piątek, 17 sierpnia 2012

Regaty Unity Line 2012




       Od kilku lat żegluję na carinie mojego kolegi. Na niej zdobywam doświadczenie żeglarskie, na niej bierzemy udział  w regatach, raz nawet wystartowałem na niej w regatach samotników na Jeziorze Dąbskim. Bardzo dzielna  i bardzo wdzięczna łódka. Jakaż ona jest wyrozumiała dla mojej żeglarskiej ignorancji, niczym kochająca, troskliwa mateczka. Czasami lekko skarci za gapiostwo, robiąc karne kółeczko, admiralnie (licencja Geo – pozdrawiam gorąco) jednak bardzo dba aby nie stała mi się krzywda. Niestety ma carinka swoje naturalne ograniczenia i z tym niestety nic już zrobić nie mogę. Z tego powodu nigdy nie braliśmy na niej udziału w regatach Unity Line. Tym razem nadarzyła się okazja, by wprosić się na jacht innego kolegi, na Jankową Marimbę. Wielką frajdę sprawił mi Janek, zapraszając mnie do załogi. Z góry zakładałem, że będę robił za hołotę szotową, w końcu obaj moi koledzy to zdecydowanie bardziej doświadczeni żeglarze, a do tego nigdy wcześniej nie byłem na Marimbie, nawet w porcie.  W rezultacie popłynęliśmy we trzech, jak zwykle trzech starszych dżentelmenów.

Marimba
       Jachty startujące w regatach  zbierały się w Świnoujściu w czwartek, 09 sierpnia, do późnych godzin nocnych. Ostatecznie w regatach wzięło udział 107 jachtów z 403 uczestnikami z Polski i Niemiec. Całkiem spora flotylla.
       Pierwszy wyścig  Świnoujście – Kröslin miał ok. 32 Mm długości. Wiatr 4 B i dosyć wysoka fala. Co ciekawe, oba kursy, do boi zwrotnej i do mety, były kursami ostrymi.  Mimo wszystko płynęło się bardzo przyjemnie i dosyć szybko. Gdy byliśmy już stosunkowo blisko mety usłyszeliśmy „na radio”, że ktoś potrzebuje pomocy. Niestety, takie rzeczy na morzu się zdarzają. Wytężyliśmy słuch i wzrok wypatrując czy coś nie dzieje się w pobliżu. Pierwsze komunikaty podawane przez poszkodowanych były niestety nieco mylące co do pozycji. Jeszcze większe zaskoczenie wywołała informacja o przyczynie problemów: zerwał się reling, silnik uszkodzony, jacht jest niestabilny. O co chodzi? Jaką rolę na tym jachcie spełnia reling? Zdaje się, że kolegom zabrakło spokoju. Okazało się, że to co im się zerwało to była wanta. W końcu udało się ich namierzyć i mimo dużej odległości, ruszył im na pomoc jacht Maxi. Poszkodowani przez pewien czas się nie odzywali. Maxi bezskutecznie ich wywoływało. W końcu jak się odezwali, to poinformowali, że wezwali na pomoc niemieckie pogotowie (?). Na wodzie pojawiła się jednostka SAR. Niezłe zamieszanie. Jak nie trudno się domyślić, wszystko skończyło się dobrze. Ot, takie sobie urozmaicenie wielogodzinnych zmagań na morzu.

Na torze do Kroslin
       Za linią mety zmieniamy kurs, odpadamy od wiatru. Piękna jazda, cały czas ponad 6 knotów wiatrem w okolicach połówki. Uwaga! Bezwzględnie należy trzymać się toru. Po bokach płycizny lub kamienie. Wydawało się, że wszyscy o tym wiedzą. A jednak znalazł się jeden Jaś wędrowniczek, który postanowił podążać własnymi drogami. A kto na skróty halsuje w porcie nie nocuje, jak mawiali starożytni Indianie. No i siadł kolega, na szczęście na mieliźnie nie na kamieniach. I myślicie, że to któryś z naszych cwaniaczków? Nie, nie, nie. To jeden z naszych niemiecki kolegów. A czas mijał, ani się obejrzeliśmy jak minęła godzina, żeglugi. A jutro start o 9 rana w tym samym miejscu, gdzie dzisiaj meta.. Oj, nie pośpimy sobie.

Statek komisji
       Dopływamy do mariny Kröslin. Całkiem spora. Jest nawet na wejściu informacja gdzie mają się kierować jachty uczestniczące w regatach Unity Line. Niestety, przy wskazanej kei, raczej trudno upchać sto jachtów. Ludzie szukają miejsca na własną rękę. Robi się nieco bałaganu. Ktoś kogoś przegania. Na większości pustych stanowisk zakaz cumowania, zarezerwowane. Z mariny nikt się nie pojawił aby jakoś pokierować ruchem. Nikt nie wpadł na pomysł, aby jachty z regat ustawiać na miejscach miejscowych jachtów, które wypłynęły na dłuższe pływania. W końcu jakoś się poustawialiśmy, bez pomocy gospodarzy, którzy podobno słyną ze świetnej, niemieckiej, organizacji.. Kiedy już się ogarnęliśmy spotkało nas kolejne rozczarowanie. Nikt specjalnie się nami nie interesował, nie było tradycyjnego poczęstunku piwo i kiełbaska. W zasadzie było, tyle, że za własne pieniądze. Nawet informacja o miejscu i czasie wręczenia nagrody dla zwycięzcy etapu była z lekka niejawna. Gdy trafiliśmy na miejscu, w zasadzie było już po wszystkim. Poszliśmy więc do miejscowej tawerny na piwo. Obsługa sympatyczna, uśmiechnięta, ale sam lokal jakiś taki nijaki, bez klimatu jak w mydelniczce, czysto i pachnąco tylko konsumpcji niesprzyjająco.
Fragment mariny Kroslin
       Marina duża, ale podobnie jak tawerna, bez klimatu a do tego minimalna ilość sanitariatów. To co się tam działo rano, to prawdziwy horror. Płyńmy już do Świnoujścia.

Wypływamy z Kroslin
       Drugi wyścig, na takiej samej trasie, tylko w odwrotnym kierunku, był jeszcze przyjemniejszy niż pierwszy. Wiatr podobny, tylko fala nieco mniejsza. Do boi ostro, ale jednym halsem, od boi baksztag. I tu zaczęły dziać się dziwne rzeczy z naszą łódką. Postawiliśmy z wielkim trudem, przez mój błąd, genakera a łódka nie chciała płynąć. Mieliśmy znacznie mniejszą prędkość niż wczoraj płynąc połówką za metą na genule. Ta część wyścigu miała ok. 18 Mm, i przez cały ten dystans nie udało nam się dociec, dlaczego tak nie jedzie.


Start do 2 etapu
      Niedzielna uroczystość rozdania nagród została przygotowana i przeprowadzona z dużym rozmachem. Główny sponsor imprezy, firma Unity Line, zadbał i o nagrody i o poczęstunek. Wszystkiego było tak dużo, że aż szkoda było kończyć tę imprezę. Niestety do Szczecina kawał drogi.
       Ceremonia wręczania nagród trwała odpowiednio długo do ilości klas. W każdej klasie nagrodzono trzy pierwsze jachty. W klasach, które mnie najbardziej interesowały, to w klasie I KWR zgodnie z oczekiwaniami, wygrał Aleksander Mikołajów na Nefertiti, w naszej II KWR Andrzej Sokołowski na Orsonie, w III KWR też raczej planowo Michał Jabłoński na Exocecie, w ORC wygrała Kati Rolf na jachcie Ruden, w samotnikach bez pomiaru Zbigniew Andruszkiewicz. Jednak najwięcej braw dostał Ralf Pritzkow płynący na jachcie Seba, który wygrał samotników KWR, a który poza jachtem porusza się na wózku inwalidzkim. Bardzo dzielny człowiek. Były też nagrody okolicznościowe, w tym nagroda dla Adama Lisieckiego z okazji jego jubileuszu 50-lecia żeglowania. Serdeczne gratulacje Adam!


       My tym razem nie załapaliśmy się na pudło. Tym niemniej te regaty były dla mnie bardzo udane. Cztery dni fajnego żeglowania i długie, interesujące wieczorne rozmowy z kolegami z jachtu. Och te wieczorne pogwarki!

PS.
Okazało się, że nie robiłem tylko i wyłącznie za hołotę szotową. Okoliczności i decyzje moich kolegów sprawiły, że większość czasu spędziłem z rumplem w dłoni.



wtorek, 7 sierpnia 2012

Etapowe Regaty Turystyczne - 2012




       Płynąc do Trzebieży na start 48 Etapowych Regat Turystycznych głównie myślałem o pogodzie, która w poprzednich latach, raczej nas nie rozpieszczała. A już ostatni rok to były po prostu męczarnie. Ale początek jest całkiem obiecujący. Nie pada! Wiatr bardzo przyjemny. No może w nocy nieco za chłodno, ale prognozy są całkiem obiecujące.
       Niby, zgodnie z nazwą regaty mają charakter turystyczny, ale trudno nie zauważyć, że jednak większość uczestników odczuwa gorączkę przedstartową. Dopływają kolejne jachty. Ludzie cieszą się ze spotkania, jest gwarno i radośnie. ERT mają swoich wiernych „wyznawców”, którzy biorą w nich udział od wielu lat, i którzy wzajemnie się już dobrze znają.


       Niestety warunki sanitarne, zarówno w COŻ jak i w porcie rybackim w Trzebieży nie zmieniają się od lat. Są po prostu fatalne. Do tego zarastająca przystań żeglarska. Jakieś to wszystko smutne. Wydaje się, że to miejsce ma potencjał. Przypływają tu nie tylko nasi żeglarze, ale także z Niemiec. Coś mogłoby się kręcić, a jednak się nie kręci.
       W sobotę rano uroczyste otwarcie. Organizatorzy proponują stworzenie „nowej” tradycji, robienia wspólnych zdjęć. Przezabawne! Pan Paweł, który jest odpowiedzialny za wszystko i stara się z tego zadania wywiązać jak najlepiej, już w piątek wieczorek na odprawie mówił o tym zdjęciu, a mimo to jest rzeczą prawie niemożliwą zebranie uczestników w jednym miejscu i unieruchomienie ich na kilka sekund. Jak te kurczaki na wybiegu rozłażą się po wszystkich kątach. Jak zagarnia się je z jednej strony, rozchodzą się z drugiej. Strasznie niesforne towarzystwo.
       W końcu udaje się przeprowadzić uroczyste rozpoczęcie regat. Załogi szybko rozchodzą się do jachtów i szykują do pierwszego startu. Pogoda jest wciąż bardzo dobra. Pada sygnał do startu i schodzi z nas przedstartowe napięcie. Teraz jest super. Żeglujemy, jak kto potrafi najlepiej i na ile pozwalają możliwości sprzętu. Tradycyjnie już, wyścigi w ramach ERT nie są specjalnie skomplikowane, więc w dużej mierze decyduje sprzęt. Od kilku lat nie ustawia się nawet boi rozprowadzającej. Może to i dobrze, skoro to ma być przede wszystkim zabawa.  


       W Świnoujściu podziwiamy rozbudowę mariny. Powstał obiekt imponujących rozmiarów, a prace wciąż jeszcze trwają. Ponieważ dopływamy jako jedni z ostatnich, cumujemy w dalszej części mariny, przez co do sanitariatów mamy całkiem spory kawałek. Jednak na same sanitariaty nie ma powodów narzekać. W wieczorem rozdanie nagród z udziałem pana Żmurkiewicza, prezydenta Świnoujścia. Drobny poczęstunek i koncert w wykonaniu zespołów Sztorm i Quftry. 


       Bardzo miły wieczór. Co ciekawe na jachtach panuje ożywienie do późnego wieczora i to nie tylko dla tego, że odbywają się spotkania towarzyskie. Po pierwszym etapie jest okazja do poprawienia tego i owego na jachcie. Niektórzy płyną pierwszy raz na swoim nowym jachcie i dopiero się go uczą. Inni mają jakieś nowe elementy osprzętu i muszą go dopasować. A jeszcze inni mają nie całkiem dobrze dobraną załogę. Okazuje się, że nawet na takiej rekreacyjnej imprezie, gdzie pływania nie ma za wiele, jeżeli znajdzie się osoba niepotrafiąca się wkomponować w załogę lub kompletnie nie rozumiejąca żeglarstwa, to może bardzo skutecznie psuć nerwy pozostałym członkom załogi.


       Przed niedzielnym wyścigiem o Błękitną Wstęgę Zatoki Pomorskiej wszyscy w szampańskich nastrojach, kipiący energia. Pogoda jak marzenie. A jednak wkradł się pewien niepokój. Na tablicy w bosmance prognoza mówiąca o wietrze do 7 B. Niby wiele osób ma prognozy pogody ze swoich źródeł, które mówią coś zupełnie innego. Nawet na statku komisji sędziowskiej wywieszono inną prognozę niż ta na bosmance mariny, a jednak ziarno niepokoju zostało zasiane. Oczywiście okazało się, że ta prognoza wzięta była nie wiadomo skąd. Pogoda był świetna, pływało się znakomicie. Zastanawiam się jednak nad niefrasobliwością gospodarzy mariny w Świnoujściu. Czy uznali, że skoro tak wiele osób ma dostęp do prognoz pogody, to oni już nie muszą nic w tej sprawie robić? Żeglarstwo musi być przed wszystkim bezpieczne, a prognoza pogody w tej kwestii odgrywa niebagatelną rolę. Myślę, że byłoby dobrze, aby ludzie z mariny w Świnoujściu pamiętali o tym i nie zaniedbywali swoich obowiązków. 


       Gdy wypływaliśmy z mariny na zatokę, miało miejsce jeszcze jedno niezwykłe wydarzenie. Straż Graniczna w raz z policją zatrzymała do kontroli dwa jachty. W jednym przypadku wszystko było w porządku, a drugim stwierdzono u prowadzącego jacht 0,3 promila alkoholu. Kolega twierdził, że to wspomnienie wieczornej imprezy. Rano podobno już nic nie pił.   No i zaczęło się. Przetrzymano ich na tyle długo, że już nie było mowy, aby ten jacht wziął udział w wyścigu. Ponowne badanie po dwóch godzinach wykazało 00. To jednak nie koniec. Kolega został zobowiązany do zgłoszenia się na policję następnego dnia o 9 rano. Wyścig do Dziwnowa od razu można było spisać na straty. No i mamy problem. Prowadzenie pojazdów mechanicznych zarówno na lądzie jak i na wodzie, pod wpływem alkoholu jest naganne . Czy można jednak przykładać tę samą miarę do prowadzenie małego jachtu?  Jakie szkody może wyrządzić skiper siedmiometrowej łódki, który wypił jedno czy dwa piwa? Czy nie popadamy ze skrajności w skrajność? Zacząłem szybko przypominać sobie ilu moich kolegów żeglarzy w ogóle nie pije alkoholu.  Okazało się, że jest takich bardzo niewielu. Jest czymś normalnym, że w czasie kilkugodzinnego pływania, a tym bardziej wielodniowego, sięgnie się po piwo lub, szczególnie na południu Europy, białe wino. Chorwaci i Grecy nie robią z tego najmniejszego problemu. Przecież każdy ponosi pełną odpowiedzialność za to co robi. Podejrzewam, że większość uczestników regat zbadana alkomatem, miałaby problemy. Nas nie zatrzymano. Mogę z resztą uczciwie powiedzieć, że byłem w dobrej formie. Poprzedniego wieczora było umiarkowanie, a rano zero. Ale to przypadek. Czasami wieczorne imprezy są bardzo wesołe. Wydaje mi się, że znowu ktoś przedobrzył. Nie można ustalać nieostrych granic, bo to byłoby jeszcze gorsze. Ale też takie same traktowanie kierowcy samochodu i skipera jachtu, to jednak nieporozumienie.


       Pogoda w czasie wyścigu do Dziwnowa była niczym w środku sezonu na Adriatyku. Bardzo ciepło, minimalny wiatr, wiejący niemal prosto z rufy. Nic więc dziwnego, że wszyscy, którzy posiadali, postawili spinakery. I tak od startu do mety. Każdy gnał, jak to mawiają, ile fabryka dała. Doskonale było widać, kto ma szybszy jacht, kto ma lepsze żagle. Marek pracuje na spinakerze najlepiej jak potrafi, ustawia go najprecyzyjniej jak to tylko możliwe. Carina jednak w tym towarzystwie nie ma żadnych szans. Jest za mała, za stare żagle, przyszedł czas nowocześniejszych konstrukcji. Ale żeglowanie w tych warunkach było bardzo przyjemne i wybitnie relaksacyjne.
       Dopływamy do Dziwnowa. Bida z nędzą i brak konkretnych perspektyw. Keja miejska coraz krótsza. O sanitariatach szkoda mówić. Czy my naprawdę jesteśmy w jednym z najpopularniejszych kurortów naszego wybrzeża? Sądząc po tłumie ludzi spacerujących po nabrzeżu, chyba tak, patrząc na zaplecze sanitarne, a właściwie jego brak, mam wrażenie, że przeniosłem się w czasie i przestrzeni, do zagubionej między bagnami wioski na wschodnich krańcach naszego kraju, jakieś trzydzieści lat temu. I tylko burmistrza zrobiło mi się żal, bo przed jego wystąpieniem rozdano bony na żurek i wszyscy rzucili się do kolejki po przydział. A pan burmistrz mówił sam do siebie. Trzeba przyznać, że wykazał się refleksem i poczuciem humory. Było to chyba najkrótsze wystąpienie publiczne, jakie kiedykolwiek słyszałem.


       Tradycyjnie już, po zakończeniu części oficjalnej, większość jachtów zrezygnowała z dalszego pobyt w Dziwnowie i przeniosła się do Kamienia Pomorskiego. 


       No i zaczęły się ochy i achy. Piękna, nowa marina. Co najważniejsze wykończona. Eleganckie domki klubowe, oczywiście z sanitariatami na odpowiednim poziomie. Rewelacja! Byle tylko udało się ją w takim stanie utrzymać jak najdłużej. A może będzie jeszcze lepiej? I pewien drobiazg. Zarówno wyścig na Zalewie Kamieńskim, jak i imprezy towarzyszące w kamieńskiej marinie były zaplanowane na dzień następny. A jednak w marinie na nas czekali. Ludzie na pontonie wskazywali gdzie można zacumować. W żadnej innej marinie w naszym regionie tak się nie dzieje, nawet w Świnoujściu. Mało tego, wieczorem odwiedził, prywatnie, zastępca burmistrza. Chciał po prostu przywitać kawalkadę ERT. Nie musiał tego robić, przecież mieliśmy przypłynąć do Kamienia dopiero następnego dnia. Bardzo to sympatyczne z jego strony.


       
Co robią żeglarze wieczorami na takich imprezach? No, oczywiście, że się integrują!  Nasza załoga i parę innych, odwiedziła tym razem Dobrawę, jedną z dwóch, obok naszej, carinę w stawce III gr KWR. Niestety był też i alkohol. Mało tego, próbowaliśmy nawet absyntu. Ja, pierwszy raz w życiu. Podobno miały być po tym jakieś wizje. Czekałem na nie, czekałem, i się nie doczekałem. Było już późno w nocy, biesiadowaliśmy sobie wesoło, gdy nagle usłyszeliśmy, niektórzy kontem oka zauważyli, jak ktoś wpada do wody, jakieś 10-15 metrów od nas. Nikogo więcej w pobliżu nie było. W ciągu sekundy, trzech ludzi z naszego towarzystwa znalazło się przy tym pechowcu i zanim się zorientował złapali go za ramiona i wyciągnęli na keję. Jak widać odrobina płynów rozweselających nie osłabia ani czujności, ani refleksu żeglarzy.  


       Wyścig na Zalewie Kamieńskim jest jednym z ładniejszych, ze względu na akwen. Niestety, tym razem sędzia zdecydował, że popłyniemy tylko jeden trójkąt, a nie dwa jak w poprzednich latach. Coraz mniej pływania, coraz prostsze trasy. Szkoda, bo to nieco nas oddala od rywalizacji sportowej. Zaliczyć etap i odbyć część oficjalną po wyścigu. Wyścig na Zalewie Kamieńskim rozpoczynał się zdecydowanie później, niż pozostałe. Spacerujemy więc po marinie i okolicy. Tymczasem na jachcie Truxa ożywienie. W końcu wywieszają baner, który wszystko wyjaśnia: 30 lat Ani i Sławka i 40 lat Truxy. Szykuje się na wieczór kolejne przyjęcie. Żeglarze natychmiast się organizują, nie wypada przecież na taką imprezę iść z gołymi rękoma, są kwiaty, drobny upominek i małe co nieco. Nic więc dziwnego, że popołudnie i wieczór w Kamieniu Pomorskim znowu były niezwykłe. To już tradycja w tym mieście. Gospodarze przygotowali część oficjalną z pucharami i podium. Był też przyzwoity poczęstunek. Później okazało się, że ten poczęstunek był organizowany w trybie awaryjnym, bo wcześniej zaplanowany nie dojechał. Czapki z głów. Ania i Sławek dołożyli swoją uroczystość. Przygotowali tyle szampanów ile było jachtów uczestniczących w regatach i dwa wielkie torty, podobno ok. 25 kg. Później party na stojąco na kei z orzechówką i whisky. Jak by tego było mało, był wśród nas solenizant: Krzysiek z Triché. Szybka akcja, drobne przyozdobienie jego jachtu i fikuśny upominek, a w nocy latające lampiony. Co za szalony wieczór! Jak tu nie kochać Etapowych Regat Turystycznych.


       Najsłabszym punktem ERT jest przepłynięcie z Kamienia Pomorskiego do Wolina. Mieliśmy sporo szczęścia. Zaplątaliśmy się tuż przed Wolinem w zielsko, którym zarasta Dziwna.  Do nieszczęsnego mostu w Wolinie dotarliśmy  akurat na jego otwarcie. Organizatorom ERT udało się nawet załatwić dodatkowe otwarcie mostu. Tak czy owak, ten most, otwierany dwa razy w ciągu dnia jest sporym utrudnieniem w żegludze do Kamienia lub z Kamienia na Zalew Szczeciński.


       Poczęstunek w Wolinie jak zwykle pyszny. Tym razem gulaszowa, tradycyjnie chleb z pysznym smalcem i kwaszone ogórki. W przeciwieństwie jednak do minionych lat, poza dyskoteką, nic ciekawego tym razem gospodarze nie przygotowali.
       Kolejny wyścig, to wyścig na trasie Wolin - Nowe Warpno. Na początek awaria silnika. Czyżby to jakiś znak? Pomocną dłoń, a w zasadzie linę, podał nam Maciek z Whisky. Wielkie dzięki! Z Wolina do linii startu jest całkiem spory kawałek, a wiatr specjalnie sprzyjający to nie był. Tym razem szukaliśmy własnej drogi i niestety jej nie znaleźliśmy. Mam wrażenie, że zabłądziliśmy na Zalewie Szczecińskim. W końcu to nic trudnego. Wszystkie fale wyglądają tak samo, łatwo się pomylić. Kiedy wreszcie dotarliśmy do mety, okazało się, że większość kolegów już tam była.
       Nowe Warpno to dziwne miejsce. Moje ulubione, obok Kamienia Pomorskiego w tej części Polski. Malutkie miasteczko na końcu świata, z niezwykłym klimatem. Burmistrz Nowego Warpna, pan Władysław Kiraga zawsze przyjmuje żeglarzy bardzo ciepło. Ufundował puchary dla zwycięzców wszystkich klas. A jednak w marinie wciąż nie dzieje się dobrze. Kiedy poprzedni dzierżawca się wprowadził, zaczął bardzo obiecująco, od stworzenia nowych sanitariatów. Były maleńkie, ale wydawały się zwiastunem zmian na lepsze. To jest tak kolejność. Okazało się jednak, że na tym się skończył. Jest od tego roku nowy gospodarz mariny. Na razie jedyna zmiana, którą można było zauważyć to zmniejszenie wielkości sanitariatów o połowę. Teraz mamy koedukacyjną łazienkę z dwoma natryskami i dwoma kabinami szczęścia. Wyobrażacie sobie, co się działo jak przypłynęło ok. 60 jachtów, na pokładach których było ponad 200 osób? Nie znam szczegółów sprawy, ale z mojego punktu widzenia istotny jest efekt finalny, a ten jest tragiczny.


       Wieczorem, znowu kwitło życie towarzyskie. Kolegom z Exoceta spodobało się to co zrobiono dwa dni wcześniej na Truxie. Pojawił się baner „30 lat Exoceta”. Było piwo dla uczestników regat i zabawa do białego rana. W tak dużym gronie szybko tworzą się „podstoliki”. W jednym z nich i ja brałem udział. Grono było nieco poszerzone w stosunku do naszego tradycyjnego. Dyskusja rozwijała się bardzo dynamicznie. Jakoś, po 15-20 minutach, wyłączyłem się i słuchałem z coraz większym zdziwieniem dyskusji w naszym podstoliku. Ludzie nadawali coraz głośniej, jakby nawzajem się nakręcali. Trudno było momentami przebić się ze swoim głosem w dyskusji, więc słuchałem. Nie tylko jednak głośno było, ale też bardzo wulgarnie. Nie wszystkich uczestników biesiady znam, ale paru i owszem. Jednak od tej strony ich nie znałem. O co chodzi? Czy po lekkim zakropieniu alkoholem wychodzi z ludzi ich prawdziwa natura?  A może chcą w tym szczególnym towarzystwie pokazać się jako prawdziwi twardziele, a jak wiadomo prawdziwy twardziel, ciężkim słowem rzuca gęsto. Może po prostu chcą coś odreagować? Może coś w ten sposób maskują? Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale dzięki temu wcześniej wróciłem na naszego Rudzika. Dopóki było w miarę jasno poczytałem sobie „Cmentarz w Pradze” i o bardzo grzecznej porze ułożyłem się do snu. 

  
        Wyścig z Nowego Warpna do Stepnicy był wyjątkowo miły, no może, momentami wiało nieco za słabo, trzeba więc było bardzo ostrożnie poruszać się po jachcie i delikatnie operować żaglami. Poza pierwszym odcinkiem, który płynęliśmy ostro, całą resztę wyścigu przejechaliśmy na spinakerach. Umocniliśmy się na piątej pozycji. Kto miał być przed nami, to był, odparliśmy atak Triche i Dobrawy i odjechaliśmy pozostałym. Trudno być zadowolonym z takich wyników, ale nie byliśmy w stanie nic więcej zdziałać.
       Marina w Stepnicy mocno rozczarowała. W zasadzie od ubiegłego roku, kiedy to z wielką pompą otwierano niedokończoną marinę, nic się nie zmieniło. Nie dokończone nabrzeża, brak prądu na dalszych stanowiskach, no i katastrofa w sprawie sanitariatów. Dostawiono co prawda jeden mały kontener, ale to wszystko jest z innej epoki. To taka komunistyczna Polska, gdzie sprawy sanitarne po prostu nie istniały i nikt temu się nie dziwił. Dopiero jak się wyjeżdżało na zgniły zachód, człowiek doznawał szoku w kontakcie z tamtejszymi toaletami, że czysto, że pachnie, że jest woda i mydło. Marina w Stepnicy zatrzymała się w pół drogi, choć potencjał ma fantastyczny.


       Żeglarzom, biorącym udział w Etapowych Regatach Turystycznych, Stepnica kojarzy się jednak przede wszystkim z fajnymi festynami. Wójt gminy Stepnica, pan Andrzej Wyganowski zawsze dokłada wszelkich starań by był to atrakcyjny wieczór zarówno dla żeglarzy jak i mieszkańców gminy. Tym razem gośćmi festynu, na którym wręczano nagrody zwycięzcom etapu, był Jurek Porębski i zespół Quftry. Jedyne, drobne niedociągnięcie, dla mnie ważne, że Jurek Porębski rozpoczynał koncert o 16, podczas gdy my kończyliśmy wyścig o 15 55, a wcale tym razem nie byliśmy w ogonie stawki. Chyba zabrakło komunikacji między organizatorami festynu i organizatorami regat. Wielka szkoda.
       Dobra pogoda towarzyszyła nam do końca regat. Również w czasie ostatniego etapu ze Stepnicy do Trzebieży. Do samego końca rywalizowali w naszej grupie Nefertiti i Scooby Doo. Kibicowałem temu drugiemu, jednak ostatecznie całe regaty wygrał w III klasie KWR Nefertiti. My swoje miejsce potwierdziliśmy już wczoraj, więc płynęliśmy już tylko dla sportu. Byli też tacy, co zrezygnowali z udziału w wyścigu, zabrakło im motywacji. To już taka specyfika ostatniego etapu. Na pocieszenie tradycyjnie w Trzebieży neptunalia, czyli wielka impreza dla wszystkich. My jednak spędziliśmy wieczór w kameralnym gronie, na Admirale. To był bardzo ciekawy i pouczający wieczór. Czasami warto więcej słuchać i mniej mówić.
       Największą niespodzianką 48 ERT była fantastyczna pogoda. Od kilku lat, to znaczy od kiedy biorę udział w tych regatach, nigdy jeszcze nie było takiej fajnej pogody. Deszcz spadł, w niedzielę, jak szliśmy na zakończenie regat. Prawdziwa ulewa. Zwykle otwarcia i zakończenia odbywają się na placyku pod masztem, tym razem w trybie awaryjnym przeniesiono całą uroczystość do tawerny. Jak powiedział burmistrz Polic, pan Władysław Diakun, przyjaciel żeglarzy i w ogóle sportu, to niebo się rozpłakało z powodu zakończenia takiej fajnej imprezy.  

  
       Bardzo lubię Etapowe Regaty Turystyczne. Zawsze chętnie biorę w nich udział ze względu na atmosferę jaka na nich panuje. Zdarzają się odosobnione przypadku ludzi niepasujących do towarzystwa, ale na nich nie zwracam uwagi. Dziękuję moim przyjaciołom z Dobrawy, Triche, Whisky i wszystkim pozostałym za wspólną zabawę. Warto też podziękować panu Pawłowi Kryzanowi, który robił co mógł, aby wszystko było jak należy.
       Do zobaczenia za rok!!!   


sobota, 4 sierpnia 2012

Pożegnanie z Lofotami - Kabelvåg




       Rozpoczynamy ostatni dzień pobytu na Lofotach.  Jakaż miła niespodzianka. Wiatr towarzyszący nam przez cały pobyt, już nie urywa głów. Ula wprowadziła nawet w obieg nowe powiedzenie: wieje jak na Lofotach w lecie. A tu proszę, nie zawsze. Temperatura się podniosła, jest szalone 14oC. I nawet jest słonecznie. Po prostu piękny dzień. Fajna klamra, pierwszy i ostatni dzień, zupełnie jak kilka lat temu w Dolnie Słońca (?) we Włoszech..


       Nagle okazuje się, że tydzień to bardzo mało na poznanie Lofotów. Jeszcze tak wiele chciałoby się obejrzeć, a my mamy do dyspozycji jeden dzień. Lekki popłoch, rozczarowanie, wyruszamy. Jedziemy w kierunku Svolvær bez konkretnego planu. Pod wpływem impulsu, tuż przed Svolvær, skręcam jednak z głównej drogi, do miasteczka, którego nazwy w pierwszej chwili nie zauważyłem (ach te norweskie oznakowania!). Szybko się wyjaśnia, że to Kabelvåg. Już od wjazdu miasteczko się nam podoba. Tadycyjne norweskie domki, bardzo zadbane, często stojące, przynajmniej częściowo, w wodzie. Woda kanałem wcina się w miasto. W jedną stronę widok na morze. Z drugiej strony, tuż za miastem, widać góry. Tylko jakoś trudno zaparkować. No tak, ładne miasto, to i trudno zaparkować. Odjeżdżamy sto metrów, może mniej,  od ryneczku i jednak znajdujemy miejsce do zaparkowania.  Wracamy na rynek, a tu kolejna miła niespodzianka tego dnia. Trafiliśmy na coś w rodzaju festynu ludowego.


       W rogu rynku dostrzegam niewielką estradę, a na niej dwóch dżentelmenów. Coś tam sobie podśpiewują i przygrywają. Wiem, nie jest to sztuka wysokich lotów, ale jakże sympatyczny nastrój stwarza. Już by się chciało złapać za kufel piwa, już by się chciało zacząć bujać w rytm tej muzyki … Hola! Hola! Jesteśmy w Norwegii i w tym względzie nie poszalejemy. Piwo, to w zasadzie wyrób piwopodobny, a jego cena zawieszona jest na poziomie nie do przeskoczenia nawet dla Siergieja Bubki. 


       Miejscowi rozkładają na rozstawionych stołach zawartość swoich koszy. Oni też nie mają ochoty przepłacać. Dania serwowane na nielicznych stoiskach z jedzeniem, nie cieszą się szaloną popularnością. No cóż, Norwegowie nie tylko nie są zbyt wylewni w okazywaniu ciepłych uczuć, ale też i w wyciąganiu gotówki z własnych portfeli.  Mimo wszystko jest jakoś wyjątkowo sympatycznie. Słonko świeci, na jarmarcznych straganach mnóstwo rzeczy mniej lub bardziej niepotrzebnych, ale za to w cenach wyraźnie niższych niż w normalnych sklepach. Moja żoneczka z radością nurkuje w różnych szmatkach. W końcu zakupuje trzy spódniczki, trzy bo przecież mamy dwie córcie.   


       Spacerując dalej docieramy w końcu na spory falochron, zbudowany z wielkich kamulców. Widok z falochronu jest zachwycający i pobudzający wyobraźnię. Widzimy kolejne wyspy, coraz dalej i dalej. Te najodleglejsze zasnute już lekką mgiełką. A wszystkie skaliste, wiele ze śniegiem na szczytach. Między nimi pojawia się wielki, luksusowy wycieczkowiec, który obwozi obrzydliwie bogatych turystów wzdłuż malowniczego wybrzeża Norwegii. Za chwilę, zza kolejnej wyspy wyłania się kuter rybacki. A za moment widzimy jacht zmierzający do Kabelvåg. I tak co chwilę coś nowego, ale bez zbędnego pośpiechu. 


       Rozkładamy się z naszym prowiantem, w miejscu, gdzie sądząc po śladach, biesiadowało wcześniej już wielu ludzi. Trudno się jednak dziwić. Miejsce samo w sobie atrakcyjne. Wpatrujemy się w wyspy rozrzucone na morzu, w leniwe życie toczące się na wodzie i jest nam po prostu dobrze, a do tego spożyte właśnie drugie śniadanie i promienie słoneczne padające na twarz sprawiają, że ogarnia nas totalne lenistwo. Kamienie wcale nie są takie twarde. Spokojnie można się na nich położnych i wylegiwać, myśląc o niebieskich migdałach lub śledzić nieliczne chmury na niebie. Na to czekaliśmy przez pięć dni.


      Wracamy do „centrum”. Jarmark trwa w najlepsze. Ula wypatruje stragan z wyrobami z wełny z alpaki. Okazuje się, że sprzedają tam Indianie z Peru. Czy to nie piękne, pojechać daleko na północ Norwegi i będąc w jakiejś niewielkiej mieścinie na Lofotach trafić na stragan prowadzony przez przybyszów z Ameryki Południowej. Rozbawiło nas te spotkanie. Moja żoneczka z niezwykłą wprawą znajduje bardzo ładny sweterek a’la Pocachontas za okazyjną cenę, nawet nieco podobny do tradycyjnych swetrów norweskich. Co robić, trzeba go kupić, jest śliczny, doskonale leży na mojej pani, a do tego jest niesamowicie tani..
       Do naszego domku, wracamy nieco okrężną drogą. Chcemy jak najwięcej zobaczyć. To przecież ostatni dzień pobytu na Lofotach. To, że jest tam sporo domów krytych darnią, szybko przestało nas dziwić. Ot, po prostu tak jest. Jednak w drodze powrotnej trafiliśmy na tak zielony dom, że aż się zatrzymałem by mu się przyjrzeć i obfotografować.
       To był naprawdę piękny dzień.



PS
Do domu wracaliśmy przez Kirunę, Skeletę, bardzo ładną Uppsalę, maleńką Svedalę, gdzie spotkaliśmy się z moim wujostwem. I nawet sama ta podróż była interesująca, dostarczyła nam różnych doświadczeń. Zetknęliśmy się z zupełnie inną kulturą i choćby po to, by doświadczyć tego osobiście warto było tę podróż odbyć. A przyroda? Zatykająca dech w piersiach.  W drodze powrotnej pojechaliśmy przez słynne połączenie mostowo-tunelowe Malmö – Kopenhaga, też atrakcja sama w sobie, warta 375 SKr, które się za to płaci. Łącznie przemierzyliśmy samochodem 5941 km. Gorąco polecam, jest co wspominać, jest o czym rozmawiać.


Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...