czwartek, 22 września 2016

ZADAR - ŽUT - ŠIBENIK

       


       Kiedy kładliśmy się spać w Zatoce Pantera byłem pod ogromnym wrażeniem wieczoru, który mieliśmy za sobą, ze wspaniałym wielobarwnym spektaklem na niebie. Do tego pięknie gwiaździste niebo gdy nastała noc. Świat iście bajkowy.  Ale poranek okazał się niemniej urokliwy. Oczywiście to coś zupełnie innego, ale wrażenia niesamowite. Absolutna, niesamowita cisza, zupełnie bezwietrznie, woda idealnie gładka i od samego początku jaskrawojasne Słońce. Niemal zupełnie bez okresu przejściowego. Potężna żarówa zapowiadająca kolejny piękny dzień. Śniadanie, jak zwykle pyszne, w takich okolicznościach to prawdziwe misterium. Ale po śniadaniu nie ruszamy w dalszą drogę. Na pożegnanie jeszcze raz się kąpiemy. No nie można inaczej. Zatoka jest tak urocza, że trudno się z nią rozstać. Słodkie lenistwo. Ruszamy dopiero o 1100.


       Niestety po opuszczeniu boi trzeba szybko pożegnać się z błogostanem. Patrząc na wskazania sondy natychmiast włącza się stan najwyższej czujności. Płytko, bardzo płytko. Ale przed nami płynie innych jacht, nieco większy. On przechodzi, to może i my przejdziemy, choć cyferki wywołują spory niepokój. Jak jest ustawiony pomiar naszej sądy? Do diabła, niech wreszcie będzie głębiej. Wypływamy na Zatokę Soliščica. Tu już jest spokojnie. Opływamy w bezpiecznej odległości Golac, później między Malim i Velim Tunem, mijamy Sestrunij i … pojawia się wiatr. Bardzo umiarkowany, ale jednak, znowu żeglujemy. Przed nami prosta droga do Zadaru. Już widać zarys starego miasta. Ach wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia. Tam zdawałem egzamin w 2008 na voditelja brodice, po kursie ze znakomitym Geografem. Co potem działo się w Sukoszanie, to długo by opowiadać. Były też kolejne, bardzo miłe wizyty.


       Miło wspominam pobyty w Zadarze, choć marina w tym mieście wcale nie jest specjalnie atrakcyjny. Tuż przy ruchliwej ulicy, sam teren mariny też do pięknych nie należy. W końcu jesteśmy w sporym portowym i przemysłowym mieście, piątym co do wielkości w Chorwacji. Oczywiście niczego tu nie brakuje, ale nie jest to miejsce, w którym można się zakochać, zupełnie bez żeglarskiego klimatu. Ale w Zadarze jest starówka! Tam można włóczyć się godzinami. Zaraz po przejściu Gradskiego Mostu wtapiamy się w gęsty tłum turystów z całego świata. Co prawda nie przepadam za spędzaniem czasu w tłumie, ale trudno mieć ludziom za złe, że odwiedzają takie miejsca. Kawałek idziemy ulicą Jurija Barakociča, którą dochodzimy do Narodnego trgu. Plac sam w sobie jest bardzo urokliwy z tymi wypolerowanymi płytami chodnikowymi, z licznymi ogródkami restauracyjnymi, z płaskorzeźbami na jednym z budynków. Jest też Kavana sv. Lovre, niezwykła kawiarnia przez którą się przechodzi do wczesnoromańskiego kościoła. Przysiadamy na kawę i lody. Lody tutaj nie są najlepsze, znam co najmniej kilka miejsc w Zadarze, gdzie można zjeść zdecydowanie lepsze, ale magia miejsca robi swoje. Później spacerujemy główną arterią wnętrza starówki, ul. Siroką, kolorową, gwarną, zdecydowanie nastawioną na obsługę turystów. Mijamy bardzo ciekawy kościół św. Donata z IX wieku, kluczymy kolejnymi uliczkami, by w końcu wyjść na nadbrzeżny bulwar Istarska Obala.


       Nad brzegiem znajdują się kolejne dwie ciekawostki, świadczące o dużej inwencji ludzi odpowiadających za promocję i wygląd Zadaru. Najpierw wchodzimy na ułożony z paneli słonecznych na bulwarze model układu słonecznego. Bardzo efektowne, szczególnie po zmierzchu. Kawałek dalej niesamowite organy wodne. Brzeg bulwaru jest tak zbudowany, że napływające fale wydmuchują ze szczelin między płytami powietrze, dzięki czemu generowane są dźwięki. Dzięki temu, że szczeliny mają różne wielkości, a i fala fali nie jest równa, mamy wrażenie jakby ktoś faktycznie grał na tym instrumencie. Niestety zbliża się zachód Słońca i wszyscy turyści z Zadaru i okolic przybyli właśnie na organy by przy ich dźwiękach obserwować to zjawisko. Przyznaję, niezapomniane.
       Jeszcze kawałek spacerujemy bulwarem i skręcamy w ulicę Šimuna Kožičica Benje. Absolutni zakręcone miejsce. Wzdłuż uliczki dziesiątki straganów z wszelaką tandetą, ale nie tylko. Po lewej stronie uporządkowane wykopaliska z czasów rzymskich. A całość zamyka wspomniany wcześniej kościół św. Donata. Całkowite szaleństwo! Podziwiamy zabytkowe budowle, po chwili testujemy i kupujemy domowej roboty nalewki. Wracamy na ul. Siroką, wstępujemy na jeszcze jedne lody i powoli się wycofujemy do mariny.
       Większe miasta mają to do siebie, że ceny w sklepach są zdecydowanie niższe niż na wyspach. Uzupełniamy więc potrzebny prowiant (arbuza w Skradinie kupowaliśmy za 4 kuny w Zadarze za 1,75 za kg) i płyniemy dalej. Kolejna zmiana planu. Pobyt w Zatoce Pantera większości tak przypadł do gustu, że zgłoszono zapotrzebowanie na „dzicz”, był też głos, żeby jednak nie przy boi. Krótki przegląd map i jest: marina Žut. Jeszcze tam nie byłem, ale z opisu w Przewodniku Żeglarskim po Adriatyku Beständiga, to jest właśnie takie miejsce jakiego poszukujemy.


       Tradycyjnie już rano nie ma wiatru. Płyniemy wzdłuż wyspy Ugljan na silniku. Stawiamy jednak grota jako osłonę przeciwsłoneczną.  Zaczyna się Pašman i coś zaczyna dmuchać. To już dobre 3-4 B z rufy. Ponieważ to fordewind to załoga niczego nie czuje. Wreszcie fajne żeglowanie. Kiedy proszę załogę o porządne zaształowanie wszystkiego na jachcie robią to, ale są nieco zdziwieni, o co chodzi. Sprawa się wyjaśnia gdy docieramy do końca Pašman i skręcamy na W. Początkowo płyniemy pełnym bajdewindem, później nawet wiatr jeszcze bardziej wyostrza i jacht pięknie się układa na boczku. To jest to, teraz dopiero jest zabawa. Wszyscy po kolei próbują swoich sił przy kole sterowym.
       Zabawę czas kończyć. Dopływamy do wyspy Žut. Uruchamiamy silnik. Żagle w dół. Nawiguję bez wyznaczonego na GPS-się celu, tak na nosa, no i wpływamy nie do tej zatoki co trzeba, do Uvala Hiljaca. Od razu widać, że coś tu się nie zgadza. Sprawdzam na mapie i wszystko szybko się wyjaśnia. Musimy opłynąć Rat Strunac i wpływamy do Luki Žut. Szybko się wyłania nasz cel, marina ACI Žut. Wow! O to nam chodziło. Ale fajna marina i jak fajnie położona. Dokładnie to czego szukaliśmy. Żeglarska romantyka w starym wydaniu. Totalne odludzie, niewielka, położona w zacisznej zatoce, marina, otoczona wysokimi wzgórzami. Prąd tylko w określonych godzinach, ograniczona ilość wody i ładnie zagospodarowany teren.


       Otaczające wzgórza to dla nas wyzwanie. Niby to tylko 160 m n.p.m., ale zawsze to jakaś góra. Naturalnie wszyscy podejmują wyzwanie i ruszamy. Początkowo nawet jest jakaś ścieżka, później ta ścieżka jest tylko domniemana. A na górze, widać, że chyba wszyscy żeglarze cumujący w Zatoce Žut wchodzą na to wzniesienie i większość z nich uważa za swój obowiązek położyć kamień na kamieniu. Cała masa kamiennych bałwanków. Sterczą jak jakieś kikuty, obce ciała. Ale jak widać budowanie kamiennych bałwanków stało się modne, jak świat długi i szeroki. Przez moment jestem sam. Wybieram sobie miejsce do ustawienia statywu. Przede mną piękna panorama Parku Narodowego Kornaty. Zakładam aparat i czekam na „ten” moment. Po chwili przychodzi na górę jakaś polska załoga. Sympatyczni, roześmiani ludzie. Wymieniamy się uwagami. Znajduje się nawet Baczewski ku zacieśnieniu znajomości. Po nich na górę dociera załoga niemieckojęzyczna. Też chcą robić zdjęcia. Miejsca wokół jest pod dostatkiem, ale oni ustawiają się dokładnie przed moim obiektywem. Nie zauważyli ani sporego statywu, ani mojego Nikona D 750, który do małych nie należy, ani nawet mnie, i nie zamierzają zmienić miejsca. Szkoda, bo sporo się naustawiałem, aby mieć ładne ujęcie. No cóż, jak widać z kulturą na bakier miewają również ci stawiani za wzór Germanie. A zachód Słońca? To po prostu trzeba koniecznie zobaczyć. Najładniejsze miejsce spośród odwiedzonych w czasie tego rejsu. Tak, Žut to piękne odkrycie. A koszt postoju w marinie to jak na warunki chorwackie, tylko 463 kuny.


       Jak to się pięknie wszystko ułożyło. Znakomite miejsce ostatniego postoju przed powrotem do Šibeniku, mamy wiatr i wreszcie pływamy na żaglach. Tylko dla czego to już ostatni dzień rejsu? Tak szybko płynęliśmy, że tuż przed wejściem do Kanału św Ante zrzucamy żagle i płyniemy na minimalnych obrotach, aby móc zjeść obiad jeszcze na wodzie. Jeszcze parę chwil przyjemności. A później już tylko stacja paliwowa. Tu bardzo miła niespodzianka. Mimo, że wiele pływaliśmy na silniku, to zużyliśmy niespełna 50 litrów paliwa. No i Mandalina. Tak stoimy! Koniec. Niebawem pojawia się nurek dla zlustrowania dna jachtu. Przychodzi chłopak z Ankora-Charter sprawdzić czy wszystko jest na jachcie O.K. I niebawem wszystko mamy załatwione, łącznie z papierami. Tak sprawnie jeszcze nigdy nie oddawałem jachtu po rejsie. Brawo Ankora-Charter.


       Skoro jesteśmy wolni, to kierujemy się do taksówki wodnej i płyniemy do starówki w Šibeniku. Fajny wynalazek te pływadełka, w Chorwacji sprawdzają się znakomicie. Stare miasto położone jest na dosyć wysokim i stromym wzgórzu. Spacer rozpoczynamy do okolic Katedry św. Jakuba. To najważniejszy kościół Šibenika. Znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Budowana przez kilku architektów w XV i XVI w. wg projektu Juraja Dalmatinaca, łączy w sobie elementy stylów gotyckiego i renesansowego. Jest nadzwyczajna dzięki architekturze (w całości jest zbudowana z kamienia, bez używania jakichkolwiek innych materiałów) i 71 realistycznym płaskorzeźbom na apsydach. A plac przed katedrą tętni życiem. Na scenie próba jakiegoś przedstawienia muzyczno-tanecznego, między turystami kręcą się dwaj mimowie w strojach rodem ze średniowiecza odgrywając świetne scenki rodzajowe, a przed głównym wejściem do katedry spory tłumek roześmianych, elegancko ubranych ludzi. W katedrze właśnie odbywa się ślub. Gdy młodzi wychodzą następuje eksplozja radości. W powietrze i na młodych leci cała masa różnych rzeczy. Rozpoczyna się głośne śpiewanie.  Ależ oni są naładowani energią. Opuszczamy ten wulkan emocji i zapuszczamy się w plątaninę bardzo, bardzo wąskich i jeszcze węższych uliczek. Tu dla odmiany panuje błoga cisza. W te rejony zapuszcza się niewielu turystów, chyba że pomylili drogę. Mijamy jakieś resztki ruin po niewielkim domostwie z tabliczką, na której można przeczytać dumny napis: „nie na sprzedaż”. Ileż w tym różnej symboliki. A my wspinamy się na górę, do twierdzy. Próbujemy iść drogą, którą znamy sprzed lat, czyli przez stary, niesamowity cmentarz. Niestety na bramie solidny łańcuch spięty wielką kłódką. No to idziemy dalej drogą. Wejścia do twierdzy strzeże budka z kasą. Nie ma już wejścia bez biletów. Nawet jeśli tylko chcesz sobie popatrzyć z góry na Kanał św. Ante i rozciągające się za nim morze okraszone licznymi wyspami, to i tak musisz zapłacić 50 kun. Rezygnujemy, bez przesady. Za te pieniądze zjemy pyszne lody i wypijemy równie dobrą kawę. Skoro tak, to schodzimy na dół prosto do kawiarni oferującej bardzo duży wybór lodów i kolejny raz ulegamy pokusie.


       Wracamy na nadbrzeżny bulwar. Zapadła noc. Jest jakaś taksówka wodna jadąca do mariny. Wsiadamy i natychmiast łódź rusza. Dookoła pełno różnych światełek, a nasz przewoźnik gna co koń wyskoczy.  Dopływa do mariny, ale nie wpływa do jednego z basenów by przycumować do brzegu jak to zwykle czynią tutaj podobne jednostki, tylko wysadza nas na końcu jednej z kei i natychmiast odpływa. Zdaje się, że to chyba był taki nie do końca formalny przelot. Wracamy na łódkę. Jeszcze coś popijamy, jeszcze sobie nieśpiesznie rozmawiamy, ale mgła końca rejsu gęsto otuliła naszego Escape. Ta atmosfera okleiła wszystko. Tak, to już definitywnie koniec. Rano wrzucimy rzeczy do samochodu i w drogę. Kolejny fajny tydzień dobiegł końca. Dziękuję załodze za wspólnie spędzony czas.



środa, 21 września 2016

Veli Iž i Zatoka Pantera

       


       Pogoda iście wakacyjna. Cieplutko, słonecznie i, niestety bezwietrznie. Nic tylko wygodnie się ułożyć i bujać w obłokach. Ale nie tak od razu. Co prawda nie wybieram przejścia między Lukovnikiem a stałym lądem gdzie głębokość dochodzi zaledwie do 2 metrów, a przejście między Lukovnikiem a Logorun, ale i tam szybko spadająca głębokość wywołuje na pokładzie pewne poruszenie. Na głos odczytują wskazania sondy z lekkim napięciem w głosie. Maksymalna głębokość tego przejścia to co prawda 5 metrów ale bliżej wysepek tempo wypłycania jest jeszcze większe. Trzeba trzymać się precyzyjnie środka. A i tak w pewnym momencie wskazania sondy zbliżają się niebezpiecznie do 2 metrów. Jednak zaraz po minięciu przesmyku dosyć szybko głębokość się zwiększa. Można iść spać. Wiatru jak nie było tak nie ma.

hodowla
       Kierujemy się w kierunku NW. Mijamy Murter i płyniemy wzdłuż wyspy Pašman. Następuje korekta pierwotnych planów. Zamiast do Betiny położonej w pobliżu, płyniemy zdecydowanie dalej, do Veli Iž. Nic się nie dzieje. Rozglądam się na prawo i lewo. Studiuję mapę. Szukam jakiegoś przytulnego miejsca na kąpielkę. Ale leniwą atmosferę na jachcie najpierw zakłóca  jakieś dziwadło na morzu. Dopiero po chwili rozpoznaję, że to hodowla ryb. Tuż obok wysepki Bisage potężna hodowla ciągnąca się długim pasem w poprzek naszej trasy. Niby niewiele widać nad powierzchnią wody, tym niemniej spotkanie z taką instalacją jest w tych warunkach jakimś urozmaiceniem. A już kawałek dalej widzimy wyspę Ugljan. Mój palec wskazujący wyraźnie kieruje się w tamtą stronę. Tak tam staniemy się wykąpać. Tylko, którą zatoczkę spośród dwóch tam będących wybrać? O wyborze decydują izobaty, a dokładniej ich zagęszczenie. Zbyt dużo łańcucha kotwicznego to my nie mamy, raptem 50 m, wybieram więc tę zatoczkę po prawej, czyli Zatokę Lamljana Mala. Tam jest zdecydowanie więcej dna z głębokością poniżej 10 m. No i pięknie! Tak stoimy! Do wody! Marcin niemal natychmiast wskakuje, a nasze panie z właściwą im gracją, zsuwają się do wody zdecydowanie wolniej. Przy tym upale, faktycznie wejście, nawet do ciepłej wody, może stanowić pewne wyzwanie. Kiedy jednak już się zanurzymy, to dopiero jest ulga. Super! Odświeżeni, ukontentowani, po ponad godzinnej pauzie, płyniemy dalej.


       Do miejscowości Veli Iž, na wyspie Iž należy podchodzić ostrożnie. Przed wejściem do zatoki parę pułapek, a i w samej zatoce też nie ma lekko bo jest bardzo płytko, łatwo przyhaczyć balastem o dno. Jeszcze raz się jednak udaje i cumujemy w marinie. Gdy dobijaliśmy około 1730 było jeszcze kilka wolnych miejsc. Jednak w ciągu kolejnej godziny szybko marina się wypełniła. Marina Veli Iž nie należy do tych największych, raptem ok 50 miejsc postojowych, nie należy też do tych najbardziej luksusowych. Na brzegu stoją na kobyłkach smutne jachty, które z różnych powodów nie zostały zwodowane. Przeważnie w nienajlepszym stanie. Walają się jakieś wielkie zardzewiałe beczki. Krajobraz z lekka katastroficzny. A mimo wszystko lubię tu stanąć. Właśnie jest pierwszy tydzień po wielkim sezonie, ludzi nie brakuje, ale nie ma już dzikich tłumów. Atmosfera lekkoposezonowa. Jeżeli ktoś lubi małe miasteczka bez turystycznego zgiełku, to to jest właśnie to. Ceny w marinie przeciętne. Choć sposób rozliczania dosyć oryginalny, żeby nie powiedzieć irracjonalny. Dostaję do zapłacenia fakturę, na której widnieje 440 kun, ale mam zapłacić 546 kun. O.K. i tak nic nie wskóram, jesteśmy na każdym kroku z góry na przegranej pozycji.


       Veli Iž nie jest wielkim miastem, ok 800 mieszkańców, nie odmówimy sobie jednak przyjemności pospacerowania. Miejscowość rozłożona jest wokół zatoczki. W zestawieniu z tradycyjną, śródziemnomorską zabudową i roślinnością tworzy to całkiem miły dla oka obrazek. Do tego, patrząc z naszej perspektywy, na drugim końcu miasta ciesząca się niegdyś sporą renomą restauracja Lanterna. Idziemy sprawdzić co zostało z dawnej sławy. Na wstępie atmosfera, jakaś taka schyłkowa. Czyżby to efekt końca sezonu? Panie obsługujące smętne. Nie uśmiechają się. Można z jedną z nich porozmawiać po chorwacku i po niemiecku i to tyle. Druga rozumie tylko swój ojczysty język, i co gorsza nie przejawia większej ochoty aby coś zrozumieć. Jak na Chorwację dosyć dziwna sytuacja. No dobra, ale nie przyszliśmy tu na pogaduszki, tylko coś zjeść i to właśnie smak potraw jest najważniejszy. Chyba każdy zamówił coś innego. Potrawy okazały się na dobrą czwórkę. Bardzo poprawne ale nie zachwyciły. Najsłabsze, aby nie rzec słabe okazały się grillowane ośmiorniczki w jakiejś zalewie na zimno z grillowanymi warzywami, również zimnymi. Zupełnie bez smaku. Najlepszy był chyba tuńczyk grillowany. Tak, bardzo smaczny. Niezłe też były krążki z kalmara pieczone na głębokim tłuszczu. Nie wiem czy to chwilowa niedyspozycja, czy nadmiar pochwał trochę uśpił właścicieli, ale to nie było to.


       Kolejny dzień znowu rozpoczyna się „piękną” bezwietrzną pogodą. Za cel obieramy północny kraniec wyspy Dugi Otok. Niespełna 20 Mm żeglugi, w planie postój na kotwicy, więc zdecydowanie nie ma pośpiechu. Świetnie się składa, bo zapotrzebowanie na morskie kąpiele w żaden sposób nie zmalało. Wybieram zatoczę Dumboka, w części najbardziej oddalonej od nielicznych zabudowań. Gdy tam dopłynęliśmy, była tam zakotwiczona tylko jedna, mała motorówka. Zdaje się, że jak zobaczyli takie rozhahane towarzystwo to się przestraszyli, bo wkrótce podnieśli kotwicę i odpłynęli. W ten oto sposób mieliśmy dla siebie całą zatoczkę. Mieliśmy też widok na bardzo urokliwą miejscowość: Božavę. Darzę ją tym większym sentymentem, bo była jednym z portów które odwiedziłem prowadząc swój pierwszy samodzielny rejs. Tymczasem, ktoś tam sobie pływał, ktoś poszukiwał skarbów, słowem ogólna sielanka.  Tak nam tam było dobrze, że pobyt przedłużył się do półtorej godziny.


         My tu kąpu, kąpu, a tu zrobił się jakich wiaterek. Może niezbyt silny, ale wiejący równiutko wzdłuż Dugiego Otoku, od rufy. Ustawiłem motylka i w końcu sunęliśmy lekko, na żaglach bez zbędnego warkotu. To dopiero rozkosz.
       Opływamy Dugi Otok i wpływamy w zatokę Soliščica, z której jest przejście do jeszcze mniejszej zatoki Pantera. I tu już naprawdę trzeba uważać. Tor co prawda jest oznakowany, ale garb oddzielający zatokę Soliščica od zatoki Pantera jest długi i niebezpieczny. Nie wolno dać się skusić na żadne skróty. Jak to mawiają doświadczeni ludzie, kto chadza na skróty w domu nie nocuje. Mapy podają, że głębokości na Panterze są do 15 metrów. Mam wrażenie, że jednak te dane są mocno optymistyczne. Cały czas, aż do dojścia do boi uważnie obserwowałem wskazania sondy. Był moment, że już płynęliśmy na granicy możliwości naszego jachtu.


       No a od czego rozpoczęliśmy nasz postój? Chyba nikt by nie zgadł. Od kąpieli! Zatoka Pantera przypomina nieco lagunę. Teren ją otaczający tylko nieznacznie wznosi się nad poziom morza. Dzięki temu, w miejscu gdzie mierzeja oddzielająca zatokę od otwartego morza jest najwęższa, ma się piękny widok aż po horyzont. Oczywiście udaliśmy się również na tę mierzeję. Co prawda chodzenie po skalistym brzegu nie jest specjalnie komfortowe, ale bycie na mierzei to niepowtarzalne przeżycie. To taki koniec świata. Ponieważ kamulce na brzegu nie zachęcały do spaceru do miejsca położonego najbliżej naszego jachtu, to załoga zdecydowała się odbyć w całości drogę powrotną wpław.


       No i w końcu Słońce zaczęło zachodzić. Wsiadłem do pontonu z aparatem i pływałem dookoła naszego Eskape i nie tylko. Może to nie były najlepsze warunki do fotografowania,  rozstawienie statywu w pontonie oczywiście było bez sensu. Ale i tak miałem tyle frajdy z tej sesji, że cieszyłem się jak małe dziecko. Zachód Słońca to również pojawienie się pana inkasenta. 262 kuny za noc przy boi! Ho! Ho! Ho! Mistrzostwo świata. Nic to. Cudowny wieczór przy świecach, różnych smakołykach i czym do przepłukania gardła z nawiązką nam zrekompensował ten wydatek.


niedziela, 18 września 2016

SKRADIN - WODOSPADY KRKI - TRIBUNJ

       


       Wczesny poranek. Jeszcze niewielu sąsiadów udało się do pracy. Jaka piękna pogoda. Nawet w nocy temperatura nie spada zbytnio poniżej 20 stopni. A my właśnie pakujemy naszego Jumpy’ego i ruszmy do Chorwacji. Czy to ma jakiś sens tłuc się w samochodzie półtora tysiąca kilometrów, skoro mamy u siebie taką wyśmienitą pogodę. Ma, ma! Jak najbardziej. Bo to nie tylko o temperaturę chodzi. Jest parę innych powodów, dla których podejmujemy trud tak dalekiej podróży. A temperatura? I owszem, temperatura również, temperatura wody w morzu. Niestety woda w naszym Bałtyku nadaje się co najwyżej do chłodzenia piwa, a nie do kąpieli.
       Jumpy bez trudu pomieścił naszą szóstkę i gigantyczne zapasy żywności. Przez chwilę się zawahałem obserwując załadunek prowiantu, gdzie to i na jak długo się wybieramy. Szczęśliwie jednak jakoś się poukładaliśmy i po kilkunastu minutach już byliśmy na autostradzie. Choć prawdziwa autostrada rozpoczyna się dopiero na obwodnicy Berlina. To prawdziwa rwąca górska rzeka po miesięcznych ulewach. Na postojowiskach przy stacjach paliwowych trudno znaleźć wolne miejsce. To organizm żyjący własnym życiem. Na pierwszy dzień mamy do przejechania nieco ponad 900 km, do austriackiej miejscowości Selzthal. Dziwne miejsce, położone w ładnej górskiej dolinie, otoczonej wysokimi górami, wypełnione różnymi industrialnymi elementami. Plątanina trakcji kolejowych jak na Górnym Śląsku, a w tle zalesione górskie zbocza.


       Nasz hotel Gasthof Eder zur Stadt Leoben jest położny przy głównej ulicy miasteczka, tuż obok stacji kolejowej. Nawet w piątkowy wieczór panuje tu całkiem sporym ruch. W środku bardzo skromnie, wręcz siermiężnie, ale niczego nie brakuje. Jest całkiem przytulnie, tylko w nocy trudno spać przy otwartym oknie. Każdy przejeżdżający samochód, to grzmot rozdzierający nocną ciszę.
       Nieco się odświeżywszy idziemy zwiedzić „miasto”. Po drugiej stronie ulicy, przed dworcem ponadstuletnia drezyna. Tak, ta miejscowość jest zdecydowanie kolejowa. Ale nas najbardziej interesują lokale gastronomiczne. Mijamy pierwszy. 4 stoliki na wąskim chodniku, do środka nie zaglądamy. Na zewnątrz siedzi kilka wesołych osób, które zachęcają nas byśmy również tam przysiedli. Postanawiamy jednak poszukać czegoś lepszego. Dochodzimy do skraju miejscowości i nic. Senna, niemal wymarła okolica. Wracamy i oczywiście trafiamy do tej pierwszej i jedynej czynnej restauracji: Cafe Restaurant Stuberl, rodzinnego interesu Beichtbuchnerów. Nadzwyczajnej atmosfery to tu nie ma. Głód i dobry nastrój sprawiają, że mimo wszystko nic nam nie przeszkadza. Rozpoczynamy od lokalnego piwa,  a jakże, i wesoło sobie gaworząc czekamy na zmówione dania. Warto było tam zakotwiczyć, warto było poczekać. Dania były bardzo smaczne i w rozsądnych cenach. Mój Stubenschnitzel – czyli filet z kurczaka opiekany z prosciutto i serem, z warzywami i krokietami ziemniaczanymi był świetny. Teraz można wracać do hotelu by zregenerować siły przed drugą częścią podróży. Rano mamy przyjemność poznać małżeństwo prowadzące Gasthof, w którym nocowaliśmy. Okazało się, że pan ma trzy pasje: koleje żelazne, wino i ... żagle. Czy ktoś taki może być niesympatyczny?
       Trasa do Chorwacji, to niestety dwa zupełnie różne odcinki. Przez Niemcy i Austrię przejeżdżamy szybko i bezproblemowo. Przejazd przez kilkadziesiąt kilometrów Słowenii jest drogi (30 Euro) i zazwyczaj kończy się gigantycznym korkiem przed granicą z Chorwacją. Niestety tym razem również jest podobnie. Niby jedni i drudzy są w Unii, jedni i drudzy są w Schoengen, ale na granicy swoje trzeba odstać. Trzeba jednak przyznać, że służby, zarówno słoweńskie jak i chorwackie traktują nas bardzo przyjaźnie i w końcu wjeżdżamy do Chorwacji. Niestety, to nie koniec perturbacji drogowych. Bramkowy system opłat za autostradę bardzo sprzyja powstawaniu korków. Tym razem nawet szybko udało nam się wjechać na A1. Jak to już od kilku lat się dzieje, otworzono kilka prowizorycznych bramek, przy których stoi młodzież z biletami i wręcza je kierowcom. Dzięki temu idzie to całkiem sprawnie. Ucieszyłem się wielce z tego faktu. No to teraz już z górki. Trzask, prask i będziemy na miejscu. Nic z tych rzeczy! W tym roku prawdziwy problem zaczął się za bramkami wjazdowymi. Zdaje się, że wszyscy, którzy zrezygnowali z wakacji w północnej Afryce i Turcji zjechali się właśnie w tym dniu do Chorwacji, a konkretnie na A1. W rezultacie, od wjazdu na autostradę do rozjazdu autostrad na Riekę E65 i Split E71/A1, czyli ok. 120 kilometrów, jechaliśmy w gigantycznym korku. Było kilka przyśpieszeń, ale kończyły się one za każdym razem ostrym hamowaniem.
       Przejeżdżamy niesamowitym mostem nad Krką, zjeżdżamy z autostrady, zjeżdżamy z wysokości i w końcu jest Šibenik i marina Mandalina. Całkiem spora. Daje się to odczuć od razu przy wjeździe, gdy usiłuje się znaleźć miejsce do zaparkowania. Znajdujemy miejsce, oddalone o dobre pięć wiorst od kei gdzie stoi nasz jacht i gdzie znajduje się biuro firmy czarterowej. Wyciągam board pass i pytam w recepcji mariny, gdzie jest to biuro. W pierwszej chwili mała konsternacja. Co to za firma? Kolejna pani jednak wie, że ta firma nie ma tu biura, ale reprezentuje ich tutaj Ankora Charter, a właścicielem jachtu jest jeszcze ktoś inny. Mimo wszystko najważniejsze, że trafiłem do właściwej dziupli. Urzęduje tam pani groźna jak chmura gradowa. Gdy słyszę, że coś sobie podśpiewuje, próbuje nawiązać konwersację aby jakoś ocieplić atmosferę. Jakiś efekt to daje, ale nie za duży. Pani ma ciekawą metodę pracy. Każdego zgłaszającego się odsyła na zarezerwowany jacht i każe przyjść za godzinę. Nie daje nawet żadnej check listy aby można było jakoś pożytecznie spędzić czas. Po prostu, idź pooglądaj sobie jacht i wróć za godzinę. Kiedy wróciłem do biura, oczywiście przed terminem, okazało się, że pani nie otrzymała z Yachtica Charter naszej listy załogi i potrzebuje dokumenty wszystkich uczestników rejsu aby sporządzić tę listę. Oczywiście nie mam tych dokumentów i znowu muszę się przespacerować na drugi koniec mariny. W rezultacie na wyczarterowany s/y Escape wchodzimy bardzo późnym popołudniem i rezygnujemy z wypłynięcia jeszcze w sobotę.
       Escape to  … Elan, Elan 394 Impression z 2014 roku. Po doświadczeniach  sprzed kilku miesięcy, kiedy to pływaliśmy  nieco większym Elanem z tegoż rocznika, wchodzę na pokład z lekkim niepokojem. O dziwo, pierwsze wrażenia są pozytywne. Nieco mniej miejsca, ale wszystko działa, wszystko jest tam gdzie trzeba. Fajnie podświetlona podłoga. Tylko te nieszczęsne progi. Naprawdę trudno uniknąć potknięcia i oby tylko na potknięciach się skończyło, bo wcale nie trudno się fest poobijać. Tym niemniej ostateczna weryfikacja nastąpi w czasie pływania.
       Skoro nie odpływamy, to po krótkiej odprawie powitalnej zajęcia własne. Słabą stroną Mariny Mandalina jest duża odległość od starego miasta w Šibeniku. To poważny mankament, bo tam trzeba zajrzeć. Mam nadzieję, że jak będziemy kończyć, to będzie więcej czasu, weźmiemy taksówkę wodną i sprawimy sobie tę przyjemność. A marina wieczorem aż buzuje. Jednak większość jachtów pozostała na miejscu do niedzielnego poranka. Co kawałek słychać polską mowę. W restauracji w pewnym momencie miejscowa kapela odgrywa „Hej sokoły” przy wydatnym wsparciu wokalnym bawiących się tam naszych rodaków. Wieczory w marinach są bardzo ważnym elementem tworzącym fajny klimat żeglarstwa. Zasypiam z uśmiechem na twarzy.
       W niedzielę rano wstajemy przed szóstą. Załoga nie chce rezygnować z pierwszego punktu programu jaki im zaproponowałem przed rejsem. Chcemy zatem jednego dnia zrealizować zarówno to co było zaplanowane na sobotnie popołudnie jak i na niedzielę. Obieramy zatem kurs na inny obowiązkowy punkt na mapie żeglarskich peregrynacji, na Skradin, oczywiście z opcją odwiedzenia Parku Narodowego „Wodospady Krki”. Płyniemy więc nie na morze, a w górę Krki. Bardzo malowniczy szlak. Mijamy po drodze liczne hodowle muli, kolejne zakręty, Jezioro Prokljanskie z jego pułapkami nawigacyjnymi i imponujący most autostradowy tuż przed Skradinem. Bardzo malowniczy, godny polecenia szlak.


       Do Skradina dopływamy około 0930. Od mojego ostatniego pobytu marina ACI jakby się rozrosła. Wchłonęła część miejskiej kei. Przyjęcie, jak to w marinach ACI, już z daleka dają nam znaki, gdzie jest miejsce i gdzie możemy zacumować. I tylko zaplecze socjalne jak na standardy tej firmy niezbyt imponujące. Nie zamierzamy tu jednak nocować, więc nie ma sprawy. Chorwaci zdecydowanie nie znają się na żartach jeśli chodzi o opłaty. To nic, że stajemy tylko na kilka godzin. Płacimy polowę dobowej stawki, czyli prawie 270 kun. Do tego już przywykłem. Któryś z kolegów, może Wojtek, może Marcin, nie pamiętam, stwierdził, że oni po prostu testują wytrzymałość turystów. Dotąd będą podnosić ceny, aż w końcu ludzie przestaną przyjeżdżać. Sam Skradin to niewielka, licząca niespełna 4000 ludności, bardzo przytulna, miejscowość, ze świetnymi nalewkami w knajpce przy bulwarze u wdowy oraz wyśmienita jagnięcina nieco dalej. Jest też coś dla ducha, 6000 lat historii zobowiązuje. Są tu pozostałości rzymskich budowli i grobowców, wcześniej jednak  to była Scardona, główne miasto iliryjskiej Liburni, dopiero później stolica prowincji rzymskiej. Są też, a jakże, pozostałości weneckich i tureckich fortyfikacji na wzgórzu Biskupija, kościół Porodenje Marijno, ortodoksyjny kościół Sv. Spiridion. I parę innych ciekawych miejsc. Jak do tej pory nie udało mi się odwiedzić  klasztoru Franciszkanów na wyspie Visovac, który niestety położony jest nieco dalej, na jeziorze Visovackim. Może kiedyś będzie na tyle dużo czasu.


       Do stateczków dowożących do Parku Narodowego „Wodospady Krki” dotarliśmy kilka minut za późno i musieliśmy czekać na kolejny około godziny. Nic to. My już zeszliśmy, i to zdecydowanie z normalnych, codziennych obrotów. Już nam się nigdzie nie śpieszy, poczekamy. Snujemy się po bulwarku, jemy lody. Spoko. Przypływa nasz „pasażer” i płyniemy w górę rzeki, ku wodospadom. 


   Mimo sporego tłumu, to jednak niezwykłe miejsce. Odwiedzamy tylko niewielką część Parku Narodowego, Skradinski Buk. Najdłuższy i podobno najatrakcyjniejszy wodospad na rzece Krka. Wodospady tworzą progi trawertynowe, wyspy i jeziora o szerokości 200-400 metrów z łączną różnicą wysokości ok 46 metrów. 


       Całość można podziwiać z malowniczo poprowadzonej ścieżki dydaktyczne. Po drodze mija się różne zabudowania gdzie są prezentowane dawne rzemiosła. Jednak główną atrakcją jest młyn, gdzie możemy zobaczyć jak mielono ziarna na mąkę przed wiekami. Młyny w tym miejscu istniały już prawdopodobnie w czasach antycznych, a na pewno już w średniowieczu. Z lewej strony rzeki znajdują się ruiny pierwszej chorwackiej elektrowni wodnej, która została uruchomiona 28 sierpnia 1985 roku, tylko dwa dni po tym gdy uruchomiono pierwszą elektrownię wodną na świecie na wodospadzie Niagara. Nieodległy Szybenik jest pierwszym miastem na świecie, które uzyskało prąd zmienny. Stało się to w dniu uruchomienia elektrowni. Oczywiście na trasie ścieżki edukacyjnej nie zabrakło różnych obiektów gastronomicznych i choć nie były one szczególnie zabytkowe to i im poświęciliśmy trochę czasu.


       Wielość atrakcji przy wodospadach sprawiła, że w Skradinie cumy oddaliśmy dopiero około 1400. Okazało się, że trzeba na chwilę zajrzeć do Mariny Mandalina, bo Wojtek odłączył kabel prądowy od jachtu i zostawił go na kei, co stwierdziliśmy chcąc podłączyć się do prądu w Skradinie. Zdarza się. Może ten kabel na nas tam czeka.
       Widok mariny w niedzielne, wczesne popołudnie w niczym nie przypominał tego z sobotniego wieczoru. Raptem kilka jachtów smętnie bujających się na fali. Na kejach cisza i spokój. Zbliżamy się do kei, od której startowaliśmy i już z daleka widzimy uśmiechający się szeroko, choć nieco drwiąco, do nas nasz kabel! Czekał na nas cierpliwie. O 1630 odbijamy i kierujemy się do Tribunj. Początkowo nie ma wiatru. Znowu silnik. Załoga spokojnie oswaja się ze sterem. Pod koniec dnia pojawia się lekki zefirek, jakieś 2-3 B. Płyniemy pełnym bajdewindem, krótko, ale zawsze to coś.

      
       W Tribunj rezygnuję z eleganckiej mariny i stajemy przy miejskiej kei. Zaczynam nie najlepiej, od strasznego faux pas. Nie zauważyłem właściwego dżentelmena pokazującego gdzie stanąć. Okazało się, że było ich dwóch. Ten którego dostrzegłem to był jakiś żeglarz kierujący się normalnym żeglarskim odruchem pomagania innym przy cumowaniu. No i stanęliśmy nie tam gdzie trzeba. Przyszedł do nas BOSS, był bardzo obrażony. Na moje wyjaśnienia dla czego tak się stało, wskazał dumnie na swoją służbową koszulkę na której był niewielki napis potwierdzający moc urzędową osoby ją noszącej. Oczywiście nie chciałem abyśmy rozstawali się w takiej dziwacznej atmosferze, więc grzecznie pana przeprosiłem i dodałem jeszcze kilka miłych słów. W końcu pan się rozchmurzył, nawet nie dużo nas skasował. Na odchodne powiedział, że no dobra, nic się nie stało, ale następnym razem mamy pamiętać, że tylko on tu jest szefem. O.K. zapamiętam. Miejska keja oferuje prąd i wodę, ale sanitariaty to już tylko w pobliskich knajpkach.  Nic nie szkodzi. Atmosfera tego miejsca wynagradzał drobne niedogodności. Tym bardziej, że mieliśmy na jachcie dwie własne łazienki z prysznicami. Stare miasto Tribunj położone jest na czymś co miejscowi nazywają Poluotok Tribunj. Ale jedyne co łączy tę część miasta z pozostałą częścią to niewielki kamienny most. Jest to więc jak najbardziej wyspa. Od razu trzeba dodać, że bardzo urokliwa wyspa z typowymi dla Dalmacji wąskimi uliczkami wijącymi się wśród gęstej zabudowy. Fajnie jest się tam zagubić i zapomnieć. Parę kroków w jedną stronę, parę kroków w drugą. Zaczęliśmy szukać jakiejś fajnej konoby, również na stałym lądzie. Wróciliśmy jednak na wyspę, gdzie daliśmy złowić się pięknym dźwiękom miejscowej kapeli. Grali świetnie. Chciałem nawet kupić płytę z ich nagraniami. Okazało się, że jeszcze nie nagrali własnej płyty, szkoda. Wracaliśmy na nasz Escape wielce ukontentowani i wcale nie skorzy do ucieczki.    

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...