1. CINGOV
NA START
Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany jest do Rudaw Słowackich. To niezbyt wysokie góry: najwyższy szczyt, Hawrania Skała, ma 1153 m wysokości. Ale ten suchy opis nic nie mówi o licznych atrakcjach dla miłośników wędrówek po górach. Mnóstwo wąwozów urozmaiconych rzekami, bujna roślinność i bardzo duża ilość atrakcyjnych szlaków sprawiają, że kto raz tam zawitał, zawsze z wielkim entuzjazmem powróci w to miejsce. My też tam już byliśmy, więc kiedy pojawił się pomysł po ponownie pojechać do Słowackiego Raju szybko przystąpiliśmy do jego realizacji.
Na miejsce zakwaterowania wybraliśmy Aqua Spa Ganovce położone ok 5 km od Popradu, które znaleźliśmy przez booking.com. Niewysoka cena, 210 euro za tydzień, za dwie osoby, basen z ciepłą wodą, ładne położenie, do tego wygląda na całkiem nowy.
Podróż minęła nam bardzo szybko. Szczęśliwie nie trafiły się nam żadne korki. Jedyny nieprzyjemny incydent, to to, że nasza ulubiona knajpa w okolicach Bukowiny, Karczma Szymkówka, była akurat nieczynna. Chyba przestanie być ulubioną. Nieco zniesmaczenie pojechaliśmy prosto do Ganovców. Na początek tzw mieszane uczucia. Przyjmowała nas bardzo sympatyczna, uśmiechnięta pani. Tyle, że otoczenie jakieś takie surowe. Zdaje się, że jeszcze nie zaczął się sezon i nie zupełnie są przygotowani na przyjęcie gości, ale ich przyjmują, bo obiekt musi na siebie zarabiać. I prognozy pogody też nie są zachęcające. Idziemy do naszego pokoju. Faktycznie wszystko pachnie nowością, jest czyściutko. Tylko, że wszystko jakby zminiaturyzowane: pokój, szafa, półki. Tym razem zabraliśmy stosunkowo niewiele rzeczy, a i tak trudno było jakoś sensownie się rozlokować. Kabina natryskowa sprawia wrażenie przywiezionej prosto z Chin, tylko przez pomyłkę ktoś zapakował egzemplarz wyprodukowany na potrzeby przeciętnego, malutkiego mieszkańca państwa środka. Ciężko się w niej nawet obrócić. Czyli nie jest źle, ale chyba czegoś innego oczekiwałem, czegoś bardziej kameralnego. Ale przecież najważniejsi są ludzie, a ci tutaj są bardzo mili i bardzo przyjacielscy. No i wisienka na torcie baseny, dwa dla dorosłych i jeden dla dzieci. W jednym z basenów dla dorosłych jest woda o temperaturze 36 oC. Cóż za rozkosz po powrocie z wielogodzinnego szlaku zanurzyć się w bombelkującej ciepłej wodzie.
Na miejscu nie ma restauracji, więc aby zjeść obiadokolację jedziemy do Popradu. Sobota, godzina około 20, a Poprad prawie nie żyje. Pusto, sennie, na szczęcie kilka lokali jest otwartych. Naszą uwagę zwróciło Bistro pod Vežou. Mały lokalik z bardzo przytulnym wnętrzem, przypominającym nieco luksusowe wagony dawnego Orient Expressu. Wszystko z drewna i powykańczane tkaninami. A całość jakby z CK Austro-Węgier. Kelnerka uśmiechnięta i bardzo energiczna. Zamawiamy zupę czosnkową, zemiakove sulance plnene makom i tvarohove knedlicky a do picia herbata owocowa i Zlaty Bazant. Jedzenie smaczne, w bardzo przystępnych cenach, tylko jakby zalatywało malizną.
W niedzielę
rano, pełni zapału, już chwilę po 10 jesteśmy gotowi do wymarszu. Pierwszą
wycieczkę po Słowackim Raju rozpoczynamy w Čingowie oddalonym od naszej kwatery
o ok 20 km. To już ostatnie dni czerwca, dzieci wczoraj rozpoczęły wakacje, ale
jakoś tłoku specjalnego nie ma. Wejście na teren parku wygląda trochę dziwnie.
Kiedyś były szlabany i automaty biletowe po których pozostały tylko resztki.
Ale przy drodze siedzi sympatyczne, młodziutkie dziewczę przy niewielkim
stoliku i się uśmiecha. Okazuje się, że to ona teraz robi za bileterkę,
kasjerkę i szlaban. Nie wpadłem na to, żeby zapytać ją o mapy. W Polsce przy
każdym wejściu do górskich parków narodowych aż roi się od różnych budek gdzie
bez problemu można kupić całą masę różnych wydawnictw turystycznych. A tu, gdy dojechałem na pustawy parking,
okazało się, że nic takiego nie ma. Obok nas była jedynie knajpa i nie
pomyślałem aby tam sprawdzić, czy są jakieś mapy. Przeszedłem się więc do pani
kasjerki, której stolik znajdował się obok nieczynnej informacji turystycznej.
Pani poinformowała mnie, że mapę mogę kupić w knajpie sąsiadującej z nieczynnym
biurem informacji turystycznej. Ha!, to i pewnie w tej przy parkingu też były.
Na parkingu
wciąż nie ma zbyt wiele samochodów. Dominują Słowacy, naszych rodaków nie
widać. Stosunkowo dużo jest Węgrów.
Rozpoczynamy
żółtym szlakiem w kierunku Tomasovskyego Vyhladu. Początek trasy zupełnie
nieciekawy. Taka sobie, nudna leśna ścieżka. Nawet nie można powiedzieć, że
górska. Taka dla dam w szpilkach, które mają ochotę na piętnastominutowy spacer
po lesie. Jednak takich nie widać, za to zwraca naszą uwagę różnorodność
języków, którymi posługują się turyści. Oczywiście z tym niezwykłym węgierskim
włącznie. Dosłownie krok za nami idzie mężczyzna z trójką dzieci o dosyć dużej
rozpiętości wieku. W końcu wychodzimy na
rozległą łąkę na której znajduje się kamping. Za nim skręcamy w lewo i znowu
wchodzimy w las. Tym razem jednak szybko robi się ciekawie. Szlak dochodzi do
Hornadu. Już sama obecność wody sprawia, że szlak nabiera uroku. Woda tworzy
niezwykły klimat, uspokaja, roztacza nimb tajemniczości. To jednak nie koniec
atrakcji. Pojawiają się skalne punkty widokowe, z których można podziwiać
malownicze pejzaże Słowackiego Raju. Mimo, że nie ma tłumów na szlakach, to tu
jednak jest gromadka wędrowców z rozdziawionymi ustami. Co ciekawe, Słowacy,
mimo że włożyli bardzo dużo pracy w przygotowanie szlaków na terenie
Słowackiego Raju, to w tych punktach widokowych nie poinstalowali żadnych
barierek ochronnych. Robi to niesamowite wrażenie. Niektórzy podchodzą do
skraju urwiska na czworaka, inni wręcz się podczołgują. Zresztą, przy wejściu
do ścisłego rezerwatu, jest stosowna tabliczka informująca o tym, że oto
wchodzisz człowieku do rezerwatu i robisz to na własne ryzyko. Spadające skały,
czy walące się drzewa to tylko i wyłącznie twój problem. Bardzo mi się podoba
takie podejście do sprawy. Wszystko jest dla ludzi, ale każdy jest odpowiedzialny
za to co robi.
Co chwilę
mijamy się z zauważoną wcześniej rodziną
węgierską. Na kolejnym punkcie widokowym robię im zdjęcie jak się zakradają do
skraju urwiska. Później podchodzę do pana i pytam o adres e-mailowy, bo
chciałbym mu wysłać zrobione fotki. Wywiązuje się nawet krótka rozmowa,
niestety nie po węgiersku, bo naukę tego języka zostawiłem sobie na następny
tydzień.
Za
Tomasovskim Vyhladem zielonym szlakiem dochodzimy do Hornatu i dolej niebieskim
szlakiem wzdłuż rzeki do Letanovskiego Mlyna.
Wg mapy to krótki odcinek, który ma nam zająć 45 minut. Oczywiście w
naszym wydaniu nie ma mowy o takim pędzie. Nie przyjechaliśmy tu na wyścigi, a
dla podziwiania piękna natury. Poza tym jako ludziom statecznym nawet nie
wypada nam tak biegać. Na tym odcinku jest to, z czego m.in. słynie Słowacki
Raj: stupački, małe podesty przymocowane do skał wiszących nad rzeką, tworzące
niezwykłą ścieżkę. Trzeba dobrze trzymać się łańcuchów, bo gdy się patrzy w dół
to faktycznie może zakręcić się w głowie. Czasami wręcz trzeba trzymać się
łańcuchów i odchylać tułów na zewnątrz, bo wystające fragmenty skał
uniemożliwiają poruszanie się w pozycji pionowej. Najgorzej mają ci z wydatnymi
mięśniami piwnymi, ci to dopiero muszą się odchylać.
Przy Letanowskim Mlynie zamierzamy skręcić w
lewo na czerwony szlak w kierunku Klastoriska, ale najpierw przechodzimy przez
most na Hornadzie i idziemy 200 metrów niebieskim szlakiem by dojść do jednego
z bardzo nielicznych punktów gastronomicznych na terenie Słowackiego Raju.
Maleńki bufet, gdzie można napić się piwa, herbaty lub czegoś innego. Można też
zjeść: orzeszki, batony i 7 days’y. Raczej skromnie, ale jest okazja sobie
usiąść, odpocząć, porozmyślać. Pewnie w Polsce w takiej budce byłaby cała masa
różnych dań na gorąco.
Wracamy na
nasz szlak. Trzeba przyznać, że od ostatniego naszego pobytu w Słowacji
oznakowanie szlaków bardzo się poprawiło. Początkowo ścieżka idzie stromo w
górę. W miarę podchodzenia coraz wyżej, mamy przed sobą coraz ciekawsze
panoramy. W pewnym momencie stwierdzam, że po pokonaniu stosunkowo krótkiego
odcinka drogi znaleźliśmy się na całkiem dużej wysokości, więc pewnie niebawem
nastąpi wypłaszczenie. Bardzo tego już pragnęliśmy, pot spływał mi po plecach
strumieniami. No ale moje pragnienia to jedno, a rzeczywistość to zupełnie inna
sprawa. Jak się okazało to była dopiero połowa wspinaczki. W końcu nasza
ścieżka doprowadziła nas do leśnej drogi, która faktycznie była już bardzo
przyjazna. I niebawem ujrzeliśmy hatę Klastorisko, coś w rodzaju schroniska. Planując
odwiedziny w Klastorisku trzeba pamiętać, że nie jesteśmy w Polsce. W ciągu
tygodnia obiekt pracuje tylko do szesnastej, jedynie w soboty i niedziele do
osiemnastej. W ofercie mają kilka całkiem smacznych, typowo słowackich dań, po
przystępnych cenach. Miła, uśmiechnięta obsługa, bardzo sprawnie obsługuje
znużonych wędrowców. Jedynym słabym, bardzo słabym, a właściwie beznadziejnym
punktem Klastoriska są toalety. Korzystając z dobrej pogody ludziska
pousadawiali się na sporym tarasie, z którego rozpościera się ładny widok na
okolicę. Wśród gości przeważają miejscowi i Węgrzy, ale też spotykamy trzech
panów z Polski. Parę minut po nas dociera też nasza „zaprzyjaźniona” rodzina
węgierska, która szła inną trasą niż my. Znowu wymieniamy kilka zdań i ruszamy
w drogę.
Przed nami
ostatni odcinek trasy: Klastorisko – Cingov, niebieskim szlakiem. To podobno
tylko półtorej godziny. Początkowo idziemy bardzo przyjemną ścieżką wzdłuż
grzbietu wzniesienia. Ładne widoki, piękna soczysta zieleń, mnóstwo kolorowych
kwiatów. Jednym słowem: przeuroczo. Niestety, nie trwało to zbyt długo. W pewnym momencie rozpoczęło się ostre
zejście. Tu już ścieżka była z rodzaju tych, mniej więcej. Mniej ścieżki,
więcej przypadkowych zejść. Pod nogami mnóstwo niewielkich kamieni, po których
być może dobrze by się zjeżdżało, gdy nie było tak stromo, a ścieżka nie miała
tylu zakrętów. To takie zejście na dobicie. A jednak udaje nam się zejść w
całości. Przed nami mostek nad Białym Potokiem i nagroda za minione trudy,
niezwykły kanion który można podziwiać z mostu. Żałuję tylko, że są tak fatalne
warunki do robienia zdjęć.
Znowu wróciliśmy do Hornadu. Tym razem
idziemy po jego południowej stronie. Droga bardzo relaksowa, a i świadomość, że
do Cingova już blisko trochę pomaga przy wydobywaniu resztek sił. W pewnym
momencie słyszymy, że nie jesteśmy ostatni na szlaku. Jeszcze idzie ktoś za
nami. Kto? Nasza „zaprzyjaźniona” rodzina węgierska. Więc znowu rozmawiamy
przez chwilę i na koniec rozmowy propoujemy aby poszli przodem, ale Gyorgy,
głowa rodziny, mówi, że oni też już są mocno zmęczeni i wcale nie chcą iść
szybciej. Wracamy więc razem. Okazuje się, że co najmniej kilka spraw nas
łączy. Przede wszystkim zamiłowanie do żeglarstwa. I tak sobie gawędząc, nawet
nie zauważyliśmy jak na chwilę zniknęło gdzieś zmęczenie, dotarliśmy na
parking. Nasze samochody stały tuż obok siebie.
2. SUCHA
BELA
Kiedy pada,
pada i jeszcze mocniej pada, chodzenie po górach czy też zwiedzanie
miejscowości jest nieco utrudnione. Mimo to, my niepoprawni optymiści,
wyruszyliśmy do Lewoczy. Zajechaliśmy z fasonem na plac Mistrza Pawła, gdzie bez
większego problemu udało nam się zaparkować przy samym kościele św. Jakuba. I …
czekaliśmy w samochodzie aż nieco zelży ulewa aby kupić bilet parkingowy. Kiedy
to się stało wyruszyłem na poszukiwanie parkingowego. Chwilę mi to zajęło i w
rezultacie wróciłem do samochodu mocno zmoczony. I znowu nadciągnęła mocniej
wypasiona chmura, która obdarowała nas kolejną rzęsistą ulewą. Gdy już nasz
Jumpy został porządnie umyty, ostrożnie wysunęliśmy się z niego i szybkim,
zdecydowanym marszem udaliśmy się do najbliższej restauracji: „U Leva”.
Restauracja
„U Leva” bardzo nam przypadła do gustu. Piękne, zadbane zabytkowe wnętrze,
dobra obsługa i co najważniejsze, smaczne jedzenie. Na powitanie pasta z
bryndzy z mieloną czerwoną papryką. Tylko dlaczego bułka podana do tego była
czerstwa? Żeby choćby ją opiekli w tosterze, byłoby znakomicie. Bardzo
przyzwoita była skremowana pomidorowa. Równie dobra była pierś z kurczaka
nadziewana brokułem i serem w sosie śmietanowym. Natomiast zupełnie zaskakująca
była sałatka Cesar. Większość lokali w Polsce serwuje takie danie, więc
zamawialiśmy je mając w głowie pewne wyobrażenie na ten temat. Tymczasem to co
zobaczyliśmy to całkowicie nowa wersja tej sałatki. Duże, niepokrojone liście
sałaty, odrobina pomidorów, na tym jajko sadzone i dwie, powiedzmy tortille, z
nadzieniem z pieczonego kurczaka i zieleniny. Całkiem smaczne, choć w
zestawieniu z pozostałymi daniami, chyba jednak najsłabsza propozycja. Wciąż,
mimo zachodzących zmian, zdaje się, że Słowacy nie czują warzyw. To dla nich
zupełnie przypadkowy i niepotrzebny dodatek. Zatem temperatura naszych wrażeń
nieco się obniżyła, ale jak nam zaserwowano deser, czyli zavin visnovo-makovy,
to hej! Byliśmy ugotowani. Z espresso, to po prostu pychota.
Siedzieliśmy
tak sobie „U Leva”, za oknem ulewa, co tu robić? Zaczęliśmy przemyśliwać o
powrocie. Zajechaliśmy jeszcze po małe zakupy. W tym czasie deszcz nieco
zelżał, więc wróciliśmy na Plac Mistrza Jana. Liczyłem, że uda się obejrzeć
kościół św. Jakuba i nieco pospacerować po urokliwych uliczkach zabytkowego
centrum, wpisanego na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Niestety, z
niewiadomych przyczyn kościół był już zamknięty, a tam u góry znowu ktoś
mocniej odkręcił kran. Przeszliśmy więc do Spiskiego Muzeum w Lewoczy,
mieszczącego się w okazałym budynku dawnego ratusza. Jak się szybko okazało
było to bardzo dobre pocieszenie. Ciekawa ekspozycja stała, bardzo sympatyczny
przewodnik, który choć nie mówił po polsku, starał się mówić na tyle wolno i wyraźnie,
że udało nam się całkiem sporo zrozumieć. I do tego dwie interesujące
ekspozycje czasowe. Jedna to niewielkie obrazki malowane akwarelą i wsparte
kreską. Druga to fotografia na szkle, składająca się z dwóch części: fotografie
czarno-białe i fotografie barwne. Szczególnie te czarno-białe zimowe fotografie
robiły niesamowite wrażenie. Tak skromne środki, i odpowiednie oświetlenie, a
ileż nastroju. Niesamowite!
Nawet
najdłuższe ulewy kiedyś się kończą. Jak nie tego dnia, to następnego, albo
jeszcze następne. Kiedyś tak padało przez 40 dni, ale w końcu przestało. I nad
Słowackim Rajem też wyjrzało Słońce więc mogliśmy wyruszyć na kolejny szlak.
Tym razem jedziemy do Podlesok i ruszamy na Suchą Belę. Wbrew swojej nazwie, ta
Bela wcale taka sucha nie jest. Praktycznie od samego początku wchodzi się do
koryta górskiego potoku i trzeba kombinować jak tu się jak najmniej utytłać.
Trzeba więc skakać z kamienia na kamień, przeskakiwać z kłody na kłodę,
wybierać bardziej suchy brzeg. Wreszcie koryto potoku na tyle się zwęża, że
raczej trudno byłoby iść bez woderów. Ale na ratunek przychodzą nam specjalnie
przygotowane kładki z drewna. Oczywiście w tych warunkach one również nie są
zbyt suche, więc trzeba stawiać kroki z dużą ostrożnością. W każdej chwili
można zsunąć się piętro niżej i wylądować w wodzie. Kiedy już jako tako się
oswajamy ze śliskimi drewnianymi kładkami i brodzeniem w wodzie dochodzimy do
Misovych Vodopadów
Kapitalne
miejsce, gdzie woda spada z wysokości kilku pięter w ciasnej skalnej
szczelinie. Tuż przy wodospadzie zamontowano kilka odcinków niemal pionowych
drabinek. Ależ radocha ze wspinania się po czymś takim.
A później
znowu drewniane kładki i kluczenie po dnie koryta strumienia, by dojść do
kolejnego wodospadu. Tym razem wspinamy się po drabinach i metalowych
podestach. Świetnej zabawy ciąg dalszy.
I jeszcze
parę kładek i nagle strumień znika. Ścieżka się poszerza, wkrótce dochodzi do
asfaltowej drogi i to już koniec odcinka o nazwie Sucha Bela. Jego przejście
zajęło nam ok. 2,5 godziny. Pewnie bardziej zaprawieni górołazi pokonaliby
znacznie szybciej, ale gdzie tu się spieszyć? Ludzie, toż to jeden z bardziej
atrakcyjnych szlaków jakie może sobie turysta wędrowiec wymyślić.
Czas na
krótki odpoczynek. U zbiegu szlaków i dróg jest polana na wypłaszeniu. Stoją
dwa toi-toje, jedna budka ze stołem i ławami, kilka pojemników na śmiecie i
parę porozrzucanych w różnych miejscach ławek. Fajne miejsce na odpoczynek, na
nabranie sił do dalszej wędrówki i na chwilę refleksji. Gdyby tylko jeszcze
bracia Słowacy częściej serwisowali te toi-toje. Woń jaką roztaczają w
promieniu kilku metrów jest dosłownie powalająca. Niestety, niektórzy po prostu
muszą z nich korzystać. Ale, nie brakowało w nich wody.
Po zjedzeniu
zabranych ze sobą bomb energetycznych, ruszamy dalej. Najpierw ok 20 minut
żółtym szlakiem, który prowadzi drogą, później odbijamy w lewo na szlak
czerwony. Początkowo idzie się dosyć wygodną drogą. Tyle, że droga wije się
zamaszystymi zakolami więc pojawiają się skróty. Szczególnie pierwsze dwa są
dosyć karkołomne. Tylko korzenie drzew utrzymują ziemię w miejscu i dają jakieś
oparcie stopom. Na ale skoro wdrapywaliśmy się przez dwie godziny do góry, to
kiedyś trzeba będzie zejść. Nie da się tego zrobić idąc cały czas po płaskim.
Nie ma co jednak narzekać kolejne odcinki mijają szybko i przyjemnie. Jest
coraz słoneczniej, robi się gęsto od owadów, więc mam okazję porobić trochę
zdjęć makro. Jest tu kilka gatunków motyli. Są bardzo płochliwe, ale coś tam
udaje się złapać. Robiąc kolejne zdjęcia nawet nie zauważam kiedy kończy się
szlak i jesteśmy na dole.
W Podlesoku
jest całkiem niezła infrastruktura turystyczna, w tym oczywiście różne
jadłodajnie. My wybieramy Restaurację Rumanka. Posiada ona bardzo ładny taras,
a że pogoda poprawia się z godziny na godziny, bardzo chętnie zasiadamy w
wygodnych krzesłach na tymże tarasie. Menu jest niczego sobie. Wybieram czosnkową
a Ula krem z brokułów. O krem jest zaledwie poprawny, to czosnkowa jest
wyśmienita. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem tak dobrą. Na drugie danie
Ula wybiera strapačky s kyslou kapustou a jak zapiekaną golonkę. Tym razem to
Uli wybór był lepszy. Strapačky były bardzo dobre, natomiast golonka przyzwoita
ale bez szału. Jak na mój gust odrobinę za twarda. W kwestii deseru pełna
jednomyślność. Wybieramy odkrycie tego wyjazdu czyli zavin (strudel)
visnovo-makowy i espresso. Tu zavin jest jeszcze lepszy. Po takiej wycieczce i
takim obiedzie ogarnia nas totalny błogostan. Ponieważ krzesła są bardzo
wygodne trudno się zebrać do powrotu. W końcu jakoś się to udaje.
Docieramy do
naszego Aqua Spa Ganove a tu czeka na nas jeszcze jedna ogromna frajda: kąpiel
w basenie termalnym z bąbelkami. To był naprawdę piękny dzień.
3. VELKY SOKOL
Velky Sokol
to główny punkt trzeciego dnia wędrówek po Słowackim Raju. Nauczeni
doświadczeniem, doskonale zdajemy sobie sprawę ze znaczenia każdej dodatkowej
godziny wędrówki, szczególnie wtedy gdy ma się już za sobą kilka godzin na
nogach. W związku z tym chcemy dojechać do początku naszego szlaku w miejscu
zwanym Sokal. Droga jest, tyle, że nie ma gdzie zaparkować. Trzeba cofnąć się
do Pile, gdzie jest regularne wejście do Parku Narodowego Słowacki Raj. Jest
wejście, jest parking, są dwie knajpki. Wszystko gra, tyle że to już jest
dodatkowe 30-40 minut wędrówki. Skoro jednak chcemy „zaliczyć” Velki Sokol, to
nie ma innego wyjścia.
Idziemy
zielonym szlakiem do Sokol. Przyjemny spacerek. Po niespełna pół godzinie
wchodzimy na szlak żółty prowadzący wzdłuż strumienia Sokol. To nie jest dobry
szlak na niedzielne, poobiednie spacery z rodziną. Około trzech godzin
intensywnego wędrowania przy ciągle napiętej uwadze. Najpierw jest próba wody.
Szlak co chwilę przechodzi z jednej strony potoku na drugą. Przeważnie nie ma
żadnych kładek. Trzeba przeskakiwać po kamieniach lub brodzić w wodzie.
Niektóre kamienie są stabilne, inne tak nie do końca.
Stopniowo
robi się coraz ciemniej. Nie, to nie z powodu zapadających ciemności. To po
prostu wąwóz robi się coraz głębszy, do tego mocno porośnięty wszelaką
roślinnością. A na dnie wąwozu przybywa wiatrołomów, głazów które spadły z góry
i połamanych elementów konstrukcji stanowiących wyposażenie szlaku. Krajobraz
staje się zupełnie dziki i niesamowity. Trzeba uważać na każdy stawiany krok.
Czasami szlak prowadzi po zwalonym pniu drzewa, z lekka tylko obrobionym przez
pracowników parku narodowego.
Wkraczamy w
kanion Velky Sokol. Po obu stronach mamy ogromne, pionowe skały. Przybywa też
różnych „drabinek”, czyli konstrukcji, po których się chodzi. Często są kładki,
czy jakieś mostki, ale bez możliwości podparcia. Czujemy się jak na równoważni,
dla uatrakcyjnienia, mokrej i śliskiej. I pojawiają się Kamenne Vrata. I
wreszcie prawdziwa drabina, ładnie pomalowana na zielona i długa niczym schody
do nieba.
Kolejne liczne konstrukcje, mające pomóc
przejść przez tę dzicz. Kolejne drabinki. Wodospady. Coś niesamowitego.
Człowiek czuje się jakby przemierzał pierwotną puszczę. Tak, to, zdecydowanie
najtrudniejszy szlak, spośród tych które przemierzyliśmy w Słowackim Raju.
Należy mu się duży respekt.
W końcu
wychodzimy na Glacką Cestę. Koniec żółtego szlaku, koniec Velkiego Sokola.
Szlak przez Velky Sokol jest jednym ze szlakow jednokierunkowych. Żeby jednak
nie kusiło jakiegoś narwańca przemierzenie go w odwrotną stronę, znaki końcowe
są tak umieszczone, że nie widać ich ze
szlaku czerwonego, do którego się dochodzi idąc Velkym Sokolem. Czerwonym
szlakiem schodzimy aż do Palc, gdzie robimy przesiadkę na żółty, którym
docieramy do Pila. Tego dnia wędrówkę kończymy w Chacie Piecky. Wprawdzie jest
tam napis „restauracia”, ale jest to tylko bar, porządny bar. Można tam dobrze
przekąsić i ewentualnie napić się prawdziwego Budweisera, a nie jego cienką
amerykańską namiastkę.
Do Aqua Spa
Ganove wracamy wykończeni. Zanim doczłapaliśmy się do pokoju, zanim się
wykąpaliśmy, było już dobrze po dziewiętnastej i nasz ulubiony basen z ciepłą
wodą został już zakryty na noc. Okazało się, że nie ma najmniejszego problemu,
żeby go jednak odkryć. Mało tego pan właściciel specjalnie dla nas dwojga
uruchomił bąbelki. Kochani ludzie.
4. PIECKY
Piękny
słoneczny poranek wręcz zachęca do kolejnych wędrówek po szlakach Słowackiego
Raju. Gdy przyjeżdżamy na parking w osadzie Pila, jest na nim jeszcze pustawo.
Ale tuż za nami przyjeżdżają, dosłownie jeden za drugim, trzy samochody z polskimi
rejestracjami: krakowską, katowicką i pabianicką. Dwie rodziny z małymi dziećmi
i para młodych ludzi. Z rodziną z Krakowa zamieniamy kilka słów na parkingu, z
rodziną z Łodzi będziemy spotykali się kilkakrotnie na szlaku. Bardzo to miłe
spotkać rodaków na trasie turystycznych szlaków i przyjacielsko sobie z nimi
pogawędzić. To taki inny wizerunek Polaków, niż ten najczęściej spotykany w
mediach. Sympatyczni, ciekawi świata ludzie, do tego próbujący zaszczepić to
samo dzieciom.
Idziemy wzdłuż
potoku Pilanka żółtym szlakiem. Bardzo przyjemny szlak, taki relaksacyjny. Wody
jest niewiele, więc długimi fragmentami można iść dosłownie wzdłuż koryta. Zaraz
na początku jest jedna drewniana kładka drabiniasta, ale to raczej dla wprawy,
by turyści mogli się oswoić w przyjaznych okolicznościach, z czymś, czego na
tym szlaku będzie bardzo dużo. Przemierzamy Stredne Piecky. Stopniowo wąwóz
staje się coraz głębszy. A że nie jest zbyt szeroki, czasami trzeba pobrodzić w
wodzie. Ale któż nie lubi takiego delikatnego taplania się. Sama przyjemność.
W pewnym
momencie, po prawej stronie widzimy rozgałęzienie wąwozu, to Zadne Piecky.
Nieco węższa odnoga głównego wąwozu wygląda bardzo tajemniczo. Aż korci aby
nieco zejść ze szlaku i sprawdzić co też tam jest. Bo tam na pewno jest
ciekawiej niż na szlaku. Udało się jednak powstrzymać i w rezultacie nie wiem
co tam jest, ale nie ma czego żałować. Lekko skręcamy w prawo i naszym oczom
ukazuje się Velky Vodopad i obok niego niesamowita drabinka. Niesamowita bo
bardzo długa i pionowa. No właśnie to jest to miejsce na szlaku Piecky, gdzie
niejeden turysta stwierdza, że zapomniał wyłączyć na kwaterze żelazka i musi
natychmiast wracać. Zdarza się, że niektórzy wejdą kilka stopni, spojrzą w
górę, spojrzą w dół, i stwierdzą, że coś im się pokręciło, że oni zamierzali
iść zupełnie gdzieś indziej. Takie coś przytrafiło się pani przed nami. No cóż,
błądzenie ludzka rzecz, tym bardziej w lesie w górach. Kiedy się jednak wejdzie
do góry i spojrzy w dół, to człowiek się zastanawia, czy faktycznie ma wszystko
dobrze poukładane pod kopułą. Ten widok zapiera dech.
Po wejściu
na górę Wielkiego Wodospadu wchodzi się na niekończące się kolejne kładki
drewniane. Zupełnie niesamowite. Czasami leżą zupełnie poziomo, czasami wznoszą
się stromo do góry. Czasami są łańcuchy aby się przytrzymać, czasami ich nie
ma. A wszystko już w zupełnie wąskim wąwozie. Fantastyczne przeżycia. A tu
jeszcze jedno odgałęzienie, tym razem w lewo: Predne Piecky, też kuszą tajemniczością.
Ale teraz już wiemy, że trzeba podążać przed siebie. Nagroda pojawia się szybko
w postaci Terasovego Vodopadu i kolejnych drabinek. O ile te poprzednie na
pierwszy rzut oka wyglądały solidnie, to te niekoniecznie. Jakieś takie
zardzewiałe, a i mocowania niezupełnie stabilne. Te drabinki są zdecydowanie
bardziej pochylone, może jakieś 40o, tak jakoś dziwacznie. Kto miał
jednak odpaść, to odpadł już przy poprzednich drabinkach. Dalej znowu jakaś
kładeczka i stupaczki, ale tak w umiarkowanej ilości. Idziemy sobie dosyć
relaksowo dołem wąwozu, ale spokonie. Proszę Państwa, proszę się nie martwić,
za chwile pojawiają się kładeczki i to w dużej ilości. Można się nimi nacieszyć
do woli.
I tak oto
dochodzimy do końca Piecków. Można tylko głęboko westchnąć. Fantastyczny szlak.
Nie tak dziki jak Wielki Sokol ale też dostarczający niezwykłych wrażeń. To
jedno z tych miejsc, dla których koniecznie trzeba przyjechać do Słowackiego
Raju. Na koniec tego szlaku są resztki, niegdyś bardzo okazałego drzewa, na
którym namalowany jest kolejny znaczek żółtego szlaku. Ale uwaga, tu żółty
szlak rozchodzi się w dwie strony. Lepiej widoczna jest ścieżka biegnąca w
lewo. Tymczasem na niewielkim drzewku za resztkami okazałego drzewo też jest
znaczek, pokazujący, że trzeba iść ostro w górę, w krzaki. Łatwo to przeoczyć,
a właśnie tędy prowadzi droga powrotna do Pile.
Jeżeli ktoś
liczył, że po wyjściu z Piecków będzie tylko „lajtowy” spacerek na dół, to
mocno się przeliczył. Bo teraz wchodzimy na szlak zielony, który wspina się
ostro w górę, aż do Sucha Bela vrchol.
Na tym odcinku serce po prostu chce wyskoczyć przez gardło. Na szczęście ten
odcinek nie jest długi i jakimś cudem udaje nam się przeżyć. I wychodzimy na
szlak niebieski. Pojawiają się cudowne wielobarwne górskie łąki, które przy takiej dobrej
pogodzie wprost kipią życiem. Zakładam na mojego D750 obiektyw do zdjęć makro
Nikkor 60 i rozpoczynam łowy. Stwarza to poważne niebezpieczeństwo zatracenia
się w czasie. Te małe skubance nie zawsze chcą zgodnie współpracować i trzeba
się nieźle natrudzić, by zrobić udane zdjęcie. I jeszcze raz, i jeszcze raz …
No cóż trzeba sobie stanowczo powiedzieć: koniec. Mijamy kolejno Glac Mala
Polana i Mala Polana skąd podążamy czerwonym szlakiem aż do rozstaju Palc,
gdzie wkraczamy na szlak żółty, którym schodzimy do Pila.
Tym razem
nie zatrzymujemy się w Chacie Piecky, lecz przenosimy się do Podlesoka do
restauracji Rumanka, która nam zdecydowanie bardziej przypadła do gustu. I tym
razem również nie spotkał nas zawód. Jedzenie było pyszne. Dobre jedzenie w
zacnych ilościach nałożone na solidne zmęczenie fizyczne sprawiło, że nie
mogliśmy podnieść się z krzeseł. A do tego jeszcze Słońce tak przyjemnie
grzało. Mieliśmy jednak bardzo silną motywację, by w końcu się podnieść: nasze
Aqua Spa Ganovce. Z każdym dniem coraz bardziej je lubimy i coraz bardziej
lubimy przesympatycznych i bardzo uczynnych właścicieli. Kolejny powrót i
kolejna kąpiel w basenach. Tym razem zaczynamy od rekreacyjne, gdzie można
nieco popływać, by po chwili przenieść się do wielkiej wanny z bąbelkami. O
dolce vita!
5. PRZEŁOM HORNADU
Na koniec
wracamy nad Hornat, tyle że z drugiej strony.
Tym razem nie od Čingova, a od strony Podlesoka. Gdy tylko zbliżaliśmy
się do Podlesoka od razu było widać, że coś się zmieniło w stosunku do
poprzednich dni. Na pewno zmieniła się pogoda, mieliśmy piękny, prawdziwie
letni dzień. Ale to co zwróciło moją uwagę, to znacznie większa ilość
samochodów na parkingu. Wjeżdżały dosłownie jeden za drugim. Bilety do parku i
na parking już się kupowało osobno. Jedna osoba na parkingu sprzedawała bilety,
druga ustawiała wjeżdżające samochodu. Znaczy się, sezon zaczął się na dobre,
pora wracać do domu.
Rozpoczęcie
trasy Przełomu Hornadu od strony Podlesoka, ma tę podstawową zaletę, że daje
wyjątkowo wiele różnych możliwości kontynuacji. Sam szlak jest bardzo malowniczy.
Idzie się wąską ścieżką wzdłuż Hornatu. To po jednej stronie, to po drugiej. Co
chwilę pokonujemy kolejne stupaczki. Niektóre robią spore wrażenie, gdy wisi
się bezpośrednio nad wodą. Fakt, że szlak cały czas prowadzi wzdłuż rzeki
dodaje mu specjalnego uroku. Szum wody tworzy szczególne tło.
Dochodzimy
do Klastorskiej Rokliny i tu następuje wielka pomyłka. Planowałem iść szlakiem
zielonym nafaszerowanym kolejnymi kładkami, stopniami itp. konstrukcjami, a z
bliżej mi niewiadomych powodów poszliśmy żółtym. Ona co prawda prowadzą do
miejsca gdzie chciałem się znaleźć, tzn. do Klastoriska, ale to zupełnie nie
to. I nie ma co dorabiać legend pt. że żółty szlak jest krótszy o piętnaście
minut. Po prostu walnąłem babola. A tego żółtego szlaku nie polecam ani do
wchodzenia, ani do schodzenia z Klasztoriska. Przy podchodzeniu pierwsze ok. 30
minut to prawdziwa katorga. Bardzo strome podejście po bardzo nieprzyjemnym,
kamiennym podłożu, po którym co najwyżej można by zjeżdżać. Mroczki w oczak, serce
walące z prędkością młota pneumatycznego i płuca podczepione na agrafkach.
Później nachylenie stoku zdecydowanie się zmniejsza, ale wciąż jest stale pod
górę. To jest w przybliżeniu podejście żółtym szlakiem z Klastorskiej Rokliny
do Klasztoriska. Dla tego kiedy w końcu ukazują się ruiny klasztoru kartuzów,
oddychamy z wielką ulgą. A tak przy okazji, to właśnie kartuzom, którzy
sprowadzili się w to miejsce na początku XIV wieku, zawdzięczamy nazwę Słowacki
Raj. W myśl reguły tego zakonu, raj stanowi przedsionek nieba, a każde miejsce
gdzie stawiano klasztor nazywano rajem.
W końcu
udaje nam się zasiąść w schronisku Klasztorisko. Jakoś wyjątkowo ciężko nam
dzisiaj się wędruje. Jakoś tak jest, że im człowiek nabywa więcej doświadczenia
życiowego, tym ciężej mu się chodzi bo przecież trzeba taszczyć cały ten bagaż
doświadczeń ze sobą. Nie można go zostawić w hotelu, czy przy wejściu na szlak.
Wobec tego nie będziemy przedłużać dzisiejszej wędrówki i obieramy kierunek na
Podlesok. Wybieramy szlak zielony, z którego później przechodzimy na żółty a
następnie na czerwony. Bardzo przyjemna spacerowa trasa. W sporej części będąca
równocześnie fragmentem cyklostrady, których Słowacy powytyczali niemałą ilość.
Nawet na Klasztorisku można wypożyczyć rower aby tylko zjechać na dół. Jakimś
dziwnym trafem, szlak który sobie obraliśmy jako drogę powrotną, wyprowadza nas prosto na Rumankę. I tak oto
powstała szybciutko nowa świecka tradycja, kończenie wędrówki po górach w
Rumance.
Wracamy do Aqua
Spa Ganove. Dzień jest wyjątkowo piękny. Dużo gości w spa, a nasi gospodarze
uwijają się jak co dzień, a nawet bardziej, bo pod wieczór nastąpiła awaria
wodociągu. Okazało się, że jest możliwość awaryjnego przełączenia zasilania w
wodę z własnego ujęcia. A my po kąpielach zaczynamy się pakować. Dużo jeszcze
szlaków zostało w Słowackim Raju, którymi nie mieliśmy okazji się przejść.
Zdaje się, że nie będzie innego wyjścia tylko przyjechać tu jeszcze raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz