieprzowinie w sosie musztardowym z czym co oni nazywają krokietami, ale co nie ma nic wspólnego z tym, o czym myśli zdecydowana większość Polaków. To były po prostu takie wałeczki ziemniaczane, smażone na głębokim oleju.



     Po zakończeniu wędrówki po górach (i jaskini) ogarnęliśmy się nieco w hotelu i wyruszyliśmy na zwiedzanie znajdującego się po sąsiedzku miasteczka Lofer. Pogoda już na dobre się wyklarowała, było bardzo późne popołudnie i Lofer. Gdy weszliśmy do centrum tego miasta, miałem wrażenie, że właśnie przed chwilą zostało ono specjalnie przygotowane do zwiedzania, budynki poodnawiane, ulice pozamiatane, mnóstwo kwiatów. Bardzo ładne miasto.

       No i znowu kłopot, bo choć miasteczko niewielkie, interesujących lokali w nim nie brakuje. W końcu przywabiło nas   Cafe-Konditorei Dankl. Dankl to oczywiście nazwisko rodziny prowadzącej lokal, podobno od 1904 roku. Jakie tu pyszne ciasta mają!!! Jeśli będziecie w tej okolicy, koniecznie musicie spróbować. Rewelacja. Do tego miła obsługa. Poprosiłem kelnera, młodego człowieka, o adres e-mailowy, tak na wszelki wypadek, bo mają tam również hotel w dosyć przystępnych cenach. Ale czy to z powodu mojej kiepskiej dykcji czy też z innego powodu pan nie zrozumiał o co mi chodzi i podał mi ich login do Internetu. Miło z jego strony, niestety, nie noszę komputera ze sobą na wieczorne spacery.       

sobota, 2 lipca 2011

ST. MARTIN BEI LOFER

       Do St. Martin wyruszyliśmy odpowiednio wcześnie, licząc na to, że szybko się zakwaterujemy i wyruszymy na pierwszą wędrówkę aby jak najpełniej wykorzystać zaledwie pięciodniowy urlop. Dojeżdżamy na miejsce, oto mamy przed sobą piękny zamek, w którym spędzimy kilka najbliższych dni. Wysiadamy z samochodu, kierujemy się do drzwi i … zamknięte. No cóż, na potwierdzeniu rezerwacji było napisane, że zakwaterowanie tylko od 14 do 18, ale nie myślałem, że należy brać to aż tak dosłownie, dochodziła już prawie 13. Okazuje się, że nie tylko w Niemczech obowiązuje powiedzenie „porządek musi być”.



     Zostawiliśmy touranika na parkingu i poszliśmy zwiedzić St. Martin. Bez przesady z tym zwiedzaniem. Sama miejscowość . choć jej początki datują się na początku XIII w., jest małą wioską. Tyle, że określenie wioska, natychmiast przywołuje w naszej świadomości obrazy, które znamy z naszego kraju, a to jest zupełnie nieadekwatne.

Kilka domów na krzyż, maleńki ryneczek w środku, a wszystko tak dopieszczone, że aż dech zapiera. I do tego pewien drobiazg: zapach koszonego siana, za którym wprost przepadam który przypomina mi beztroskie chwile dzieciństwa spędzane na lubelskiej wsi, u kochanego wujostwa. Rozmarzyłem się, to w zupełności wystarczyło, bym wprawił się w świetny nastrój. Naliczyłem tam trzy restauracje i jedną cukiernię. Albo inaczej mówiąc, w którąkolwiek stronę by się człowiek nie obrócił, stał na wprost knajpy. Nie byliśmy specjalnie głodni więc zakotwiczyliśmy w cukierni. Bardzo elegancki wystrój, pyszne ciasta i niezła kawa, utwierdziły nas w dobrych humorach. Na każdym kroku było widać, że ta wieś jest, jakby nieco inna niż te nasze.  W wiosce były dwa samoobsługowe punkty informacji turystycznej. Jeden to wolnostojąca chatka, drugi w budynku gminy. Oba dostępne dla gości, choć to sobota i w urzędzie nie było żywego ducha. Oba wyposażone w mnóstwo materiałów informacyjnych i terminal komputerowy. Czysto, nie poniszczone, nie pomazane przez grafficiarzy.  Mimo tych zamkniętych drzwi w zamku na powitanie, dobrze się zaczyna.


       Wróciliśmy do zamku, którego historia sięga roku 1325, i którego drzwi, tym razem były otwarte. Przywitała nas pani, niczym z folderu reklamowego, w ludowym stroju, ale bez uśmiechu na twarzy.  Sprawiała wrażenie strasznie zabieganej (chyba faktycznie była) i spiętej, grzeczna, uprzejma ale zupełnie zimna, z lekka wyniosła. Można to było odczytać jako swoistą deklarację: klient nasz pan, ale tylko tak troszeczkę. Ciekawe, że ani a Alpenrose, ani tutaj nie był dostępny w pokojach Internet. W zamku, za dodatkową opłatą 10 €, można było korzystać z Internetu, ale tylko w holu na parterze i tylko do 22. Trochę to niewygodne, wziąwszy pod uwagę, że mieszkaliśmy na 2 piętrze. A mówią, że to Polska jest zacofana, tymczasem, we wszystkich hotelach w jakich ostatnio mieszkałem w naszym kraju nie było problemu z dostępem do Internetu i to za darmo. Tak naprawdę to są tylko drobiazgi o nie szczególnym znaczeniu, wszak przyjechaliśmy tutaj dla gór.

              Po szybkim zakwaterowaniu, mimo wszystko postanowiliśmy wyruszyć, choćby na krótką wędrówkę. Najbliżej było do kościoła pielgrzymkowego Maria Kirchental, do którego prowadzi krótki i łatwy szlak z centrum St. Martin. Gdziekolwiek bym nie był, nieodmiennie fascynują mnie budowle sakralne pobudowane gdzieś wysoko w górach lub przynajmniej na najwyższym w okolicy wzniesieniu. Nie wiem dla czego tak się dzieje, czy ludziom się wydaje, że w ten sposób będą bliżej boga? Ludzie czynią tak na wszystkich kontynentach, taszcząc z mozołem materiały budowlane, gdzieś wysoko pod niebo. I czynili tak od zarania dziejów. Maria Kirchental został wybudowany w latach 1694-1701. Przecież wtedy nie dysponowano takim sprzętem transportowym i budowlanym jak teraz. To niesamowite.

       Nie wiem czy to pora dnia, czy inne powody, ale na miejscu, oprócz nas,  kręciło się zaledwie kilka osób, może pięć, może sześć. Okazała budowla kościoła, przedwieczorna cisza, przerwana jedynie w pewnym momencie biciem dzwonów i wspaniałe góry w tle. Aż się prosi aby usiąść, ponapawać się widokiem i nieco poukładać swoje myśli.



piątek, 1 lipca 2011

W MIEŚCIE MOZARTOWSKICH CZEKOLADOWYCH KULECZEK

        Od czasu do czasu odrywam się od wody i jadę powędrować po górach. Niestety nie mogę tego robić tak często jak bym chciał, tym bardziej więc, każdy taki wyjazd jest dla mnie dużym wydarzeniem. Jest tak z dwóch powodów. Po pierwsze samo wędrowanie, choć wylewam hektolitry potu, jest niezwykłym przeżyciem. Zawsze mało, zawsze chciało by się więcej. Jeszcze jeden szlak, jeszcze jedna góra, jeszcze jeden wodospad, jeszcze jedna jaskinia … A drugi powód radości z wyjazdów na górskie szlaki to szaleństwo fotograficzne. Ileż tam fascynujących motywów, maleńkie kwiatki i ogromne góry. A ileż pułapek. To co nas zachwyca w naturze, niestety nie zawsze sprawia takie samo wrażenie na fotografii. A zmagania ze światłem? To jest wyzwanie.

       No więc udało się wyrwać w góry. Tylko na pięć dni, ale zawsze to coś. Tym razem, pierwszy raz nie licząc wyjazdów na narty, nie w nasze polskie góry, ale w Alpy, do miejscowości St. Martin w Saalachtal (dolina rzeki Saalach).  Ponieważ jednak mieliśmy zarezerwowany pobyt od soboty i nie można było tego zmienić, a wolne mieliśmy już od piątku, na chybił trafił wyszukałem jakieś miejsce w pobliżu tego docelowego, aby już od soboty można było zacząć naszą przygodę z górami. Wydawało mi się, że w Niemczech hotele są nieco tańsze, wybór padł więc na Bad Reichenhall, oddalony od St. Martin o ok. 30 kilometrów.  Czy faktycznie było taniej? Chyba nie, nie sprawdzałem z powodów, o których za chwilę.

        Zarezerwowaliśmy nocleg w hotelu Alpenrose. Gdy dojechaliśmy na miejsce, około kolacyjną porą, pierwsze wrażenia były mocno mieszane. Zupełnie boczna wąska uliczka. Po obu stronach stare dorodne drzewa. Malutki niepozorny hotelik. Wysiedliśmy z samochodu i rozejrzeliśmy się dokoła, i w tym momencie wyrwało się z naszych ust pierwsze: ooooo!  Miasteczko położone w dolinie otoczonej całkiem wysokimi górami. Nawet w tak banalnej uliczce robi to niesamowite wrażenie.  No dobra, ale najpierw trzeba się zameldować. Ha! Ha! Ha! Nie, nie będziemy spać w tym budyneczku przy ulicy. Tam z tyłu jest taki niewielki, parterowy domek z kilkoma pokojami. Na chwilę miny nam zrzedły. Gdy jednak weszliśmy do środka okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Eleganckie, czyste pokoiki z łazienkami, wyposażone jak należy.  We wspólnym pomieszczeniu kącik kuchenny z lodówką i kuchenką mikrofalową. Ekstra, tu można mieszkać.

       Natychmiast po dopełnieniu formalności i przegryzieniu małego co nieco ruszamy „na miasto”. Okazało się, że hotel Alpenrose jest oddalony od centrum niespełna 5 minut. Gdy tam dotarliśmy ochów i achów nie było końca. Trafiliśmy do przepięknego miasteczka, kurortu z bardzo długą tradycją. Nawet zabytkowe centrum składało się z dwóch części, z tej właściwej i tej jeszcze starszej. A wszystko dopieszczone jak cacuszko. Widzieliście kiedyś w centrum miasta sztucznie utworzony strumień?  Domy jakby dopiero co odświeżone, pełno kwiatów, kolorowo. Jak to w kurorcie mnóstwo knajpek. Najstarsza jaką wypatrzyliśmy to winiarnia, chwaląca się rodowodem sięgającym XIII wieku. W tym mieście przez pewien czas przebywał też Wolfgang Amadeusz Mozart, który urodził się w pobliskim Salzburgu. Z Mozartem wiąże się też jedna z największych atrakcji Bad Reichenhall, a mianowicie czekoladowe kuleczki mozartowskie, wytwarzane od blisko 150 lat wg specjalnej receptury, w rodzinnej firmie Paul Reber. Można je znaleźć nie tylko w bardzo wytwornym punkcie firmowym, ale także w wielu innych punktach  w mieście, nawet na stacji paliwowej.

       Późna pora i wąskie uliczki to spore wyzwanie przy robieniu zdjęć. Kiedyś jeden z kolegów poprosił mnie, w czasie wspólnej wędrówki, abym zrobił mu zdjęcie jego aparatem. Jakoś tak mi się tamto zdjęcie komponowało, że chciałem je zrobić w pionie. Kolega zdecydowanie zaprotestował. Tylko poziome, tylko poziome, wołał. Uśmiechnąłem się do  siebie na wspomnienie tamtej sytuacji próbując komponować kolejne kadry zabytkowych uliczek z wysokimi górami w tle. Spacer kończyliśmy gdy było już ciemno a tu jeszcze tyle ciekawych rzeczy. Robiłem zdjęcie za zdjęciem a i tak czułem niedosyt. Musimy tu przyjść jeszcze rano, zanim wyruszymy do St. Martin.

       Byliśmy tak oczarowani Bad Reichenhall, że moja żoneczka stwierdziła, że nawet mogłaby się w końcu nauczyć niemieckiego i zamieszkać tu na stałe. W tym momencie magia na chwilę się ulotniła. Bo co mielibyśmy już na zawsze sprzątać jakieś biura czy domy, albo pracować „na zmywaku” w knajpie? Akurat oboje wykonujemy takie zawody, że trudno byłoby nam tak z marszu rozpocząć pracę w swoim zawodzie za granicą. Ba, nawet przeprowadzka do innego miasta nie byłaby taka prosta. No dobra to możemy tam przyjeżdżać jako emeryci, „do wód”. Cóż za rojenia. Biorąc pod uwagę stan polskiego systemu emerytalnego i przewidywaną wysokość naszych emerytur, raczej nie będzie nas na to stać. No tak, ale przecież, właśnie z tego powodu, będziemy pracować do samego końca, to i może będzie nas jednak stać by odwiedzać takie magiczne miejsca.
       Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Rano wróciliśmy do centrum. Zupełnie inne miasto. Oczywiście od rana tłum ludzi spacerujących po uliczkach, pijących poranną kawę. My też wstąpiliśmy do cukierni na poranne ciacho. Kolejna seria zdjęć. Nieźle się nagimnastykowałem w zabytkowych tężniach. Zakupy w sklepie z butami. Te same marki, te same lub nieco niższe ceny, ale wybór niesamowity! Oczywiście odwiedziny w firmie Reber, piękne ekskluzywne miejsce a w nim same czekolady. Nie wiem jakie to duże, ok. 100 metrów kwadratowych, może więcej, a w środku tylko czekolada i podobizny Mozarta. A jak te czekolady zapakowane! O rety, prawdziwy zawrót głowy.  Gdy tak sobie wędrowaliśmy uliczkami Bad Reichenhall oczarowani jego urokami, usłyszeliśmy dochodzącą, gdzieś, z niewielkiej odległości niezwykłą muzykę. Głównie werble i trąbki. Jak z jakiegoś filmu opowiadającego historię z XIX wieku. Kapitalna, bardzo rytmiczna i energetyczna muzyka. Poszliśmy za dźwiękiem i znaleźliśmy tę orkiestrę. Jej wygląd był świetnym uzupełnieniem tego co grali, stylowe stroje, kapelmistrz wymachujący „pałką”.  I pomyśleć, że Bad Reichenhall wybrałem przypadkowo. I już nie sprawdzałem, czy faktycznie było taniej.


To możemy jechać do St. Martin.

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...