niedziela, 18 listopada 2012

Jesień w Tatrach



       Nadarzyła się okazja na krótki wypad w słowackie Tatry. Co prawda nie było zbyt wiele czasu, ale nawet jeden-dwa dni tam spędzone, to wielka frajda. Zapakowałem się więc do Tourana i ruszyłem na spotkanie gór. Po drodze wpadłem jeszcze na chwilę do Łodzi, przez co podróż nieco się przedłużyła. W rezultacie znaczną część drogi pokonywałem po ciemku. Ruch od Nowego Targu był już minimalny, więc końcówkę trasy jechało się bardzo przyjemnie. W końcu pojawiły się góry, pusta droga, pięknie. Tak się zachwycałem jazdą, że nieomal przegapiłbym granicę. Zorientowałem się mijając już tablicę. Miałem jeszcze ok. 20 km do Gerlachova, gdy nagle na drodze zauważyłem czerwone światło latarki policyjnej. Momentalnie prysł czar nocnej podróży. Nieco przestraszony spojrzałem na prędkościomierz. Co prawda wokół nie było żadnych świateł, ale zgodnie z informacją na tablicy, właśnie przejeżdżałem przez jakąś wioskę.  Było niewiele ponad pięćdziesiąt, nie jest źle. Zdecydowanie zwolniłem. Do policjantów podjeżdżałem już bardzo powoli.


     Pan policjant, młody człowiek, poprosił grzecznie o dokumenty. Za nim pojawiła się pani policjantka, też całkiem młoda osoba, która przejęła podane przeze mnie dokumenty. A pan policjant wyjął ustnik do alkomatu zapakowany w folię i wręczył mi go, instruując co mam zrobić. Okazuje się, że nasze języki nie są aż tak od siebie odległe, nie miałem najmniejszego problemu, ze zrozumieniem czego oczekuje się ode mnie. Ponieważ, raczej, nie mam zwyczaju pić piwa, ani tym bardziej alkoholu, w czasie jazdy byłem spokojny o wynik pomiaru. I się nie pomyliłem. W tym czasie pani policjantka sprawdziła mnie w „centrali”, okazało się, że nie jestem żadnym podpadziochą. Zwrócono mi dokumenty i pożegnano.
       A właściwie co oni tam robili, na tej nieoświetlonej drodze?  Czy przypadkiem nie byli zajęci głównie sobą i tylko od czasu do czasu kogoś zatrzymywali, by móc coś wpisać w raporcie? 


       Wreszcie dotarłem do hotelu Hubert pod Gerlachovem. Choć dojechałem dopiero koło dziesiątej, moi słowaccy koledzy przyjęli mnie bardzo serdecznie. Załapałem się jeszcze na pyszną kolację. Sporo jest różnic między Słowakami a Polakami. Ale i jedni, i drudzy potrafią dobrze przyjąć swoich gości. A że dla obu naszych narodów standardem jest zakrapianie posiłków, więc atmosfera szybko robi się bardzo przyjemna.
       Poranek po biesiadzie ze słowackimi i polskimi kolegami nie należy do najłatwiejszych. Widok jednak pięknego słonecznego dnia, był na tyle motywujący, że jakoś udało mi się podźwignąć. Później było już tylko lepiej. Szybki śniadanie i w góry. Niestety czasu nie było dużo, ale bardzo chciałem, chociaż trochę nacieszyć się pięknem Tatr, tą niezwykłą atmosferą, tym bardziej, że byłem tuż pod Gerlachem. Co za góra.


       Wyruszyłem. Co chwila przystanek na złapanie kolejnego ujęcia. Mimo, że się nie śpieszyłem, mimo, że co chwilę przystawałem, to już po kilometrze byłem nieco zasapany. Co ja mówię „nieco”! Dyszałem jak stara lokomotywa. Czasy dobrej kondycji dawno już minęły a i wczorajsza podróż i nocna biesiada, też sił mi nie dodały. 


       Na szczęście byłem już w Tatrzańskiej Polance, niemal kompletnie opustoszałej o tej porze roku. Przeszedłem obok pięknego budynku sanatorium, który jednak sprawia wrażenie jakby zapomniano o nim 60 lat temu. Cofnąłem się do  Hotel Palace Tivoli. W środku pusto. Trafiam w końcu na jakiegoś mężczyznę. Choć widzę tabliczkę kierującą do restauracji, to na wszelki wypadek pytam o drogę do niej. Pan sprowadza mnie piętro niżej, gdzie znajduje się lokal. Tam tylko jedna, krzątająca się kobieta. Z lekka niepewnym głosem, pytam czy mógłbym napić się piwa. Ależ oczywiście, woła pani i wymienia gatunki, które są do dyspozycji.
       Gdy otrzymałem swoje piwo wywiązała się rozmowa, jak się okazało z współwłaścicielką hotelu (prowadzą hotel razem z mężem, tym dżentelmenem spotkanym przy wejściu). Opowiadała mi jak to stopniowo remontują budynek i gorąco zachęcała do odwiedzin. Opowiadała o zniżkach w przypadku kilkudniowych pobytów. Gdy skończyłem pić piwo, zaprosiła mnie, abym zobaczył jak wyglądają wyremontowane pokoje. Muszę przyznać, że całkiem przyzwoicie. Ciekawe, czy takie ciepłe przyjęcie wynikało z tego, że po prostu mają taki styl bycia, czy też tak bardzo się starają, bo nie najlepiej się wiedzie. Bez względu na to jak jest faktycznie, miejsce jest całkiem sympatyczne. Miejscowość co prawda jest mała i nijaka, ale położenie w stosunku do górskich szlaków wydaje się być nader atrakcyjne. No cóż, zależy czego się szuka.


       
Pogawędka w Hotelu Palace Tivoli na tyle się przeciągnęła, że nie pozostało mi nic innego jak wracać do Huberta. Przecież nie przyjechałem tutaj na wczasy, tylko spotkać się ze słowackimi kolegami po fachu, a właśnie zbliżała się godzina oficjalnego otwarcia imprezy.
       Część oficjalna, na szczęście szybko i interesująco minęła, a wieczorem společensky večer. Drugi raz miałem okazję być w hotelu Hubert w Gerlachov i muszę przyznać, że kuchnię mają wyśmienitą. Ale też ciekawą obserwacją jest to, że podobnie jak w innych słowackich lokalach, w których bywałem,  bez względu na to jak dużo jest gości i jak dobrze się bawią, godzina zamknięcia lokalu to rzecz święta. No może parę minut, ale bez przesady. Jednak kelnerzy ze śmiertelnie poważnymi minami,  wyraźnie dają znać, że pora kończyć i się wynosić.  Podobnie zachowali się muzycy, którzy przygrywali nam do kolacji. Mimo burzliwych oklasków i gorących namów, nie zdecydowali się na choćby jeden bis. No cóż, niektórzy to potrafią godnie nosić spodnie!      


wtorek, 6 listopada 2012

TROGIR - FINAŁ Z PRZYTUPEM



       Jeżeli podróż jest udana, ostatni dzień bywa trudny. Pojawia się żal, że to już koniec, robi się jakoś smutno, nie można znaleźć sobie miejsca. A co powiedzieć,  jeżeli podróż była bardzo udana? Tu nie ma co gadać, trzeba coś zrobić! Takie myśli snuły mi się po głowie przed ostatnim odcinkiem naszego rejsu ze Splitu do Seget Donij.

       Wybrzeże chorwackie słynie z wielkiej ilości uroczych zatoczek, gdzie można pławić się w ciepłej wodzie Adriatyku. Skoro do Seget Donij mamy przysłowiowy żabi skok,  a pogoda jest doskonała, więc przeszukuję locję i inne materiały źródłowe w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Stosunkowo niedaleko jest zatoka Nečujam na wyspie Šolta, może być ciekawie. Ustawiam GPS-a na to miejsce i płyniemy. Na wszelki wypadek w rezerwie jest pewniak opisywany w przewodnikach, kotwicowisko Krknjaš przy wyspie Veli Drvenik. Jednak Nečujam okazuje się tym czego oczekiwaliśmy. Piękne miejsce, nieźle osłonięte od wiatru, niewiele jachtów i cudownie przejrzysta woda. Sonda pokazuje ponad 9 m głębokości a my oglądamy dno! Jak małe dzieci, niemal na wyścigi, wskakujemy do wody. Pływać, nurkować, a może na pontonie? Zrzucamy ponton, jednak szybko idzie on w odstawkę. Za to maski i fajki, jak najbardziej, bardzo się przydają. Dopływamy do brzegu, tam też jest uroczo.  A do tego nigdzie nam się nie śpieszy. Pełnia szczęścia. Jak to śpiewa Ela Adamiak: „Trwaj chwilo, trwaj. Jesteś taka piękna.” Wiem, że Ela Adamiak śpiewa o innej porze doby, ale moje odczucia w tym momencie były równie cudownie.
       Zbieramy się wreszcie do powrotu. Wieje 4 B, pełne słońce i pełny bejdewind. Ćwiczymy pływanie „na kancie”. Oczywiście na tyle, na ile pozwala na to jacht typu czarterowa Bavaria. Załoga już opływana, ma świetną zabawę. Tak właśnie powinien wyglądać ostatni dzień.
       W Seget Donij nie ma stacji paliw, więc podpływamy do Trogiru. Wiatr tężeje, robi się tłok, chętnych do zatankowania jest sporo. Warunki sprawiają, że muszę się sporo nawachlować biegami. Tak, to nie był dobry pomysł aby tu tankować. Dopiero znacznie później, w trakcie pogwarki z innymi polskimi skiperami, jeden z nich zauważył, że nie ma co tankować w Trogirze, bo nie tylko ciasno ale też, bliżej brzegu, niebezpiecznie. Mimo wszystko udaje się zatankować i wrócić do macierzystej mariny. Zupełnie niechcący, tak przy okazji, machnęliśmy tego dnia ponad 22 Mm.

       A na deser wieczorny „spacer” wodną taksówką do Trogiru. Świetną wizytówką miasta jest już sam fakt, że tutejszy zespół miejski wpisany jest na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Czy mogłoby być inaczej, skoro osadnictwo trwa tutaj nieprzerwanie od czasów kolonizacji greckiej. To kolejne miejsce na naszej trasie z ogromną ilością zabytków. Najcenniejszym z nich jest Katedra św. Wawrzyńca, budowana od XIII do XV wieku. Znajdziemy tam m.in. wspaniały, romański portal, dzieło Radovana z 1240 roku czy kaplicę Jana Usini z XV wieku, wykonane przez Juraja Dalmatinaca, jedną z ikon chorwackiej sztuki.
       Zarówno jachtem, jak i motorówką nie jest trudno trafić do Trogiru. Z daleka widać basztę Kamerlengo, część dawnych murów miejskich. Po prawej marina ACI. Dalej jest już tylko ciekawiej. Trudno się zdecydować, czy bardziej atrakcyjnie miasto wygląda z wody, czy od środka. Jednak od środka, bo na wodzie nie ma knajpek, a bez tego prawdziwy żeglarz żyć nie może. Zapuszczamy się więc w plątaninę wąziutkich uliczek, smakując niezwykłą atmosferę. Szybko robi się ciemno, jest jeszcze ciekawiej. Czas upływa błyskawicznie. Znowu nie pozostaje mi nic innego, jak tylko stwierdzić, że muszę tu jeszcze wrócić. Zaledwie musnęliśmy tego co ma w sobie Trogir a tu już trzeba wracać na jacht.

       No i udało się! Ostatni dzień był pięknym ukoronowaniem całego tygodnia. Trzeba będzie tu jeszcze wrócić.

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...