niedziela, 6 października 2013

MAGICZNE MIASTA I ZACISZNE ZATOCZKI



       Opuszczając większość odwiedzanych miejsc czuję niedosyt. Zawsze mam wrażenie powierzchowności mojego kontaktu, poznania, zrozumienia. Wciąż to wszystko odbywa się za szybko. Ale moje rozczarowanie z powodu zbyt krótkiego pobytu i zbyt powierzchownego kontaktu z miastem, jakie odczuwałem opuszczając Dubrownik, nie dało się porównać z niczym do tej pory. To nic, że marina Miho Pracat, jest taka droga. Można przecież spojrzeć na to z innej perspektywy. To nie było 115 Euro, a jedynie 11,5 Euro (na osobę) za dobę. Tak wygląda to lepiej. A spędzenie kolejnej doby w Dubrowniku byłoby zapewne bardzo przyjemnym doznaniem. Ale tu, niestety, wychodzi główny mankament jednotygodniowych rejsów, brak czasu na wszystko.  Sześć dni, to naprawdę bardzo mało czasu. Nie ma miejsca na luźny dzień bez pływania, bo będzie kac gigant z niedosytu wrażeń czysto żeglarskich. Tak źle i tak niedobrze. No to płyniemy. Znowu mamy w planie pływanie w nocy. Już się przyzwyczaiłem do pływania bez GPS-a.

Marina Miho Pracat
       Początkowo obieramy kurs na Mlejt. Tam planuję wpłynąć do jakiejś zatoczki i się trochę pokąpać. Kaneja nie jest młodym gepardem. Raczej przypomina dostojnego hipopotama, w związku z tym dopłynięcie do wyspy Mljet zajmuje nam nieco czasu. Tym razem nie ma to jednak specjalnego znaczenia. Nigdzie nam się nie śpieszy. Za cel obieram zatokę Prožura. Bardzo ładne miejsc. Zatoka osłonięta od morza wysepkami Borovac i Planjak. Stwarza to bardzo kameralny nastrój. Trochę boi do cumowania. Bardziej podoba mi się część zewnętrzna, między wysepką Planjak a cyplem Maharac, i tam usiłuję znaleźć miejsce do zakotwiczenia. I gdy już wydawało mi się, że mam właściwe miejsce, Tomek zwrócił uwagę, że w wodzie pływają odchody. Zajęty „wielkimi” sprawami, nie zauważyłem tych mniejszych. A tu faktycznie było tego mnóstwo. Ktoś właśnie, chyba opróżnił ogromne szambo. Rezygnujemy z tej miejscówki i kierujemy się w głąb zatoki. W swojej bezgranicznej naiwności liczyliśmy na to, że za cyplem woda będzie już wolna od tych szczególnych dodatków. Niestety tak nie było, mimo, że bardzo tego chcieliśmy. Wmawialiśmy sobie, że w tej części jest tych odchodów zdecydowanie mniej i nie jest już tak źle. Złapaliśmy jedną z boi i stanęliśmy. Ktoś nawet próbował się kąpać (na samo wspomnienie mnie wykrzywia), chyba Filip, ale nie znalazł naśladowców.

Gówniana zatoka
       Nieco przygaszeni w naszym żeglarskim entuzjazmie, wzięliśmy się za przygotowanie obiadu. A zaraz po obiedzie odcumowaliśmy. W radio nadali ostrzeżenie, że na otwartym morzu wiatr może przekroczyć 40 knotów. My co prawda byliśmy osłonięci Mljetem, należało się jednak spodziewać silniejszego wiatru niż zwykle.  Kiedy tak sobie rozmyślałem o przygotowaniu jachtu do spodziewanych warunków, ktoś powiedział, że goni nas jakaś dziewczyna na pontonie. Oczywiście potraktowałem to jako żart, bo mimo wszystko, poczucie humoru nie opuszczało załogi. Obejrzałem się jednak za siebie i zobaczyłem, że faktycznie w naszym kierunku płynie ponton. My jednak byliśmy już prawie na otwartej wodzie, gdzie wyraźnie dawało się odczuć tężejący wiatr, a i fale były z deko większe. Przypomniałem sobie, że między jachtami przycumowanymi do boi kręcił się ponton i pani nim pływająca, chyba kasowała za postój. Nie pomyślałem jednak, że i od nas może coś chcieć, ze tę chwilę postoju na boi między wszechobecnymi odchodami. Co innego gdybyśmy chcieli zostać na noc, ale takie zamiaru nie mieliśmy. Zdaje się, że jednak wiatr i fale sprawiły, że pani w końcu odpuściła.  
       Między Mljetem a Pelješacem mieliśmy piękny wmordewind. Dokładnie w linii naszego kursu. Nie pozostało nic innego jak cierpliwie halsować. Zgodnie z prognozą wiatr stężał. Wypływając z Prožury mieliśmy już zarefowane żagle, więc nic wielkiego się nie działo. Poza tym Kaneja jest tak niedożaglowana, że ożywia się dopiero przy solidnym wietrze. Płyniemy więc bardzo bezpiecznie, tyle że głównie poprzecznie, bo z całą pewnością, nie można powiedzieć o naszym okręcie, że chodzi ostro do wiatru. Prawy hals, lewy hals, prawy hals, lewy hals. Zaczyna się ściemniać. GPS nie działa, więc kolejne zwroty robimy coraz dalej od brzegu. Pocieszające jest to, że jak w końcu wyjdziemy za Mljet i przełożymy się na kurs ok 2300 to polecimy jednym halsem wzdłuż całej Korczuli. Bardzo miła perspektywa. Puki co zaczyna się obserwowanie różnych światełek na brzegach, które są już wyraźnie widoczne na brzegach, bo zrobiło się już ciemno. Najpierw na Mljecie Bl 2. Jest. Później kolejne światełko na tej samej wyspie. A jak będziemy na środku między Mljetem i Pelješacem i będziemy mieli na prawym trawersie światło Bl 10s a na lewym pojawi się Bl (3) b/c 10 s, to możemy zmieniać kurs na nasze 2300. I tak powolutku, z mozołem namierzamy i identyfikujemy kolejne światełka, a tu wiatr zaczyna gasnąć. Gdy wreszcie wyszliśmy zza Mljeta praktycznie zgasł zupełnie. Resztę nocy albo ledwo posuwaliśmy się na żaglach, albo wspomagaliśmy się silnikiem, gdy już nasza prędkość spadała niemal do zera. Można było spokojnie delektować się pięknym gwiaździstym niebem i obserwować różne pojawiające się światełka.
       Posuwaliśmy się do przodu bardzo nieśpiesznie. Myślałem, że ta Korczula nigdy się nie skończy. Płyniemy, płyniemy, mijają kolejne godziny, zaczyna się rozjaśniać, a tu cały czas mamy po prawej burcie Korczulę. A może to jakieś omamy z niewyspania? Robi się już zupełnie jasno. W końcu jest! Koniec Korczuli. Możemy płynąć jeszcze bardziej na północ, na Hvar.

Marina Palmizana
       Oczywiście nie zamierzam szukać miejsca w Hvarze, tylko podążam do  Palmiżany na wyspie Św. Klement w archipelagu Pakleni Otoči . Hvar, i owszem to bardzo urokliwe miejsce i zamierzam je odwiedzić, ale Palmižana to dla mnie, jak do tej pory najładniejsza i najfajniejsza marina w jakiej zdarzyło mi się być. Dopływamy stosunkowo wcześnie, więc nie ma problemu ze znalezieniem miejsca. Zresztą później też nie było nadzwyczajnego tłoku. Nie było jak rok temu flotylli kilkudziesięciu jachtów w rejsie sponsorowanym przez jedną z polskich firm z branży budowlanej. Było więc jeszcze bardziej kameralnie, jeszcze bardziej spokojnie i nie było specjalnych kolejek do prysznica. Było po prostu jeszcze fajniej niż rok temu. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie przyjemności przejścia na drugą stronę wyspy, do zatoki Vinogradišce i kąpieli w tej pięknej zatoczce. 

Vinogradišce
       Sam spacer po tej wyspie przenosi człowieka w inny wymiar. Piękna zieleń, bujna ale nie nachalna. Cudowna pogoda, cieplutko ale nie skwarnie. Cisza, spokój i widok, to na jedną zatokę, to na drugą.  Ależ cudowna sielanka. Jeszcze tylko małe co nieco  w szklaneczce i w zasadzie, mógłbym się stąd już nigdzie nie ruszać. Jednak ciekawość świata nie daje mi spokoju. Przecież parę minut stąd, oczywiście taksówką wodną, jest Hvar, a Hvar to już zupełnie inna historia.
       W Hvarze już byliśmy, tyle że czasu starczyło tylko aby zdobyć Spaniolę. A przecież te miasto oferuje znacznie więcej. Więc bardzo chętnie pakujemy się do śmierdzącej ropą i spalinami taksówki wodnej i płyniemy do Hvaru. Taksówkarz okazuje się bardzo sympatycznym i rozmownym człowiekiem. Ponieważ poza sezonem mieszka i pracuje w Niemczech, bardzo swobodnie posługuje się niemieckim. Aż mi głupio, że mieszkając dziesięć kilometrów od niemieckiej granicy, posługuję się językiem naszych sąsiadów zdecydowanie słabiej niż nasz chorwacki przewoźnik.

Zachód Słońca nad Pakleni Otoci.
      Po zejściu z taksówki kierujemy się w prawo, w przeciwnym kierunku niż Spaniola. Podążamy uroczą nadmorską promenadą do klasztoru Franciszkanów, najciekawszego zabytku w tej części miasta. Niestety znowu przybyliśmy na miejsce nieco za późno i w zasadzie wszystko jest już pozamykane. Pierwsze co się rzuca w oczy gdy dochodzimy na miejsce, to niezwykłe okazy cyprysów, podobno mają ponad 300 lat. Zabudowania pochodzą przeważnie z XV w. Udaje nam się wejść na klasztorny, renesansowy krużganek. Kręci się tylko jakaś kobieta, prawdopodobnie tam pracująca i dwóch mężczyzn rozmawiających przyciszonymi głosami, z których jeden jest gitarzystą, omawiających jakieś sprawy związane z koncertem mającym odbyć się w tym miejscu następnego dnia. Jest pięknie i nastrojowo. Szkoda, że tak późno. Jest tutaj wiele ciekawych rzeczy do obejrzenia, jak chociażby Atlas Ptolemeusza wydany w 1524 r. Równie interesującym obiektem jest stojący na terenie klasztoru kościół Gospe od Milosti (Matki Boskiej Miłosiernej). Niestety musimy obejść się smakiem. Nie ma innego wyjścia, jak jeszcze raz kiedyś tu wrócić.

Boczna uliczka w Hvarze.
       Skoro nie możemy delektować się skarbami klasztoru, zagłębiamy się w plątaninę uliczek. Początkowo nie zbliżamy się do Trgu sv. Stjepana aby nacieszyć się ciszą i niezwykłym klimatem miejsc położonych nieco z boku. Hvar to nie jest jednak wielkie miasto i w końcu lądujemy w tłumie turystów. Ruszamy nadbrzeżnym bulwarem w drugą stronę. Tutaj też mnóstwo ludzi. Chyba trafiliśmy na jakiś najazd dużej grupy angielskiej młodzieży. Wszędzie ich pełno. A może tylko tak się wydaje, bo są bardzo hałaśliwi i nieźle podpici. Spotykamy ich również przy nabrzeżu od którego odpływają taksówki wodne. Na szczęście nie płyną z nami. Wsiadamy do tej samej łodzią, którą przypłynęliśmy. Wracam więc do przerwanej rozmowy z naszym przewoźnikiem. Jest to tym łatwiejsze, że ma on teraz pomocnika w postaci 10-12 letniego bratanka. Chłopak jest niezmierni dumny z tego, że powozi tym „okrętem”. Popisuje się ostrymi manewrami silnikiem i sterem przy przestawianiu łodzi z jednego miejsca przy kei na drugie. Gdy płyniemy już do Palmiżany chłopak z kolei demonstruje swego rodzaju znudzenie. Prowadzi nogą, jakby chciał zawołać: zobaczcie jak ja panuję nad tą jednostką. Dla mnie to małe piwo! Mimo to docieramy do mariny cali i zdrowi.  

Krknjaš
       Rano rozpoczynamy ostatni odcinek naszego rejsu. Kierunek Kremik. Pogoda cały czas jak marzenie. Mijamy Splitskie Wrota, czyli cieśninę między wyspami Brač i Šolta. Ożywają sympatyczne wspomnienia z zeszłego roku. Gdy kończy się Šolta w oddali wyłania się podejście do Trogiru. Ach! Zrobimy jeszcze jedną kąpiel w morzu. Jesteśmy w pobliżu wyspy Veli Drvenik, a tam, po jej wschodniej stronie jest  kotwicowisko cudnej urody: Krknjaš. Parę jachtów już stoi, ale i dla nas znajdzie się miejsce. Omijam wszystkich boczkiem by ustawić się na końcu kolejeczki, elegancko uporządkowanej prze wiatr. Nagle czuję, że delikatnie trzemy o dno. Co jest u licha. Sonda pokazuje 5 m głębokości, powinienem mieć zatem dwa metry zapasu. Natychmiast odbijam ku środkowi kotwicowiska. Jeszcze jedno delikatne muśnięcie i spokój. Kolejna niespodzianka Kaneji. Gdy stanęliśmy na kotwicy, Tomek dokonał obdukcji, na szczęście były tylko niewielkie otarcia, mogliśmy więc beztrosko się pluskać w turkusowej wodzie. Piękne miejsce.


       Z nosem przy mapie, obserwując brzeg, zbliżamy się do końca naszego rejsu. GPS ani myśli nam pomóc, ale teraz już go nie potrzebuję. W marinie Kremik jeszcze tankowanie paliwa i kierujemy się na nasze miejsce. Coś tam płynie z naprzeciwka, prawdopodobnie będzie również skręcał w tę samą część mariny co my. Ścinam więc nieco zakręt aby być przed nim. Natychmiast zostaję pokarany. Przecież Kaneja to nie Rudzik, musi mieć na każdy manewr dużo, bardzo dużo miejsca. No i nie mogę normalnie podejść do kei. Do przodu, do tyłu, ale wszystko na zbyt małej przestrzeni. Na domiar złego zgodnie z ustaleniami czeka na nas Pavle. Zaczyna się pokrzykiwanie, coraz głośniejsze pokrzykiwanie i wymachiwanie rękami. Ja, niestety daję się wciągnąć w tę zabawę i też zaczynam odkrzykiwać. Robi się bardzo nerwowo. W końcu każę mu się zamknąć. I … poskutkowało, Pavle się wyłączył. My w końcu trafiliśmy w to miejsce gdzie mieliśmy trafić. Pavle wraz ze swoim pomocnikiem pomogli nam przycumować, z tym, że Pavle już tego dnia do nas prawie się nie odzywał. Nikt też już do nas nie przyszedł aby sprawdzić żagle, jak to działo się na innych jachtach. Tylko nurek robił swoje, Systematycznie, po kolei sprawdzał dna wszystkich jachtów.
       Choć stanęliśmy nie czyniąc najmniejszych szkód ani na naszym jachcie, ani na sąsiednim, z którego obserwowała nas jakaś spanikowana Niemka, wieczór miałem sknocony przez tego durnego Pavle. Zawsze ten ostatni wieczór jest dla mnie najgorszy, bo bardzo nie lubię jak kończy się rejs, a tu jeszcze ta nerwówka przy cumowaniu. Ludzie! Omijajcie szerokim łukiem managera bazy firmy yacht202.com w Kremiku, a biorąc pod uwagę stan przyrządów nawigacyjnych na Kanei, to chyba również i tę firmę należy omijać równie szerokim łukiem.
       Rano Pavle przechodził kilka razy obok nas, nawet coś zagadnął. Na odbiór przyszedł jednak jego młodszy pomocnik. Okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku i odbiór odbył się bez najmniejszych problemów. Już wcześniej wystawiliśmy nasze bagaże na keję. Ależ to smutny widok. Zaczynaliśmy się organizować do odwrotu, a tu pojawia się Pavle i zaczyna rozmowę zupełnie normalnie. Przyszedł porozmawiać o wczorajszym manewrze. Powiedział jaki błąd popełniłem manewrując jachtem. Oczywiście miał rację. Tyle, że w tej nerwówce ciężko było na spokojnie skorygować to co robiłem. Zresztą zdawałem sobie sprawę co się stało i w zasadzie powinienem wypłynąć z basenu, w którym mieliśmy zacumować i powtórzyć cały manewr od początku a nie pchać się na siłę licząc na to, że jakoś się uda. Nawet się udało, tylko po co ten stres?


       Zwykle pierwsze i ostatnie wrażenie rzutują na ocenę całości. Tym razem zupełnie tak nie było. Niemiły kontakt z Pavle nie był w stanie zepsuć bardzo pozytywnej oceny całego tygodnia. To był najfajniejszy rejs, jaki do tej pory przyszło mi prowadzić. Dużo pływania, w tym dwa odcinki całodobowe, trzy wyjątkowej urody miasta: Korczula, Dubrownik, Hvar, kilka pięknych, zacisznych zatok, no i świetne towarzystwo. Było super!    

PS

Admont
       W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w austriackim miasteczku Admont, w pensjonacie Villa Elisabth. Miejsce oddalone o kilkanaście kilometrów od autostrady, otoczone ze wszystkich stron wysokimi Alpami. Dojazd kapitalnymi górskimi serpentynami. A kiedy już przełęcz była za nami zobaczyliśmy miasteczko niczym z folderów reklamowych. Było nieco problemów z dotarciem na miejsce, bo numeracja budynków przy tej ulicy, gdzie jest Willa Elisabteh, jest mocno dowolna. Samochodowy GPS był bezradny. Trzeba było zasięgnąć języka i wtedy wszystko było już bardzo łatwe. Na miejscu przywitała nas dama, która osiemnaście lat skończyła już jakiś czas temu, ale była przesympatyczna. Jak jakaś ukochana cioteczka, uśmiechnięta, pogodna niezwykle życzliwa. Od razu można było poczuć się jak u siebie. A sam dom? Cacuszko! Od progu widać, że jest on całym życiem właścicielki, dopieszczony w najmniejszych detalach, bardzo przytulny i przyjazny. Gdy już się rozgościliśmy, zrobiło się dosyć późno. Niestety pani nie serwuje obiadów i kolacji. Ale jeżeli mamy ochotę się przespacerować, to ona poleca, taki stary lokal, bardzo wśród miejscowych popularny, KAMPER.  Skoro, pani poleca, to wypada sprawdzić. Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. KAMPER jest po prostu rewelacyjny: świetna obsługa (chyba sama rodzina), dania wyśmienite, do tego bardzo słusznych rozmiarów, co dla naszej młodzieży, Ani i Kamila miało niebagatelne znaczenie. A, i jeszcze taki drobiażdżek, za pyszną i wielką wyżerkę, z przystawkami, popitkami i deserem, dla czterech osób rachunek wyniósł niespełna 90 euro. Rewelacja. Obserwując przychodzących gości, nie mieliśmy wątpliwości, że miejscowi faktycznie lubią ten lokal, a do tego większość z nich się zna, więc atmosfera była bardzo przyjemna. Ale to jeszcze nic. Gdybyście widzieli radość naszej pani, gdy powiedzieliśmy jej, że bardzo nam się w Kamperze podobało. Ależ była cała w skowronkach.

       Finał naszego zauroczenia pobytem w Villi Elisabth nastąpił jednak rano, gdy zeszliśmy na śniadanie. Właściwie trudno wymienić wszystko to co pani podała na śniadanie. Wszystko oczywiście w najlepszym gatunku, a do tego, podane tak elegancko, że wprost zapierało dech. Ciężko było opuścić to miejsce. W końcu jednak wygrzebaliśmy się, samo śniadanie trwało z dobrą godzinę. Ujechałem może z kilometr, gdy zadzwonił telefon. Dzwoniła nasza pani z Villi Elisabth. Co też się stał? Przecież zapłaciłem, pokoju zbytnio nie zdemolowałem. O co więc chodzi? „Panie Protas, zostawili państwo zegarek.” Jaki zegarek, przecież mam zegarek na ręce, Ula … też … Kamil nie ma zegarka.


Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...