wtorek, 21 maja 2019

WŁÓCZĘGI PO MORZU EGEJSKIM I OKOLICY - cz.2

Parking pod wiszącą skałą - Kleftiko


       Mimo długich wieczornych rozmów poprzedniego dnia, załoga wstaje dosyć wcześnie. Sprawnie ogarniamy sprawy na jachcie i o 0830 oddajemy cumy.
       Kierujemy się na S-W. Mamy bardzo przyjemny wiaterek 15-17 kn, porywy do 21. Niestety nie możemy w pełni się cieszyć z prawdziwego żeglowania, słuchając tylko plusku wody. Kłopoty z zasilaniem sprawiły, że musimy doładować akumulatory. Mamy spore zapotrzebowanie na prąd. Z jednej strony elektronika jachtowa, z drugiej potężne zapasy żywności w lodówce. Przecież to dopiero początek rejsu. Szkoda byłoby wyrzucać tyle dobra. Więc mimo, że płyniemy na żaglach, silnik i tak pracuje, aż do momentu ożywienia baterii.
       Choroba morska nie odpuszcza. Tym razem zostały zaatakowane i obezwładnione dwie osoby. Dla mnie osobiście jest to bardzo dołujący widok. W sytuacji kiedy naprawdę można by się cieszyć z żeglowania, ktoś rzeczywiście cierpi i raczej nie będzie miał frajdy z jazdy. Choroba morska to dziwne zjawisko. Mówi się, że jest ona efektem niezgodności między postrzeganiem ruchu a sygnałami, jakie odbiera błędnik odpowiedzialny za utrzymanie ruchu. Co innego widzisz, co innego czujesz. Jeżeli sami wywołujemy ruch, lub w jakiś sposób go kontrolujemy, nasz mózg nie ma problemów z właściwą interpretacją dochodzących z zewnątrz sygnałów. Spraw się komplikuje gdy sprawy wokół nas dzieją się bez naszego udziału, jak ma to miejsce w czasie rejsu jachtem po morzu. Co żeglarz to oczywiście inna recepta na to jak zmagać się z chorobą morską. Do mnie najbardziej przemawia zażywanie imbiru. Są nawet tabletki  na bazie imbiru. Dla dzieci i młodzieży syrop i lizaki. Na rynku dostępny jest również plaster, który działa na zasadzie akupunktury – uciska on odpowiednie miejsca na nadgarstkach i w ten sposób ma zapobiegać wystąpieniu objawów choroby. Można też znaleźć w aptekach środki homeopatyczne w postaci kropli lub czopków. Można też kupić leki zawierające dimenhydraminę lub prometazynę (na receptę). Aby jednak środki te mogły odnieść pożądany skutek, należy pamiętać aby zażyć je przed rozpoczęciem pływania, bo później ich skuteczność zdecydowanie zmaleje. Na świecie dostępnych jest wiele leków: Stugeron, Dramamine II, Marzine, Motilium, Scopoderm, Avomine, Phenergan, Maxolon, Zofran. Niestety, większość z nich jest niedostępna w Polsce. Jednak najlepszym sposobem zapobiegania chorobie morskiej jest stanie przy kole sterowym, wtedy zespalamy się z jachtem i kolejne przechyły są dla nas oczywiste. Nie wszyscy mogą jednocześnie sterować. Ci nieszczęśnicy, których nie dopuszczono do steru mogę skupić uwagę na jakimś odległym punkcie poza jachtem. Gorzej jak do samego horyzontu jest tylko morze i nawet żadnej innej jednostki pływającej nie widać. Pozostaje linia horyzontu. Większość ludzi lepiej znosi chorobę na pokładzie, jednak nie jest bezwzględna reguła. Niektórym lepiej jest po prostu położyć się i zdrzemnąć. Kiedy ma się problemy z chorobą morską raczej trudno jest czytać książki lub bawić się gierkami na smartfonach. To ostatnie nie dotyczy naszych najmłodszych członków załogi, którzy na dobre wciągnęli się w gierki na smartfonach i rywalizują z zacięciem godnym lepszej sprawy. Oczywiście są krótkie przerwy na pisanie tego okropnego dziennika, ale później ze zdwojoną energią atakują swoje urządzenia. No, może trochę przesadziłem pisząc o krótkich przerwach, bo napisanie każdego kolejnego zdania, to jednak był dosyć długi i wyczerpujący proces twórczy. No ale, jak to mawiam, każdy kiedyś znajdzie swoją falę.

Nasza "Bavarka"
       Okazuje się, że nie tylko stare jachty mają swoje tajemnice. Również nasza, prawie nowa Bavaria 56 Cruiser co i raz czymś nas zaskakuje. Tym razem, kiedy z ukontentowaniem kiwałem się na falach, dobiegł mnie z jednej z łazienek dosyć donośny odgłos czegoś spadającego. Nic specjalnego. Mało to razy ktoś zostawiał w łazience niezaształowaną kosmetyczkę albo jakieś sprzęty? W końcu większość załogi to zupełni nowicjusz i mają prawo do nauki na własnych błędach. Nie wszyscy jednak podzielali moje spokojne podejście do tajemniczego wydarzenia w łazience i ktoś jednak zajrzał tam aby sprawdzić co się stało. Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu okazało się, że spadło lustro! Na samą myśl o tym co mogłoby się wydarzyć, gdyby akurat ktoś w tym momencie  zasiadał na tronie. Na szczęście jedynie lustro uległo dezintegracji. No cóż, mit solidnych niemieckich wyrobów już dawno rozpłynął się na cztery świata strony. A te lustro to swego rodzaju symbol, wszak w kwietniu 2018 roku Bavaria Yachts, europejski lider w budowie jachtów, firma zatrudniająca ok. 800 osób, ogłosiła upadłość. Parę miesięcy trwał stan niepewności co do dalszych losów tej firmy, ale w końcu znalazł się inwestor, niemiecka firma CMP Capital Management Partners, który podjął się dalszego prowadzenia firmy, zatrzymując przy tym całą załogę. No i dobrze, a nam pozostało dokładne uprzątnięcie potłuczonego szkła żeby ktoś nie zrobił sobie krzywdy. A swoją drogą to ciekawe, stocznia Bavaria Yachts znajduje się w miejscowości Giebelstadt położonej na południe od Wurzburga i nie trudno zauważyć, że do morza to stąd jest raczej daleko. W związku z tym produkowane tam ok 3000 jachtów rocznie, do portów transportowane były i zapewne będą również w przyszłości drogą lądową. Czy ktoś mówił, że Niemcy nie mają fantazji?

Klima i fragment zatoki
       Niemcy mają fantazję a my dalszy ciąg kłopotów. W feralnej łazience wyskakują dwa bezpieczniki i żadne resetowanie nie pomaga. W rezultacie nie działa elektryczna spłuczka w kingstonie i pompa ściekowa. Krótko mówiąc mamy wyłączoną z użytkowania jedną łazienkę, do tego z nieopróżnionym kingstonem. Przy dziewięciu osobach to nieco kłopotliwa sytuacja. Na szczęście widać już Milos, gdzie zamierzamy spędzić najbliższe dwie doby. Może uda się rozwiązać choć niektóre nasze jachtowe problemy.
       Jak ja lubię Milos! Najpierw niecierpliwość. Bo zatoka Milos jest bardzo długa, a tu już by się chciało cumować. Od wejścia do zatoki do linii kiedy na trawersie jest A. Bomparda jest ok. 3,5 Mm. Ale wtedy pojawia się już Adams i na twarzy, niczym odruch bezwarunkowy pojawia się uśmiech. Sama marina to nic specjalnego, jak to w Grecji. Na szczęście jest prąd i woda i stosunkowo dużo miejsca. Ponieważ przypływamy stosunkowo wcześnie, ok godziny 1300, możemy wręcz przebierać w miejscach. Jest dosyć silny wiatr wiejący od lewej burty, więc zakładamy dodatkową cumę ze śródokręcia, bo sama kotwica od dziobu to trochę za mało. Kiedy już mogę powiedzieć „tak stoimy” pora na odwiedziny w bosmanacie. A tam znajoma pani, która pracuje w porcie od niepamiętnych czasów. Pani jest po prostu sympatyczna i przyjaźnie nastawiona do ludzi, ale kiedy jeszcze mówię jej, że nie jest to moja pierwsza wizyta w Adamas, i że wracam tu zawsze z wielką przyjemnością, na jej twarzy zagoszcza uśmiech jak słońce w samo południe. Miło, bo akurat dzisiaj pogoda nie jest typowo grecka. Jak na koniec sierpnia raczej niespotykana.


       Milos to całkiem spora wyspa i bardzo atrakcyjna do zwiedzania, stąd ten planowany dłuższy postój. Atrakcyjna ze względu na ukształtowanie terenu i różne fantastyczne formacje skalne. Skały najróżniejszych barw i kształtów, nadbrzeżne urwiska i urokliwe zatoczki. Prawdziwe bogactwo geologiczne. Za jego też sprawą pojawiło się również  i te bogactwo materialne. Prawdopodobnie pierwszymi mieszkańcami Milos byli Fenicjanie. Wtedy wyrabiano z obsydianu różne narzędzia i broń, które były eksportowane na Peloponez, Kretę, Cypr a nawet do Egiptu. Mówi się, że bogate zasoby tego minerału awansowały wyspę na „narzędziownię” starożytności. I właśnie ta długa historia osadnictwa i cywilizacji jest drugim elementem stanowiącym o atrakcyjności wyspy. Działo się tu wiele i kolejne epoki pozostawiły po sobie jakiś ślad. Oczywiście to co pierwsze się pojawia w naszych głowach na hasło „Milos”, to Wenus z Milos, choć powinno się mówić Afrodyta z Mlos, bo Wenus to imię rzymskie. Ta słynna rzeźba odnaleziona w 1820 roku przez niejakiego Giorgosa Kentrotasa jest zarówno świadectwem doskonałości starożytnej greckiej sztuki jak i bezczelności francuskich „poszukiwaczy skarbów”. Rzeźba została wywieziona do Paryża i wszelkie protesty Greków były i są daremne. Raczej nie zanosi się na to aby Afrodyta z Milos miała powrócić na swoje miejsce.

     
       Port Adamas to jeden z najbezpieczniejszych portów na Cykladach. Jako ciekawostkę warto przypomnieć, że leży w centralnym punkcie kaldery, czyli zapadlisku po stożku wulkanicznym, wypełnionym wodą. Jedyną niedogodnością dla żeglarzy jest bezpośrednie sąsiedztwo pirsu promowego, do którego cumują całkiem spore jednostki, powodując pewien rozkołys. Ale bez przesady, stałem tam już kilka razy i jakoś nie odczułem specjalnego dyskomfortu. W zatoce jest też miejsce aby stanąć na kotwicy, ale jeśli można stanąć przy kei, to zdecydowanie polecam. Miasto jest bardzo sympatyczne a opłaty portowe umiarkowane. Doba postoju 56-cio stopowego jacht to niespełna 25 Euro (2018).  A kiedy już się stanie to warto pospacerować ulicą wzdłuż brzegu, przysiadając w kolejnych tawernach na coś smakowitego.
       No ale nie wszyscy mogą się oddać tym kulinarnym uciechom. Niektórzy muszą się wziąć do roboty. Nie mamy już wątpliwości, że nasze kłopoty z prądem są związane z naszym kablem. Nie mamy żadnego próbnika, więc szukamy uszkodzeń na czuja. Zaczynamy od wtyczek. Janusz rozkręca jedną i drugą. Coś tam jest osmalone. Czyszczenie i skręcenie. Nie, to nie to. Po ponownym podłączeniu i „wysadzeniu” bezpieczników, znajdujemy miejsce gdzie kabel jest wyraźnie cieplejszy. Acha! Jest uszkodzenie. Obcinamy kawałek i skręcamy ponownie. Eee? I nic. Kolejne uszkodzenia. Zdaje się, że nasz kabel nadaje się na złom, a przynajmniej do gruntownego sprawdzenia. W końcu postanawiamy kupić nowy kabel. Ale okazuje się, że to nie takie proste, bo w Adamas takiego kabla nigdzie nie dostaniemy. W końcu w jakiejś hurtowni budowlanej udaje się nam zakupić odpowiedniej grubości kable jednożyłowe i osłonę. Montujemy z tego coś doraźnego, byle tylko mieć prąd na jachcie. Nawet jakoś to działa. Pod warunkiem, że nie ruszamy spłuczki ani pompy prysznicowej w felernej łazience. Bo każda próba ich uruchomienia skutkuje natychmiastowym „wywaleniem” korków. Podobny efekt daje próba uruchomienia klimatyzacji. Na razie kończymy nasze zmagania z elektrycznością. W kwestii klimatyzacji pozostaje nam  uznać, że choć jacht jest w nią wyposażony, to my jedynie możemy o niej porozmawiać.

Jesteśmy na szczycie
            Kolejny dzień to zaplanowana wycieczka po wyspie. Nic więc dziwnego, że wyjątkowo leniwie wynurzamy się z koi. Wszystko jakoś się rozłazi. Przysiadłem sobie w kokpicie z kubkiem pachnącej kawy i przyglądałem się życiu toczącemu się nieśpiesznie wokół nas. Moją uwagę zwraca jacht, który chciałby odpłynąć ale ma ewidentne problemy z podniesieniem kotwicy. W końcu ktoś schodzi do wody i dopiero wtedy, po dłuższych zmaganiach z oporem materii, a właściwie z poplątanymi łańcuchami udaje im się ruszyć w drogę. Jeszcze nie skończyłem przeżuwać w myślach tego niefortunnego zdarzenia, gdy widzę, że kolejny jacht chcący odpłynąć ma podobne problemy. Co za licho?! To już wygląda niepokojąco. Przypominam sobie podobne zdarzenia z Nowego Epidauros czy Mykonos, gdzie przyczyną problemu była gruba lina leżąca na dnie w poprzek łańcuchów kotwicznych, czy w Portocheli, gdzie nieroztropny żeglarz ułożył swój łańcuch w poprzek już leżących łańcuchów innych jachtów. Już pierwszy wychodzący jacht ściągnął kilka następnych kotwic w jedno miejsce. Ależ była plątanina. Już procesory zaczęły się grzać, bo ruszyła na całego analiza możliwych wydarzeń i różnych reakcji. Ale póki co, jeszcze przez chwilę zmagamy się bezskutecznie z naszym zasilaniem. W końcu cała ekipa jest gotowa do wyjścia, więc zostawiamy zmartwienia za sobą i idziemy do wypożyczalni samochodów po zamówione poprzedniego dnia pojazdy.

I widok ze szczytu.
       Bierzemy dwie prawie nowe srebrne Hondy Civic i ruszamy na podbój wyspy. Auta prowadzą się bardzo dobrze i jazda nimi to przyjemność. Najpierw jedziemy do katakumb. Nie ma zbyt wielu turystów. Bez problemu można zaparkować na parkingu przy zejściu do katakumb. Zejście jest dosyć strome, ale starannie wykonany kamienno-betonowy chodnik, z licznymi schodkami, sprawiają, że idzie się wygodnie. No i te widoki na zatokę i na wioskę Klima. Pięknie! O! Patrzcie, wczoraj tam płynęliśmy. Zatoka z tej wysokości wygląda bardzo malowniczo.
       Katakumby na Milos to jedna z większych atrakcji wyspy. Są interesujące ze względów historycznych jak i geologicznych. Są to najstarsze w Grecji pozostałości po pierwszych chrześcijanach z I wieku. Wszystkich grobów, dawno już splądrowanych jest 294. Do zwiedzania niestety udostępniona jest tylko część. Przy okazji zwiedzania katakumb wywiązała się ciekawa dyskusja o ich wykorzystaniu. Bo, że grobowce to oczywiste. Ale też niekiedy miejsce spotkań, szczególnie w okresie prześladowań. Jak jednak silne były prześladowania wczesnych chrześcijan w Grecji? Tego niestety nie byliśmy w stanie sprawdzić, bo po prostu zabrakło nam dostępu do odpowiednich materiałów. Ale cośmy sobie podyskutowali, to nasze.

W katakumbach
       Będąc już w okolicach Melos odwiedzamy miejsce gdzie odnaleziono słynną rzeźbę – Afrodytę z Milos oraz całkiem dobrze zachowany starożytny amfiteatr.
       Kolejny punkt dnia to odwiedziny w twierdzy weneckiej. Najpierw jednak trzeba znaleźć miejsce do zaparkowania. Nie jest to niestety w tym miejscu prosta sprawa. Ponieważ twierdza usytuowana jest na wysokim i stromym wzniesieniu, przed wyruszeniem na jej podbój należy przysiąść w jakiejś knajpce i się posilić. Wpadła nam w oko taka jedna, całkiem niewielka, ale bardzo klimatyczna, tuż przy drodze do twierdzy - Taverna Uzeri. Kiedy już się rozsiedliśmy i zamówiliśmy małe conieco, był czas na dokładniejsze przyjrzenie się lokalikowi. Bardzo przytulny, z licznymi elementami wystroju z minionej epoki spokoju i bezpośpiechu. Ale miejsce wydało mi jakieś bardzo znajome. Jeszcze dokładniej zacząłem się przyglądać każdemu kątowi. Tak! Byłem tutaj, tylko gdzie jest buzuki, które wisiało w centralnym miejscu na ścianie i Darek próbował na nim grać, a właścicielka nawet zaśpiewała kilka słów. Tak to musi być to miejsce. W końcu zapytałem starszego pana, który wydawał się być szefem, o ten instrument. Trafiłem, pan faktycznie był właścicielem, a słysząc moje pytanie uśmiechnął się pogodnie. Tak wisiało tu kiedyś buzuki, teraz jest w środku. No tak, to było 12 lat temu.

Posiłek w drodze do twierdzy
        Do twierdzy idzie się wąską, stromą drogą. W takie dni jak ten, kiedy jest piękna słoneczna pogoda jest to spore wyzwanie, szczególnie w okolicach południa. Nic więc dziwnego, że nie spotykamy zbyt wielu innych turystów. Po drodze trafiamy na drzewka figowe, na których jest sporo podsuszonych już nieco, pysznych owoców. Jeden z naszych młodych dżentelmenów, Adrian dzielnie zmaga się z trudnym terenem, by nazrywać garść smakowitych owoców. Wreszcie docieramy na szczyt. Tam jak zwykle, mniej lub bardziej wieje. Widok jest jednak absolutnie fantastyczny. Właśnie dla niego warto jest podjąć trud wspinaczki mimo panującego upału.

Sarakiniko
       Jeden dzień na włóczenie się po Milos, to zdecydowanie za mało. Trzeba więc na coś się zdecydować, a z czegoś zrezygnować. Jak dla mnie absolutnym hitem tej wyspy jest Sarakiniko. Niezwykłe białe skały, z gejzerami wody tłoczonej przez morze i cudowną zatoczką kąpielową wcinającą się głęboko w ląd. Przy dobrej pogodzie jest to fantastyczne miejsce do kąpieli. Zarówno młodsi jak i starsi mają wielką radochę z pluskania się w ciepłych wodach Morza Egejskiego. Mimo, że na otwartym morzu są dosyć duże fale, wywołujące niepowtarzalne widowisko uderzając z impetem w nabrzeżne skały, w zatoczce jest zupełnie spokojnie. Prawdziwa rozkosz. 

Sarakiniko
       Dla urozmaicenia, po wędrówce po skałach, można wejść do katakumb, które podobno kiedyś były wykorzystywane przez wojsko. Same w sobie, nic specjalnie ciekawego, ale niewątpliwie dodatkowe urozmaicenie wycieczki. Sarakiniko ma dwie niewątpliwe wady: 1) bardzo trudno się stamtąd wyrwać, dopiero porządny głód może w tym pomóc; 2) bardzo trudno to miejsce opisać w sposób w pełni oddający jego uroki – tam trzeba po prostu pojechać i zobaczyć na własne oczy.

Pollonia
       Jak już jednak pojawi się głód i zmusi nas do opuszczenia Sarakiniko, to natychmiast trzeba udać się do bardzo przytulnej wioski Pollonia. A dokładniej, do Fish Tavern Molos. Bardzo grecki lokal, żadnych luksusów, żadnych ekstrawagancji, za to kuchnia i klimat niepowtarzalne. Kolejny raz można się przekonać, że Grecy potrafią przyrządzać dary morza. Tu można naprawdę beztrosko i radośnie biesiadować bez końca. Smakujemy więc najróżniejszych potraw i cieszymy się posiłkiem. W końcu wracamy do Adamas, bo jesteśmy zobligowani do oddania samochodów do określonej godziny. Hondy Civic sprawdziły się bardzo dobrze, przy ich oddawaniu nie było żadnych kłopotów. Wracamy na jacht i znowu przesympatyczne pogawędki przy odrobinie jakiegoś zacnego trunku do późnej nocy. Jak ja to lubię!

Do Kleftiko.
       Kolejny dzień, to już czwartek, rozpoczynamy dosyć wcześnie. Właściwie trochę się wahałem czy płynąć prosto do Naxos, czy jednak zahaczyć jeszcze o Kleftiko. Jak na razie nie ma żadnego przymusu czasowego, możemy więc pozwolić sobie na nieco improwizacji. O.K., skoro nie mogę się zdecydować, więc pytam o zdanie załogę, mówiąc o co chodzi i jakie są alternatywy. Zdaje się, że pod wpływem doznań w czasie wczorajszej wycieczki, jest, przynajmniej u części załogi, zdecydowana wola odwiedzenia Kleftiko. Vox populi, vox Dei – płyniemy do magicznej zatoki, a właściwie zespołu zatoczek, skalnych grot, niezwykłych skał i plaż. Mamy całkiem świeży wiaterek – 5 – 7 B, więc mkniemy niczym na skrzydłach. 

Kleftiko
       Na miejscu jest już zdecydowanie spokojniej. Wiatr wieje z drugiej strony wyspy. Jest koniec sierpnia, piękna pogoda, nic więc dziwnego, że jest dosyć tłoczno. Nie tylko my chcemy się nacieszyć tym niezwykłym miejscem. Co istotne, można się tu dostać jedynie od strony morza. Żadna drog nie prowadzi do tego miejsca. Zrzucamy ponton na wodę. Akurat w tym miejscu ponton ze sprawnym silnikiem bardzo się przydaje. To jest niesamowita atrakcja pływanie między skałami i tunelami w skałach, zapływanie do sąsiednich zatoczek i odwiedzanie różnych kąpielisk. Pływamy na pontonie, pływamy w pław. Czas szybko mija. Trzeba by zjeść jakiś obiad. Od słowa do słowa, podejmujemy decyzję, dzisiaj już nigdzie dalej nie płyniemy. Zostajemy w Kleftiko. Więc uciechy kąpielowe trwają w najlepsze do wieczora. W miarę upływu czasu większość jachtów odpływa. Zostają bardzo nieliczni: dwa wielkie, superluksusowe jachty motorowe i może ze dwa jachty żaglowe. Robi się bardzo kameralnie. Prognoza pogody nie przewiduje żadnych zmian, więc możemy spokojnie zostać na noc. Chyba się powtarzam, ale jest pięknie!       

Kleftiko

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...