czwartek, 22 lutego 2018

MALAGA I OKOLICE – Cz. 3 – CEUTA – GIBRALTAR - MALAGA



       Wypływamy z Tarify. Wieje całkiem przyjemnie, początkowo nawet do 30 w, czyli 7 B, prawie z E. Płyniemy więc bajdewindem mając Ceutę niemal na kursie. Trochę nas odrzucało w kierunku S. Dodatkowo mieliśmy kilka mijanek z płynącymi w najróżniejszych kierunkach statkami. Afrykański brzeg przybliżała się w szybkim tempie. Pięknie! Po prostu pięknie. Ale jak to zwykle bywa, to co piękne nie może trwać bez końca. Wiatr stopniowo słabnie, zmieniając nieco kierunek. W końcu wieje prosto z Ceuty. Nasz dzielny kapitan nie odpuszcza i cały czas płyniemy na żaglach. Skradamy się żółwim tempem do portu, a tu jeszcze raz trzeba założyć hals oddalający. Wielki falochron, na końcu którego wspaniały Herkules pręży mięśnie podtrzymując walące się na niego dwa słupy, mamy od dłuższego czasu w zasięgu ręki. Tylko jakoś nie możemy się do niego zbliżyć. Żagle już zwisają jak dwie smętne ściery. Poddajemy się i uruchamiamy katarynę.


       W Ceucie wpływamy do prawdziwej mariny. Nie jest ona jakoś specjalnie okazała, nie powala swoim wyglądem ani wyposażeniem, ale wszystko jest O.K. Dobre schronienie, woda, prąd a wszystko w bardzo przyzwoitej cenie: 20,29 Euro. Jak dla mnie super, bo jest wszystko czego potrzebuję i bardzo intrygujące miasto.
       Ogarnąwszy jacht wyruszamy na spotkanie miasta, a przede wszystkim jakiejś knajpy. I niestety jedyny plan jaki mieliśmy to dojście do wyszukanej w internecie, polecanej tawerny. Posługując się nawigacją w telefonie, z niewielkimi problemami trafiamy do El Meson De Mati przy Paseo de la Marina Española 8. To całkiem niedaleko mariny, wystarczyło w odpowiednią stronę pójść Aleją Jana Pawła II. My, na szczęście poszliśmy nieco dookoła, bo początkowo jakoś nie mogliśmy się zdecydować dokąd chcemy się udać. Na szczęście, bo przy okazji zrobiliśmy sobie krótki spacer po mieście. 

   
       El Meson (Gospoda) De Mati nie olśniewa swoim wnętrzem. Jest raczej zwyczajna, taka trochę jak uboga tawerna dla rybaków i marynarzy. Ale to wydaje się, że można jej zapisać na plus. Taka bezpretensjonalność to raczej zaleta. Nie czułem jednak jakiejś fajnej atmosfery. Gdy tam trafiliśmy było nieco pustawo. Kelner, mimo późnego popołudnia sprawiał wrażenie jakby dopiero co został wyrwany z głębokiego snu i całym sobą wyrażał niezadowolenie. A może po prostu miał zły dzień. W każdym bądź razie obsługa w wykonaniu tego pana była w najlepszym razie nijaka. Nie starał się w żaden sposób ułatwić nam zrozumienia co ma do zaoferowania, a już o jakimkolwiek uśmiechu można było zapomnieć. Jeszcze raz przydatna okazała się nowoczesna technologia, czyli tłumacz hiszpańsko polski w telefonie. W końcu coś nam się udało zamówić. Ja się zdecydowałem na pimientos asados (pieczona papryka) i parilladas carne (mięso z grilla).  Zanim pan przyniósł to co sobie wybraliśmy, najpierw na stole pojawiły się przystawki. Sześć różnych dań, po dwa talerze każdej. Każdy zatem mógł spokojnie wszystkiego posmakować. Jedzenie w El Meson De Mati nie było wykwintne, ani nawet wyszukane, ale z całą pewnością świeże, smaczne, przypominające zwykłe domowe potrawy. Za wszystko nasza szóstka zapłaciła 190 Euro. Tylko ten chłód emocjonalny, nie dający cieszyć się posiłkiem.


       Po wyjściu z gospody obraliśmy azymut na Lidla, którego szyld widać było z daleka. Była zatem jeszcze jedna okazja do spaceru po wieczornej, pełnej najróżniejszych barw Ceucie. Za dnia miasto wyglądało ciekawie, ale po zmroku było fascynujące. Różnorodność ludzkich typów. Architektura ilustrująca wpływy kultur z wielu stron.  Trochę chaosu, trochę bałaganu, spory ruch samochodów. Nawet McDonald’s z zewnątrz wyglądał inaczej, niż zwykle, ładnie wtopiony w otoczenie. Nie zawiódł nas Lidl, w którym kłębiło się mnóstwo ludzi. Zdecydowanie większy niż te w Polsce i nieźle zaopatrzony. Ale po Ceucie pozostał wilki niedosyt. Prześlizgnęliśmy się po niej bardzo powierzchownie. Po poza jedną knajpą i Lidlem nigdzie nie weszliśmy, nigdzie nie przystanęliśmy by choć przez chwilę chłonąć różnymi zmysłami atmosferę miasta. Właściwie niewiele będzie do wspominania. No cóż, jak na miasto, którego barwna historia sięga V wieku p.n.e. to słabo jakoś te nasze odwiedziny wypadły. Rano, przed wypłynięciem w dalszą drogę, jeszcze wyskoczyłem na krótki spacer z aparatem w ręku, ale to nie zmieniło ogólnego wrażenia niedosytu.


       Na środę, kolejny dzień naszej eskapady, mamy bardzo skromne plany żeglarskie, chcemy dotrzeć na drugą stronę cieśniny, do Gibraltaru. Jest piękna pogoda, sprzyjający wiatr i wspaniały nastrój. To takie chwile, gdy sobie myślę, że nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Czasami coś oczywiście trzeba zrobić na jachcie, czasami trzeba stanąć za sterem, ale to niczego nie zmienia. Jest pięknie. A do tego jeszcze od czasu do czasu pojawiają się delfiny, których w tej okolicy nie brakuje. Ich śmiejące się mordki wszystkich wprawiają w pogodny nastrój. Ale to miejsce jest niezwykłe z innego powodu. Niemal cały czas widzimy „Skałę”. Im bliżej do niej podpływamy tym trudniej oderwać od niej wzrok, ma w sobie jakąś magnetyczną siłę. Gdy kilka dni temu zobaczyłem ją pierwszy raz, to to zauroczenie złożyłem na karb tego, że to pierwszy raz. A teraz jest kolejny raz i dalej to samo. Ta skała wyskakująca wysoko w górę niemal prosto z morza jest naprawdę niezwykła. Do tego jeszcze wyobraźnia się podłącza z różnymi obrazami, z długiej i niezwykle bogatej historii tego miejsca.


       Wiatr znowu słabnie. Ale to już nie ma znaczenia. Gapiąc się na”Skałę” wpływamy do Zatoki Gibraltarskiej. Podobno sama nazwa Gibraltar, to zniekształcone arabskie Dżabal Tarik – Góra Tarika. Najpierw mijamy część brytyjską. Jak twierdzą bywali w świecie, marina tam jest droższa i nie taka fajna jak w części hiszpańskiej. Po drodze mijamy liczne statki handlowe stojące na kotwicy. Dopływamy w końcu do bardzo okazałej mariny: Alcaidesa Marina. Grzecznie zatrzymujemy się przy biurze aby załatwić formalności. Tuż obok nas stał imponujący jacht Rhea, 179 stóp (54,6m) długości. Wyglądał na klasyczny kecz, ale okazało się, że został zwodowany w … 2017 roku. Po chwili zaczął odbijać i odpłynął.
       Marina jest nowoczesna, ładnie zagospodarowana, oferuje wszelkie potrzebne udogodnienia łącznie z bardzo przyzwoitymi sanitariatami. Co najważniejsze są tam 624 miejsca postojowe dla jachtów o wielkości od 8 do 100 metrów. Po sąsiedzku jest stocznia jachtowa. Super! Co prawda jest już mocno po sezonie i wolnych miejsc nie brakuje, ale i tak marina robi bardzo dobre wrażenie. No i co jest również istotne, blisko stąd do części brytyjskiej. A ”Skałę” mamy jak na dłoni.
       Przed wyruszeniem „w miasto” robimy sobie na jachcie prawdziwą ucztę. Wiadomo przed spacerem należy się wzmocnić. Jeszcze w Polsce Bolek przygotował mięso na trzy obiady. Tym razem padło na wyśmienite de volaille z ziemniakami w mundurkach i sałatką. Danie główne poprzedzone było desą świetnych serów. Nie zabrakło też stosownych napitków. No tylko jakoś ciężko było po tym się podnieść od stołu i wyjść z jachtu. Mocno musieliśmy wytężyć naszą nadwątloną wolę odkrywców by zebrać się w sobie.  Jednak świadomość, że jesteśmy w jednym z bardziej niezwykłych miejsc w Europie pomogła nam wyjść na spacer.


       Już odzwyczailiśmy się w Europie od granic. A tu na „dzień dobry” przejście graniczne ze sprawdzaniem dokumentów, kontrolą bagażu i mundurowymi z bronią. Nas przepuścili bez problemu. Jednak od czasu do czasu można było zauważyć jak z groźną miną kogoś kontrolują. Łatwo przyzwyczajamy się do dobrego i zapominamy, że świat wcale nie jest doskonały. Z resztą historia Gibraltaru jest na tyle bogata i pełna zakrętów, że sama w sobie może stanowić podstawę do długich i wciągających dyskusji. Do Brytyjczyków należy od 1713, kiedy to został im przyznany na mocy traktatu pokojowego z Utrechtu. I od tej pory jest ważną twierdzą Zjednoczonego Królestwa. Nie brakowało zakusów aby ją Brytyjczykom odebrać. Do tej pory miejsce to jest puntem spornym w relacjach Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. W roku 1967 i 2002 odbyły się nawet referenda na temat możliwości przejścia pod jurysdykcję hiszpańską, jednak ten pomysł nie spotkał się z przychylnością większości mieszkańców Gibraltaru.  
       Zostawiamy za sobą poważne rozważania, bo zaraz za przejściem granicznym mamy koleją atrakcję tego miejsca: lotnisko. Niesamowite. Pas startowy od jednego brzegu do drugiego brzegu. Początek oznakowani podejścia stoi w wodzie. Ale to nie koniec. Ten pas przedziela też miasto. Nie można objechać lotniska bokiem. Bardzo ruchliwa ulica, Winston Churchill Ave., po prostu przecina pod kontem prostym pas startowy. Samochody sobie jeżdżą, ludzie chodzą, normalnie jak to w mieście. Nie mogłem sobie darować i zrobiłem kilka kroków w bok by przez chwilę stanąć na środku pasa startowego i popatrzeć jak to wygląda z tak małej odległości. A tam na końcu woda!  Dla nas, Polaków, Gibraltar kojarzy się również ze smutną kartą historii. To właśnie tutaj, po starcie z tego lotniska, 4 lipca 1943 roku tuż prze północą, po 16 sekundach lotu, samolot B24 Liberato II LB nr AL523 spadł do wody po wschodniej stronie półwyspu. Na pokładzie samolotu znajdował się m.in. Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych, generał Władysław Sikorski. W sumie zginęło wtedy 16 osób. I do tej pory nie ma jednoznacznej odpowiedzi jakie były przyczyny i okoliczności tej katastrofy.


       Po chwili wchodzimy w Main St.. Mam wrażenie jakbym znalazł się gdzieś w zupełnie innym miejscu. Znajome budki telefoniczne, znajome szyldy, charakterystyczne pub’y. Całkiem sporo ludzi. Jakże barwny ten tłum. Jakby jakiś zapomniany fragment Londynu. Spacerujemy nieśpiesznie chłonąc atmosferę miejsca. Choć, oczywiście żeglarze nie piją alkoholu, zaglądamy do wyjątkowo dobrze zaopatrzonych do sklepów z napojami wyskokowymi. Chcemy sprawdzić, czy faktycznie ceny tutaj są takie atrakcyjne. No i faktycznie są. Skoro tak, to już na słowo wierzymy, że podobnie jest w sklepach z kosmetykami i biżuterią. Po pewnym czasie otoczenie się zmienia. Właściwie trudno powiedzieć, z czym to można skojarzyć. Pełen eklektyzm z elementami solidnej twierdzy. Dochodzimy do kolejki górskiej, którą można wjechać na „Skałę”. Zamierzamy jednak stopniować doznania, tym bardziej, że słońce jest już bardzo nisko, i zostawiamy sobie tę przyjemność na następny dzień. Na razie idziemy jeszcze kawałek dalej i wchodzimy do ogrodu botanicznego Alameda Gardens, który został założony w 1816 roku przez gubernatora Gibraltaru sir George Don. Tu przed zapadnięciem ciemności ogród sprawia niesamowite wrażenie. Niesamowicie bujna roślinność i jakaś niesamowita ilość niemiłosiernie hałaśliwych ptaków. Pojawiają się tabliczki z napisem: „Nie karmić makaków.” Jednak tych ostatnich nie spotykamy na swojej drodze.


       Robimy odwrót. Wracamy do „londyńskiej” części miasta. A skoro tak, to czy mogło być inaczej. Lądujemy w pubie. Ten nazywał się The Horseshoe. Bardzo typowy angielski pub. Usiedliśmy sobie przy stolikach ustawionych na chodniku. Szef jakiś taki zblazowany, a może nieufny wobec nas, w każdym bądź razie ponurak. W niczym to nam jednak nie przeszkadzało, zamówiliśmy co mieliśmy zamówić i wesoło spędziliśmy kolejną godzinę.   
       Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Zaraz po śniadaniu wyruszamy w kierunku „Skały”. Starsi panowie (poza jednym dżentelmenem) muszą roztropnie gospodarować swoimi siłami. W związku z tym, zaraz po przekroczeniu granicy wsiadamy do autobusu miejskiego i za niewielką opłatę dojeżdżamy do Cable Car. Bo chyba nikt nie myślał, że będziemy wchodzić na górę. Wjazd kosztuje 11 GBP, nie jest to więc opłata symboliczna, ale jak już się rzekło, starsi panowie muszą szanować swoje siły. Wagonik jest już nieco leciwy. Pokonanie 412 metrów zajmuje mu 6 minut. Naprawdę warto dostać się na górę, widok we wszystkie strony był zachwycający. My byliśmy tam stosunkowo wcześnie, więc słońce znajdujące się nisko nad horyzontem w połączeniu z mgłą unoszącą się nad wodą, potęgowało jeszcze wrażenie.


       Chwilę po wyjściu z wagonika spotykamy pierwsze makaki, dokładniej makaki berberyjskie, z których słynie „Skała”. Sporo jest ostrzeżeń aby ich nie karmić i zachować ostrożność, bo mogą coś podwędzić, albo, jak się zdenerwują, mogą ugryźć. Na szczęście, te które ja spotkałem były bardzo przyjaźnie nastawione i spokojnie pozowały do zdjęć. 


       Wędrując po kolejnych fragmentach góry natrafia się na działa z różnych epok. To broń za pomocą, której kolejni włodarze tego terenu, zapewniali sobie panowanie nad cieśniną. Co prawda współczesne sposoby walki mocno się zmieniło, ale położenie Gibraltaru sprawia, że odgrywa on wciąż ważną rolę. Przystajemy na kolejnym tarasie widokowym (wiele z nich wyposażonych jest w solidne lunety) by podziwiać niezwykłą panoramę. Właśnie trafiamy na moment zamykania drogi przecinającej pas lotniska. Myśleliśmy, że za chwilę będzie startował lub lądował jakiś samolot. A tu nic z tego. Kiedy już zupełnie ustał ruch, wyjechał jakiś samochód obsługi lotniska i przejechał kilkakrotnie wzdłuż całego pasa startowego. Po kilku minutach znowu podniesiono szlabany i normalny ruch odbywał się jakby nigdy nic.


       Na dół postanowiliśmy jednak zejść na piechotę. A co tam! Zejście prowadziło wąską i stromo opadającą w dół drogą. Ciekawe czy to na niej właśnie  kręcono scenę początkową do kolejnego Bonda – „W obliczu śmierci”, z Timothy Daltonem w roli głównej i piosenką A-Ha „Living Daylights”? Przyszedł mi wtedy do głowy taki pomysł aby odwiedzić, obfotografować i opisać miejsca gdzie rozgrywa się akcja filmów o niezwykłym agencie MI-6. Pomysł może i ciekawy, tylko skąd wziąć kasę na jego realizację?
       Schodząc w dół zaglądamy na wystawę „Citi under siege”. Niewielką ale bardzo sugestywną, pokazującą jak się żyło w garnizonie brytyjskim na początku XVIII wieku. W zabytkowym otoczeniu umieszczono kilka figur naturalnej wielkości w typowych sytuacjach z tamtych czasów. Sporo miejsca poświęcone jest zarazom, które wyniszczały brytyjski garnizon. To raczej nie było zbyt wesołe życie.


       W końcu schodzimy na dół. Wracamy do rzeczywistości i do części hiszpańskiej. Jeszcze nie na jacht. Bolek zaprowadził nas do chińskiej knajpy znajdującej się w pobliżu mariny – Restaurante Wok Hong Kong. Restauracja miści się u zbiegu Av. Principe de Asturias i Av. De España. No cóż znowu knajpa nie mająca nic wspólnego z możliwością poznawania lokalnych przysmaków. Trzeba jednak przyznać, że jedzenie było pierwsza klasa. Co ważniejsze po zapłaceniu 13 Euro można było jeść do woli. Były dania gotowe w dużym wyborze, można było też zamówić coś robionego na poczekani. A wszystko to w przestronnym i czystym lokalu. Nie czuć było tak dobrze znanego z wielu chińskich restauracji specyficznego smrodu przypalonego tłuszczu. Zatem, choć kolejny raz nie dane mi było skosztować mojego ulubionego bakalao, to jednak polecam.


       Kończymy nasz pełen wrażeń pobyt w Gibraltarze. Będzie co wspominać. Dzień dobiega końca gdy wypływamy z zatoki na Morze Śródziemne. Bardzo przyjemna nocna żegluga. Zaraz po zapadnięciu zmroku pojawiają się znowu delfiny. Ale tym razem w większej ilości i przez długi czas. Momentami płyną z boku, momentami ustawiają się przed dziobem niczym konie w czwórce ciągnącej rydwan. Niesamowity pokaz, trudno było oderwać od nich wzrok.   
       Wachtę kończymy o trzeciej. Po nas jest nasz kapitan i Bartek. W domu śpię jak kamień. Dopóki nie zadzwoni budzik, niewiele rzeczy jest w stanie wyrwać z objęć Morfeusza. A na jachcie jest inaczej. Każdy dźwięk różniący się od tła, czy zmiana rytmu dźwięków powodują, że natychmiast staram się zorientować w sytuacji. Jak przysłowiowy zając pod miedzą. Nic więc dziwnego, że słyszę kiedy Bolek uruchamia silnik. Znając jego niechęć do pływania na katarynie domyślam się, że wiatr zdechł całkowicie. Później rejestruje jakieś problemy z silnikiem. Skoro jednak Bolek nas nie woła, to znaczy, że nic się nie dzieje. Słyszę jednak, że rzucamy kotwicę. Ale dalej cisza, więc jeszcze trochę się wyleguję. Wychodzę do kokpitu na powitanie pięknie wschodzącego słońca. Okazało się, że Bolek nie chciał abyśmy zbyt wcześnie dopłynęli do Malagi, więc rzucił kotwicę przy Benalmadenie.


       Cumujemy w końcu w Maladze. Znowu powtarzają się korowody z umawianiem się z naszym sympatycznym Diego. Czas dla niego ma zupełnie inny wymiar. A może on w ogóle nie istnieje dla naszego hiszpańskiego przyjaciela. Ruszamy więc na jeszcze jeden spacer po Maladze. Tym razem zdobywamy twierdzę. Wracamy przez centrum okrężną drogą. Już krążąc ciasnymi uliczkami starego centrum zauważamy znacznie większy ruch w mieście niż przed tygodniem. Coś się dzieje. Rozbłysły przedświąteczne dekoracje. Śmiesznie wyglądają drzewka pomarańczy z wiszącymi jeszcze obficie owocami, przyozdobione bożonarodzeniowymi lampkami. W końcu wychodzimy na główną avenide a tam tłum. Żadnych samochodów. Gdzieś dalej scena, na której występuje jakaś piosenkarka. I nagle przypominamy sobie, że przecież w niedzielę rozpoczyna się adwent, więc jest to ostatnia balanga przed okresem oczekiwania i wyciszenia. Całe miasto skrzy się od okolicznościowych światełek. Wzdłuż kei ludzie kręcą się niemal do rana.


       W sobotę rano w końcu udaje się nam spotkać z Diego. Okazał się bardzo sympatycznym i życzliwym człowiekiem. Przy odbiorze jachtu nie szukał dziury w całym. Do wszystkiego podszedł rzeczowo. Gdy dowiedział się, że mamy dostać się na dworzec kolejowy, zaoferował przewiezienie bagaży. Tak więc kończymy rejs w wyśmienitych nastrojach. Było bardzo fajnie. Do następnego!!!



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...