środa, 18 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Henningsvær


Droga do  Henningsvær

       Poranek, jak to zwykle na Lofotach wietrzny, mokry i pochmurny. Zaczynają dawać o sobie niedostatki naszego domku. Rano ręczniki są mokre, bo nie wyschły od wczoraj. Na nieotwieralnych oknach z pojedynczymi szybami skrapla się rosa. Coraz intensywniej używamy ogrzewania elektrycznego. Jak to dobrze, że nie płacimy osobno za prąd.
       Nie ma co gderać, jemy śniadanie i ruszamy. Tym razem chcemy odwiedzić Henningsvær, opisywane w przewodnikach  jako prawdziwa perła Lofotów. W tym celu udamy się na największą wyspę archipelagu Austvågøy. Główna droga biegąca przez całe Lofoty jest atrakcją sama w sobie. Gdy jednak zjeżdżamy z niej na którąś z bocznych dróg, wcale nie jest mniej ciekawie. Miłośnicy natury i pejzaży przez nią tworzonych mają tutaj prawdziwe Eldorado. Zastanawiam się czy nie istnieje ryzyko znudzenia się tymi urokami. Póki co, raczej nam to nie grozi.
       Droga nr 816 jest wąska i kręta. Inaczej być nie może, bo prowadzi na granicy zbocza górskiego i wody. Znowu co chwilę się zatrzymujemy, by zrobić kilka zdjęć. Co prawda wiatr nie słabnie, ale zawsze znajdzie się jakiś głaz, za którym można przycupnąć. Te pejzaże bardzo dobrze wpływają na nasze samopoczucie.

 Henningsvær  - morze i góry
       Aby wjechać do Henningsvær trzeba na końcu pokonać jeszcze dwa wąziutkie mosty, na których ruch odbywa się wahadłowo i docieramy do dużego parkingu, na którym zostawiamy samochód. Jak wszędzie do tej pory, również na tym parkingu dominują kampery. To jakieś osobne byty, mam wrażenie, że to jakieś potwory, które ubezwłasnowolniły ludzi i każą tymże ludziom przemieszczać się z parkingu na parking. Oczywiście bez pośpiechu, bo to dla tych pudeł niewskazane. I rozłażą się jak jakieś robale, zwolna zalewają ziemię, wkrótce opanują świat i wtedy pokażą swoje straszne prawdziwe oblicze.

Domy na palach
       Uciekamy szybko z tego parkingu aby nie stać się kolejnymi ofiarami kamperów. U niektórych już pewne niepokojące symptomy wystąpiły. Na szczęście wchodzimy w miasto i już zgoła inne wyzwania przyciągają naszą uwagę. W tym niewielkim miasteczku jest całkiem spora ilość sklepów z szeroko pojętym rękodziełem. Można w nich znaleźć różne przetwory, odzież, elementy wystroju wnętrz i całą masę różnych niepotrzebnych zbieraczy kurzu. A jednak przyciągają one wzrok, intrygują prostotą, wręcz prymitywizmem. Często też są niezwykle funkcjonalne. Ciekawe. W jednym z domów jest mini huta szkła. Dwoje ludzi na oczach gawiedzi wyrabia różne naczynia ozdobne z kolorowego szkła. Można u nich wykupić możliwość samodzielnego wykonania jakiegoś prostego naczynka. Chętnie bym się tej sztuki nauczył. Ma w sobie coś ze szlachetności. Te wyroby są tak mało użytkowe a jednak robią wrażenie na każdym oglądającym.

Rękodzieło na każdym kroku.
       Wycieczka do Henningsvær była pełna estetycznych wrażeń i zadumań. Pora jednak wracać. Jak zwykle, po powrocie z wycieczki rzucamy się do przygotowania obiadu. Dzisiaj jednak krąży jeszcze coś. Ta wilgoć i te zimno coraz mocniej kierują nasze myśli ku kozie. Grzejniki elektryczne nie radzą sobie z wyzwaniami. W końcu Witek rozpala kozę i robi się całkiem przyjemnie.
       Za oknem dalej jest byle jak. W środku, dzięki kozie zrobiło się błogo. Wyciągamy się jak koty na piecu i mruczymy z zadowoleni. No, ale, urlop powoli dobiega końca, a my nie zrealizowaliśmy jeszcze głównego punktu naszej wyprawy, nie obserwowaliśmy Słońca wędrującego w środku nocy nad linią horyzontu. Trochę się wahamy, ta temperatura i wiatr na zewnątrz nie zachęcają do spacerów. Długo to trwało, jednak zrywamy się nagle, jakby dźgnięci jakimś szpikulcem, pakujemy się do samochodu i gnamy w kierunku Unstad. Później szybki marsz i za 10 dwunasta docieramy do punktu widokowego. Rozstawiam statyw i rozpoczynam sesję fotograficzną. Dzięki sporej ilości chmur mamy na niebie niesamowity spektakl. Najpierw fotografuję bez filtrów. Później zakładam filtr szary, połówkowy. Później dokładam cały szary.

Wielki spektakl na niebie
       Wielkiego tłumu to może nie ma, ale i tak jest całkiem dużo ludzi. Termometr w samochodzie pokazał, że jest +3 stopnie. Cały czas nieco popaduje. Nie zraża to jednak poszukiwaczy piękna. Ktoś bardziej zorientowany, mówi, że kulminacja nastąpi o godzinie 01:10, więc dzielnie czekamy aż minie ta godzina. Przez cały ten czas Słońce przesuwa się nad linią horyzontu, równolegle do niej. Później znowu zaczyna się wznosić. Warto było tu być. 

Spacer o godzinie 01:30
      

wtorek, 17 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Eggum


Eggum
Rano, gdy się budzimy, znowu wita nas wichura. Jakby pogoda chciała nas zatrzymać w domu. Nigdzie nie pójdziecie, macie siedzieć na tyłkach i koniec! – zdaje się na nas wydzierać. A my nic, jemy se spokojnie śniadanko, jak ten baca, co to spokojnie strugał kijaszka. Spokojnie ubieramy piętnaście warstw ciuchów i mimo wszystko wychodzimy dokończyć wczorajszy spacer. Tym bardziej, że dzisiaj jest też nieco słońca, nie jest więc tak ponuro. Tym razem zaatakujemy od drugiej strony, od strony Eggum.

Okazuje się, że idąc tą drogę w kierunku wczorajszego punktu widokowego , znajdujemy się na czymś, co przypomina deptak w Ciechocinku, płaski i szeroki, po którym przechadzają się damy w wytwornej toalecie i z parasolkami w dłoniach oraz dżentelmeni w melonikach. Nikt się nie śpieszy, wszyscy kłaniają się sobie, jest prawdziwa sielanka. A może, nawet lepiej, bo z jednej strony drogi góry, z drugiej morze, tego w Ciechocinku nie mają. Tylko po jakie licho tak wieje, zupełnie niepotrzebnie.

Pozostałości stacji radarowej.
    
W północnej Norwegii, również na Lofotach nie ma zbyt wielu zabytków. Jeżeli więc jest cokolwiek, co ma jakieś konotacje historyczne, natychmiast mianowane jest do rangi atrakcji turystycznej. Jest oznaczone i zaznaczone, aby przypadkiem, ktoś nie ominął tego. Obok jest przynajmniej kiosk z pamiątkami i co najważniejsze, przeważnie są jakieś toalety. Szczególnie na takim pustkowiu, jak tutaj te ostatnie mają wielkie znaczenie. W Eggum taką atrakcją turystyczną są ruiny niemieckiej stacji radarowej z czasów II wojny światowej. Niewiele z niej zostało, ale zawsze to jakieś urozmaicenie.



Skamieniały słoń

Bardzo ciekawy jest fragment wybrzeża zbudowany z jakichś zupełnie innych skał, niż cała reszta. Są bardzo ciemne. Nie znam się na tym, ale powiedziałbym, że przypominają bazalt. Jest akurat odpływ i spora część plaży jest odsłonięta. Głazy są oblepione różnymi morskimi żyjątkami. A woda przy nich ma kolor ciemnego atramentu. Niezwykłe zjawisko. Kawałek wcześniej i kawałek dalej jest zupełnie inaczej.


Rozlany atrament

Jesteśmy już blisko miejsca gdzie byliśmy wczoraj. Znajdujemy resztki czegoś, co mogło być np. chatą rybacką. A może chatą przemytników? Przecież mało kto tu zagląda, poza turystami, a ze względu na ukształtowanie plaży, łatwo jest wyciągnąć łódź na brzeg. Może rybacy, może przemytnicy, ale w ostatnich czasach na pewno, sądząc po pozostałościach, różne włóczęgi, takie jak my. Posiedzieli sobie schronieni za jedyną ścianą, która pozostała po chatce, niektórzy palili ognisko, i na pewno podziwiali w środku „nocy” niezachodzące Słońce, bo to miejsce do tego świetnie się nadaje. Co prawda to nie ta pora, ale my też przycupnęliśmy w tej chatce by wyciągnąć z plecaka gorącą herbatę i kanapki.

Kończymy wycieczkę i jedziemy jeszcze do Leknes uzupełnić codzienne zakupy w markecie Rema 1000. Ula wypatrzyła wełnę, prawdziwą porządną norweską wełnę. Przypomniały się jej dawne czasy, gdy tworzyła na drutach różne fajne rzeczy. Kupiliśmy więc wór wełny, druty i książkę z norweskimi wzorami. Zobaczymy co z tego wyniknie.

Po powrocie do domu przy Bjørnsand, wprost rzucamy się do przygotowania obiadu. Każdy coś tam robi. Wyczarowujemy z tego co przywieźliśmy z Polski prawdziwe pyszności. A już surówki, to prawdziwa maestria. Myślę, że o takich wspaniałościach Norwegom się nawet nie śniło. A wszystko uzupełnione pysznym, greckim winem. Jest pięknie.

Gdy sklarowaliśmy pokład po obiedzie, Ula zaczęła dziergać.



Widok z naszej toalety.


poniedziałek, 16 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Unstad



Surowość i majestat Lofotów

       Kolejny dzień naszej norweskiej przygody nie rozpoczyna się zbyt zachęcająco. Ogromne, ciemne chmury zasnuły całe niebo. Postanawiamy jednak, że mimo wszystko trzeba gdzieś wyjść, szkoda dnia, choćby na chwilę. I zdaje się, że ta nasza wielka chęć i nagromadzenie pozytywnej energii spowodowało, że chmury nieco się rozrzedziły i przejaśniały. Wyruszamy.
       Lofoty to takie niezwykłe miejsce, gdzie za każdym zakrętem, można się spodziewać jakiegoś niezwykłego widoku. Równie dobrze może to być jakaś majestatyczna góra jak i bajkowo słodka zatoczka z lazurową wodą. Tak, nigdy nie wiadomo co nas zaskoczy, ale wiadomo, że coś nas zaskoczy. W pewnym momencie wyłoniła się po lewej stronie drogi kolejna zatoka, która wydawała się być interesująca. Niemal w tym samym momencie ujrzałem po prawej  stronie szutrowe odgałęzienie drogi stromo wspinające się w górę. Intuicyjnie skręciłem w tę odnogę i pochwili znaleźliśmy się, na swego rodzaju tarasie widokowym. Mieliśmy przed sobą całą tę zatokę, i potężne góry schowane w chmurach do niej schodzące, a wszystko to spowite w niesamowitej atmosferze surowości i tajemniczości. Przywodziło to na myśl obrazy ze starych sag. Przeniosłem się w jednej chwili o dobre 1000 lat wstecz. Dłuższą chwilę podziwialiśmy ten widok. W końcu, nieśpiesznie wyciągnęłem mojego Nikona i statyw i przymierzyłem się do tego zjawiska. Pewnie, gdyby było słonecznie też byłoby pięknie, ale raczej nie byłoby tego klimatu niesamowitości.

Po drugiej stronie tunelu
       Wracamy na główna drogę. Po chwili wjeżdżamy w długi i dosyć ciemny tunel. Gdy z niego wyjeżdżamy, pogoda jest jeszcze bardziej przyjazna. Pojawiły się  niebieskie plamy bezchmurnego nieba, a przed nami wyłoniła się wioska Unstad również bardzo malowniczo położona nad kolejną zatoką. To właśnie tam zmierzamy.
       Z Unstad do Eggum prowadzi krótki, niezbyt trudny, a do tego atrakcyjny widokowo szlak. W jedną stronę około 2 godzin marszu. Jest dosyć zimno, wieje silny wiatr, więc ubieramy się jak możemy najcieplej. Patrząc na nas, raczej trudno się domyślić, że jest pełnia lata. Mamy też ze sobą termosy z gorącą herbatą i kawą, oczywiście odpowiednie dodatki do nich oraz coś do przegryzienia. Już zaadoptowaliśmy się do miejscowych zwyczajów.


       Szlak faktycznie nie jest zbyt wymagający, choć są miejsca, gdzie zainstalowano łańcuchy aby ułatwić pokonanie co trudniejszych fragmentów trasy. Ludzi nie spotykamy zbyt wielu, za to owiec jest mnóstwo. Z resztą nie tylko w tym miejscu. Jak do tej pory, pasące się wszędzie owce, wydają się nam jednym z najbardziej charakterystycznych elementów tej krainy. Przyglądamy im się z dużym zaciekawieniem. Bez względu na porę doby, one cały czas się pasą. I żują, i żują … No a skoro tak bez przerwy żują to i muszą sporo wydalać. Niestety tak właśnie jest. Zarówno zbocza jak i ścieżki są bardzo dokładnie przez nie zaminowane. Trzeba bardzo precyzyjnie kluczyć, aby nie wpakować się na choćby jedną z min, co ostatecznie nikomu się nie udaje. Ze szczególną przyjemnością obserwujemy młode owce, które jak to młode, dokazują bez końca. Tyle, że to nie jest normalna łąka, tylko momentami stroma góra. One jednak nic sobie z tego nie robią.

Nieodłączne towarzyszki naszych wędrówek.
       Docieramy do cypla wysuniętego nieco w morze, na którym znajduje się jakieś światło nawigacyjne. Nie tylko my postanowiliśmy zrobić sobie tutaj przerwę na małe co nieco. Większość przechodzących turystów również się tutaj zatrzymuje. Jest tu kilka, mniejszych lub większych głazów, za którymi można się schronić od wiatru i spokojnie napić się czegoś ciepłego. Przy okazji mamy możliwość podziwiania pięknej panoramy morza. Zaleźliśmy świetne miejsce do obserwacji niezachodzącego Słońca. Musimy tu wrócić koło północy.
       Siedzimy tak sobie schowani przed wiatrem za wielkim głazem, a tu pojawia się na horyzoncie wielka czarna chmura. O ho, trzeba się wycofywać. Odpuszczamy sobie dotarcie dzisiaj do Eggum. Idziemy dosyć dziarskim krokiem, jednak nie udaje nam się zdążyć do samochodu przed deszczem, mimo wszystko nas złapał. Na szczęcie dopiero na sam koniec.  


niedziela, 15 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Nusfjord


Dom wodza.


Dzień szósty – Muzeum Wikingów i Nusfjord.

       Już od tylu lat posługuję się telefonem komórkowym i wciąż nie mogę się nauczyć, aby  na urlopie go wyłączać lub przynajmniej wyciszać, choćby na noc. Później denerwuję się sam na siebie, gdy o 7 rano budzi mnie klient, który chce się dowiedzieć, czy zakład ddd zajmuje się zwalczaniem karaczanów. Jestem kompletnie Robity. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem która godzina. Litości. Koce na oknach spełniają swoją funkcję, tylko ten telefon. Albo dzwoni jakiś delikwent koło 22 i żali się, że nikt nie odbiera telefonu stacjonarnego w firmie.
       Zwolna zsuwam się z łóżka i podążam do okna. Po co ja właściwie podchodzę do okna, przecież wiadomo, że już jest widno, cały czas jest widno. Widok za oknem ostatecznie mnie budzi i to nie z powodu jasności. Na zewnątrz istna wichura. Trzeba będzie dzisiaj bardzo starannie dobrać cel wycieczki. Odpowiednim miejscem wydaje się muzeum Wikingów w pobliskim Borg. Jest tam podobno wielki dom jakiegoś wodza, przynajmniej będzie się gdzie schować, jeśli warunki pogodowe będą skrajnie niekorzystne.
       Jedziemy więc do muzeum. Na parkingu jakoś pustawo, zdaje się, że pogoda nieco jednak wypłoszyła turystów. Płacimy na początek skromne 140 NKr od łebka i możemy zwiedzać. Zaczynamy od budynku z wystawą. Zostajemy wyposażeni w elektronicznego przewodnika. Niestety wśród różnych języków, które są do wyboru, niestety nie ma polskiego. Wybieram niemiecki, Witek wybiera angielski, jednak żaden z nas nie jest w pełni usatysfakcjonowany. Nasza znajomość języków obcych niestety nie pozwala nam cały czas nadążać za lektorem. Było się uczyć języków, a nie rzucać w szkołę kamieniami. Tym niemniej samo urządzenie jest bardzo fajne, przy kolejnych ekranach lub gablotach synchronizujemy słyszany głos z tym co oglądamy. Podobnie jest w sali kinowej, w której przedstawiany jest krótki sfabularyzowany film o dawnych mieszkańców tej wioski. Wyposażeni w wiedzę historyczną wyruszamy dalej.
       Najpierw jest rekonstrukcja domu, w którym mieszkała lokalny król wraz ze swoją rodziną i przybocznymi. Są w nim najróżniejsze pomieszczenia. Jest sypialnia królewska, jest jadalnia, sala spotkań i różne warsztaty. W sumie chałupa ma 83 metry długości. Można ją nie tylko zwiedzać i przyglądać się pracy rzemieślników w strojach z epoki, posługujących się dawnymi narzędziami, można też spróbować potraw przygotowanych wg prastarych receptur. Na to ostatnie nie zdecydowaliśmy się. Niewielka porcja zupki 150 NKr.


       Pogoda nieco łagodnieje, co prawda jest dalej zimno, ale wiatr już nieco zelżał. Idziemy w kierunku przystani, gdzie cumuje zrekonstruowana łódź wikingów z Gokstad. Po drodze mijamy kuźnię. Trudno uwierzyć, że ludzie posługując się tak prymitywnymi narzędziami, potrafili tak wiele zrobić.

Kuźnia
        Docieramy do łodzi, prezentuje się bardzo okazale. Ma 23 metry długości i podobno została zbudowana w Polsce. 



Pracownicy muzeum zapraszają na krótki rejs. Odchodzą od kei na silniki. Po chwili jednak proszą nas o wzięcie do ręki wioseł i przygotowanie ich do pracy. Już samo wzięcie do rąk wiosła sprawia, że nabiera się respektu dla dokonań Wikingów. Jeszcze ciekawiej jest gdy zaczynamy wiosłować. Jak idioci, mało się nie pozabijamy tymi pałami. Całe szczęście, że przewodnicy kazali osadzać co drugą dulkę, bo mogłoby dojść do tragedii. Kulminacja śmiechu następuje przy próbie dokonania zwrotu. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Na szczęście, schowany głęboko w skrzyni, bardzo skutecznie wspomagała nas solidny diesel.


       W drodze powrotnej zatrzymujemy się w miejscu ćwiczeń łuczniczych i rzucaniu toporkiem. Zarówno w jednym jak i w drugim początkowo wykazywałem się nadmiarem delikatności i strzały leciały zdecydowanie za nisko a toporek nawet nie dolatywał do całkiem dużej tarczy. Po kilku próbach udało mi się z grubsza pojąć o co chodzi, jednak do Robin Hooda dużo mi brakuje. Natomiast Wiciu tak się zamachnął toporkiem, że posłał go daleko w krzaki i już nikt tegoż narzędzia nie odnalazł.   

  
        Pogoda jeszcze trochę się poprawiła, było w miarę wcześnie, postanowiliśmy więc odwiedzić niewielkie miasteczko (w zasadzie tylko takie tu są) Nusfjord, które jest kolejną tutejszą atrakcją turystyczną. Już dojazd do Nusfjord dostarcza miłych wrażeń estetycznych. Droga wije się wśród gór, często tuż nad wodą. Na końcu tej drogi znajduje się właśnie cel naszej podróży. Faktycznie miasteczko jest bardzo malownicze. Zdecydowanie nastawione na turystów przyjeżdżających na ryby. Co krok reklamy wynajmu łodzi oraz oczywiście chaty rybackiej rombu. Przyglądając się z bliska, nie ma wątpliwości, że to już nie jest osada rybacka. Można obejrzeć tłocznie tranu, która jest pamiątką po dawnych czasach i jedną z atrakcji turystycznych.  


        O tym, że to już nie jest osada rybacka, tylko wioska przygotowana pod turystów, najlepiej można było się przekonać wchodząc do miejscowego sklepu. Jeżeli do tej pory mówiłem, że Norwegia jest droga, to w Nusfjord jest mega drogo. Tu przekracza się wszelkie granice absurdu. Patrząc na ziemniaki, których kilogram kosztował 30 NKr zastanawiałem się, czy przypadkiem celowo nie ustawiono cenna takim poziomie, aby odstręczyć turystów od kupowania. Ileż to kłopotu z takimi turystami robiącymi zakupy. A jeszcze będą grymasić, bo kolor nie taki, a rozmiarówka nie odpowiednia itd. A może ten sklep jest pralnią brudnych pieniędzy. Przy tych cenach bardzo szybko można przepuścić przez kasę ogromne sumy. W Nusfjord znajduje się również jedyny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów pub serwujący normalne alkohole. A kto je serwuje? Sympatyczna dziewczyna z Polski. 


       Powoli wycofujemy się Nusfjord. Bardzo urokliwe miejsce, choć nieco zalatuje turystycznym blichtrem. W zasadzie już jedziemy do naszego domku, ale jeszcze po drodze się zatrzymujemy. Góry, woda i kapitalny spektakl na niebie nie pozostawiają nas obojętnymi. Koniecznie trzeba zrobić jeszcze kilka zdjęć. To jest bardzo mocna strona Lofotów. Okazji do robienia zdęć jest wprost bez liku.  


W końcu udaje nam się dotrzeć do domu, na kolejny pyszny obiad, przygotowany we własnym zakresie.

       Co prawda obiad skończyliśmy późnym wieczorem, ale jakoś nikt nie myślał o spaniu. Na dworze, mimo solidnego zachmurzenia było całkiem jasno. Bierzemy pod pachę zegar ścienny i idziemy na naszą plażę, na jeszcze jedną sesję fotograficzną. Niech no tylko, ktoś zadzwoni jutro o 7 rano!


Wyprawa na Lofoty – Å





Dzień piąty – W kierunku krańca Lofotów

       Nasz pobyt w krainie białych nocy dopiero się rozpoczyna, a już zauważamy, że coś się dzieje z naszymi organizmami. Jednak brakuje nam tej nocnej pauzy, wyciszenia, zwolnienia tempa. Tym czasem, ciągle dzień, chciałoby się jeszcze wyruszyć w kolejne miejsce, albo wędrować bez końca przez góry. Jednak system ostrzegawczy z tyłu głowy uruchamia sygnał ostrzegawczy. Hej! Hej! Człowieku twoje siły nie są niewyczerpane, w końcu padniesz. No dobra, ale jakiś punkt odniesienia, jakaś miara czasu, która ułatwi nam samodyscyplinę. Jesteśmy na urlopie, na zegarki nie patrzymy zbyt często, więc standardowe podejście do tematu nam nie pomorze. Robimy burzę mózgów i tworzymy naszą własną oś czasu. Punktem odniesienia będzie dzisiejsze śniadanie. Na śniadanie zrobiliśmy sobie makaron z twarogiem. Dzisiejszy dzień, będzie więc dniem makaronu. No dobrze, ale czy kolejne dni to będą kolejne dni po dniu makaronu, czy otrzymają nowe, własne nazwy: dzień jajek, dzień twarogu, dzień szynki … A jeśli główny składnik śniadania się powtórzy, to co, będzie 3 dzień twarogu po 4 dniu szynki?
       W końcu udaje się nam wygrzebać z domowych pieleszy i wyruszamy na podbój Lofotów. Jedziemy do najbliższego miasteczka, Leknes, uzupełnić zapasy chleba, w końcu zdobywcy też muszą coś jeść. Przy okazji, poszukamy jakiejś mapy turystycznej. Leknes w niedzielne południe przypomina miasteczko z westernów przed ostateczną rozprawą. Nieliczne sylwetki pojawiają się to tu, to tam, a wiatr podrywa kurz z drogi. Nie ma tu drzew, krajobraz raczej pustynny. Dwie główne ulice, krzyżujące się w pewnym momencie. Większość sklepów zamknięta, ale udaje się znaleźć coś czynnego i kupić chleb. A jakaś informacja turystyczna? Zgodnie z przewodnikiem powinna gdzieś tu być i do tego powinna być otwarta. Rozglądamy się dookoła. Nic nie możemy znaleźć. Pytamy kogoś, ale niewiele nam pomaga. Jest jakieś centrum handlowe. Główne wejście zamknięte, ale my idziemy od tyłu. Bingo, jedne drzwi są otwarte. Wchodzimy ośrodka i widzimy coś w rodzaju recepcji. Pytamy o informację turystyczną. „To tu. W czym mogę pomóc?” – mówi nam młoda dama,  jedyna osoba, która się tam znajduje. Oczywiście są też i mapy. Nawet bardzo ciekawe, ale jedna taka mapa kosztuje 150 NKr, a aby mieć komplet map turystycznych Lofotów, trzeba by zakupić cztery mapy – 600 NKr. Zaczynam wymiękać. Najpierw ceny w markecie: 30 NKr za chleb, 15 NKr za kg ziemniaków, 240 NKr za cztery kotlety, a teraz te mapy. Jak dobrze, że zabraliśmy ze sobą te tony żywności. Ruszamy dalej, wszak dzisiaj naszym głównym celem jest wioska Å i punkt widokowy na morze w kierunku zachodu-wschodu Słońca. Mój entuzjazm został nieco przytemperowany.



       Jazda po Lofotach to wielka frajda. Drogi są kręte, albo nad jakąś wodą, albo pod jakąś wielką górą, albo jedno i drugie, albo tunelem. A barwy wody? Niesłychane, od jasnego turkusu po ciemny atrament. Jest na co patrzeć. Zaczynamy, podobnie jak inni turyści zatrzymywać się co jakiś czas przy drodze i robimy kolejne zdjęcia. Trafiamy na jakąś wioskę położoną na zatoką. Wygląda jak te wioski z folderów reklamowych: kolorowo, malowniczo, domy na palach, suszące się rybie łby, pełno łodzi rybackich.
       Docieramy do końca drogi, czyli jesteśmy w Å. To raczej niewielka wioska ze sporym parkingiem, na którym dominują kampery. W zasadzie nic tu niema. Przesadziłem, jest spory sklep z pamiątkami i toalety. Sklepy zaczynają na nas działać jak paralizatory elektryczne. Jak się zbyt blisko zbliżymy to kopią. Z naszych informacji wynika jednak, że z tego miejsca prowadzi szlak do punktu widokowego, z którego widać otwarte morze w kierunku zachodzącego-niezachodzącego Słońca. A to  przecież miał być główny cel dzisiejszej wycieczki. Trochę dziwnie się ten szlak zaczyna, nie ma żadnego kierunkowskazu, żadnej informacji o czasie bądź odległości. Gdzie te tysiące kilometrów wytyczonych szlaków o których czytałem w przewodniku? Jednak jak przystało na doświadczonych wędrowców nie poddajemy się i szybko odnajdujemy właściwy kierunek, przynajmniej tak nam się wydaje. Przechodzimy prze niewielki tunel, wychodzimy na skraj wioski, mijamy kolejne śmierdzące, suszące się na słońcu rybie łby i kierujemy się wzdłuż malowniczego jeziora otoczonego górami. Niczym indiańscy tropiciele wypatrujemy ścieżek. Raz jest jedna, innym razem kilka a jeszcze innym razem nie ma żadnej. Bez względu jednak na to ile jest ścieżek, nie ma jakiegokolwiek oznakowania. Od czasu do czasu natrafiamy na innych zabłąkanych turystów, co jest niewątpliwym dowodem, że jednak jesteśmy na jakimś szlaku, tyle, że nie wiadomo na jakim. 




Dodatkowo, o tym że znajdujemy się na jakimś szlaku utwierdza nas obecność kolejnych łańcuchów, ułatwiających wspinanie się na kolejne skałki. Są też momenty zwątpienia, gdy przedzieramy się przez bagniska. Jeden nieostrożny ruch i jesteśmy po kolana w błocie. Dochodzimy do końca jeziora. „Szlak” jest bardzo ładny. Natrafiamy na jakieś dwa namioty na brzegiem. Twardziele, dzisiaj co prawda jest nie najgorsza pogoda, ale raczej nie zbyt ciepło, a woda w strumieniach i jeziorze jest wprost lodowata. Nigdzie nie widać żadnych schronisk. Z resztą, kto by chciał w nich cokolwiek kupować? Już wyobrażam sobie ceny w takich schroniskach: gorąca herbata – 1000 koron, szarlotka  - 5000 koron, rum do herbaty 10 000 koron.



       Dojście do końca jeziora, to jednak nie koniec naszej wycieczki. Chcemy zobaczyć morze, które zasłonięte jest górami. Do tej pory szliśmy w miarę równym terenem, tylko nieznacznie się wznoszącym. Zajęło to nam ok. 2,5 godziny. Teraz przed nami strome podejście pod górę. Tak na oko licząc pewnie też 2 – 2,5 godziny. Niestety nie spodziewaliśmy się, że ten szlak będzie aż taki długi. Nie jesteśmy zaopatrzeni ani w odpowiedni zapas wody ani jedzenia. Morale zaczyna słabnąć. Ścieżki stają się coraz węższe, coraz słabiej widoczne. Pewnie niewiele osób decyduje się wchodzić na tę górę. A do tego nie widać celu. To zawsze wpływa destrukcyjnie. Nie widzisz celu, nie znasz choćby przybliżonej odległości, trudno więc zmusić się do dodatkowego wysiłku. Podchodzimy jeszcze trochę do góry. Ścieżki stają się już bardzo umowne. Po prostu idzie się pod górę i szuka przejść między krzakami, albo między skałami. Jedynym drogowskazem jest ogólnie przyjęty kierunek. Postanawiamy się jednak poddać i wycofać.

       W drodze powrotnej zastanawiamy się nad organizacją turystyki  w Norwegii i nad podejściem Norwegów do zagranicznych turystów. Jeżeli są bardzo bogaci, poruszają się kamperami i nic więcej nie chcą, czyli tak jak większość Norwegów, to jest o.k. Norwegia i Norwegowie są sami w sobie tacy wspaniali, że turyści mają tylko podziwiać i płacić. Poza tym nic więcej im się nie należy.  



czwartek, 12 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Borge



Żegnamy Bodo



Dzień czwarty – dojeżdżamy do celu.

Nawet ja, stary śpioch, nie miałem problemu z porannym wstawaniem. Która godzina by nie była, zawsze był dzień. Wstałem więc sobie, zanim jeszcze inni rześko wyskoczyli z koi i powędrowałem po chleb. W bezpośrednim sąsiedztwie żadnego sklepu spożywczego nie było, a ja myślałem, że kupię moim kompanom świeży chleb w piekarni. Znalazłem niebawem jakieś centrum handlowe, ale byłem pół godziny przed otwarciem pierwszego z otwieranych sklepów. To nie Polska. Pierwszy sklep jest otwierany o godzinie 9. Chcąc nie chcąc idę na krótki spacer po mieście. Przechodzę obok muzeum lotnictwa, podobno to spora atrakcja, niestety nie mamy czasu aby tu pozostać dłużej i sprawdzić czy faktycznie tak jest. W końcu otwierają sklep, robie zakupy. Cóż za radość kupić bochenek chleba za jedyne 26-28 NKr.

Śniadanie upływa na w błogiej atmosferze. Pogoda jest nie najgorsza, może niezbyt ciepło, humory jednak dopisują. Kolejne samoloty przelatują nam nad głowami. Upychamy nasze tobołki i … i nie możemy ruszyć. No tak, od początku podróży ani na moment nie wyłączyłem lodówki a do tego w czasie ostatniego postoju cały czas ładował się jakiś telefon. W końcu akumulator pokazał nam gest Kozakiewicza i odwrócił się do nas tyłem. Pamiętacie syrenki, trabanty i inne takie, zapalanie ich na pych nie było niczym niezwykłym. Tyle, że tym razem mamy do czynienia z autem, które waży prawie 1400 kg, jest wypchane po dach, a do tego to diesel. Nie będzie lekko. Kiedy rozpoczynaliśmy nasze zmagania, akurat obok przechodziła nasza zaprzyjaźniona recepcjonistka i zaoferowała się, że zapyta swojego szefa, czy jakoś nie może nam pomóc. Super! Najpierw pan Norweg pyta czy mamy startkable. No, nie mamy. Ostatni raz woziłem je ze sobą, kiedy miałem dużego fiata. Z różnych zakątków kampingu obserwuje nas parę osób w wyraźnym zainteresowaniem. Co też zrobią te śmieszne Polaczki? Uda im się, czy nie uda? Chwila zastanowienia i nasz Norweg błysnął prawdziwym geniuszem. Pokazał nam, w którą stronę mamy pchać auto, aby było z górki! No, po prostu rewelacja! Na szczęście nasza czwórka jest silna i zwarta i w końcu udaje nam się uruchomić naszego Touranika.

W czasie zmagań z zapłonem nikt nie patrzył na zegarek. A tu się okazało, że zajęło nam to znacznie więcej czasu niż nam się wydawało. Nagle okazało się, że mamy niewiele czasu do odejścia promu. Ruszamy więc żwawo, a tu się okazuje, że droga pokazywana przez nawigację właśnie jest w przebudowie i nie ma nią przejazdu, a jakoś tak dziwnie się składa, że nie znam zbyt dobrze Bodö. Mimo wszystko docieramy na przystań promową przed promem. Jest tu już całkiem sporo różnych pojazdów. Robi się trochę gorąco. Z niepokojem obserwuję chłopaka, który sprzedaje bilety. Bardzo długo do nas nie podchodzi. W końcu jest, kasuje swoje drobne 1180 NKr. Skoro kasuje to znaczy, że się załapiemy. Okazuje się, że jesteśmy jednymi z ostatnich, którzy mieszczą się na promie. Przyznaję, że gdy wreszcie wjechaliśmy na pokład poczułem sporą ulgę. Było trochę emocji, bo promy z Bodö do Moskenes nie kursują zbyt często. Skoro wszystko skończyło się szczęśliwie, to ruszamy do baru. Aha, aha. Spokojnie, luzik. Jesteśmy w Norwegii. Poprzestajemy na kawie, paskudnej skandynawskiej przelewajce, za 27 NKr za kubeczek. Zaczynam tęsknić za Włochami, gdzie za 1,5 Euro można napić się pysznej espresso. Zderzenie z cenami norweskimi jest bardzo mocne. Odpuszczamy konsumpcję. Książki zostawiliśmy w samochodzie. Plener fotograficzny też już się skończył. Co robić, podróż z Bodö do Moskenes trwa około 3,5 godziny. Niespodziewanie z pomocą przychodzą nam telefony komórkowe. W każdym są jakieś gry. Więc jak szalone małolaty wpatrujemy się w maleńkie ekraniki i przebieramy kciukami.


Zbliżamy się do Lofotów

Docieramy do Moskenes. Już samo podejście do portu sprawia, że jest się zauroczonym widokiem. Zupełnie fantastyczny krajobraz gór schodzących wprost do morza. Już na starcie jest pięknie. 


Widok na Moskenes

Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i docieramy do Borge. Do oznaczeń miejscowości i ulic w Norwegii trzeba się przyzwyczaić. Są inne niż te, które znamy z Polski, czy choćby z Niemiec. No, ale o to, to raczej trudno mieć jakieś pretensje. Sprawia to jednak, że nie za pierwszym razem trafiamy na Bjørnsand, gdzie jest nasz domek. Na szczęście pamiętamy ze zdjęć jak on wygląda i bez trudu go namierzamy. Wjeżdżamy w końcu na właściwą drogę, ot tak sobie polna, szutrowa droga. I nagle stop. To droga prywatna i trzeba wrzucić do puszki 20 NKr za przejazd.

Docieramy do celu, kilkanaście minut później przybywają gospodarze, z którymi wcześniej kontaktowaliśmy się telefonicznie. Dwoje sympatycznych, starszych ludzi. Przekazanie domku przebiega szybko i sprawnie, bez zbędnych formalności. Jedynie wpłacone przeze mnie pieniądze: kaucja 900 NKr i 1100 NKr za końcowe sprzątanie odnotowują skrupulatnie i zostawiają nam pokwitowanie. I jeszcze miła informacja, za przejazd prywatną drogą, jako mieszkańcy tego domku, nie musimy płacić.


Nasza baza na najbliższy tydzień

Dom wewnątrz jest zdecydowanie sympatyczniejszy niż można by się spodziewać po jego wyglądzie zewnętrznym. Na dole kuchnia i salon, u góry trzy sypialnie. Gospodarz mówi, że jeśli będziemy mieli ochotę, to możemy rozpalić kozę stojącą w kuchni. W środku lata rozpalać kozę? To chyba przesada. Na pewno zaś przesadą było powiedzenie, że u góry są trzy sypialnie. Owszem, są trzy pomieszczenia. Jedna sypialnia, z porządnym podwójnym łożem i dwa niewielkie pokoiki nadające się na sypialnie dla dzieci. Magda i Witek byli na tyle uprzejmi, że sami zadeklarowali, że będą spali w jednym z tych małych pokoi. Oczywiście dokonaliśmy całkowitego przemeblowania, aby choć w niewielkim stopniu to coś mogło być namiastką normalnej sypialni dla dwojga dorosłych ludzi.



Nasza plaża

Pożegnaliśmy gospodarzy, zagospodarowaliśmy się, zjedliśmy pierwszy posiłek w nowym miejscu, a tu ciągle widno. Nie ma innej rady, tylko trzeba się gdzieś przejść. Ze wstępnego rozpoznania wynika, że gdzieś niedaleko powinien być cypel wyspy, z którego będzie można obserwować Słońce wędrujące nad linią horyzontu. Wyruszamy więc w drogę. Najpierw piękna plaża w zatoczce (jaka szkoda, że jest tak zimno), później jakieś dziwne ogrodzenie, przez które po prostu przechodzimy i gigantyczne rumowisko skalne. Skaczemy z kamienia na kamień podążając za Słońcem. Wciąż jednak nie widać ani końca rumowiska ani naszego cypla obserwacyjnego. Gdzieś koło północy dajemy za wygraną i zawracamy. Niestety, nie jesteśmy prawdziwymi twardzielami. Koło pierwszej wracamy do naszego domu. Można by położyć się spać. Przynajmniej tak podpowiada rozsądek. Tymczasem wciąż jest zupełnie widno. Zakładamy na okna koce. Postanowiliśmy, że pora spać, więc pora i koniec!


wtorek, 10 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Bodö





Dzień trzeci – Wjeżdżamy do Norwegii – Bodö

       I znowu piękny poranek, i znowu ciężko się zebrać do drogi. Zupełnie inaczej wygląda to na papierze, kiedy zlicza się kolejne setki kilometrów, a zupełnie inaczej, gdy trzeba odsiedzieć w samochodzie kolejny dzień, gdy na siedzeniach pojawiają się odciski. Świecące Słońce ma jednak zbawienny wpływ, dodaje nam energii by wyruszyć w dalszą drogę. Do tego ciekawe otoczenie dróg a i na samych drogach też można poczynić różne interesujące obserwacje. Zaskoczyła nas np. bardzo duża ilość jeżdżących starych amerykańskich krążowników szos. Takich ogromnych z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych z mnóstwem chromu i wielkimi skrzydłami. Pojawiały się też modele nieco starsze i nieco młodsze. Niektóre były tak dopieszczone, że można było się w nie zapatrzyć i spowodować wypadek. Osobiście nie jestem miłośnikiem tego typu pojazdów. Zalatuje mi to szpanerstwem i tandetą. Z drugiej jednak strony jest coś fajnego w tym, że tak wielu ludzi ma jakąś „korbę”. Świat jest przez to piękniejszy, bardziej kolorowy. A przy tym ciekawe zjawisko socjologiczne. Ci bogaci Szwedzi, którym niczego nie brakuje, mający swoje doskonałe samochody, chcąc się wyróżnić, może coś zademonstrować, może wyrazić jakieś skrywane emocje przesiadają się do tych kiczowatych pojazdów. Coś jednak w tym jest. My, póki co, mamy swojego VW Tourana, którym wciąż mkniemy w siną dal z prędkością dochodzącą momentami do 110 km/h.
       Mknąć to my sobie możemy po autostradzie, ale gdy tylko ona się kończy, ograniczenia prędkości skutecznie nas wyhamowują. To takie szybkie przebieranie nogami, ale w powietrzu, bo jakiś olbrzym trzyma nas za szelki i jesteśmy kompletnie bezradni. Wymyśliłem sobie, że w pewnym momencie zjedziemy z drogi E 04 na drogę 95, już bez literki E. Droga ta literki co prawda nie ma, ale prowadzi w najkrótszy możliwy sposób, prawie prosto, do Bodö, gdzie chcieliśmy tego dnia dojechać. Przy okazji mogliśmy przekonać się, że jeszcze nie wszystko jest w Szwecji takie idealne na drogach. Ciężko było zauważyć, w którym momencie jest ten zjazd. Ten element oznakowania zdecydowanie lepiej oznakowany jest w Niemczech i Danii.
       Odległości w Skandynawii są całkiem spore, więc i paliwa też potrzeba odpowiednio dużo. O ile przy trasie E 04 nie brakuje stacji paliwowych, to po zjechaniu na drogę nr 95 szybko się zorientowaliśmy, że tu nie ma co specjalnie liczyć na mnogość lśniących z daleka paliwodajni różnych znanych marek. A w baku robi się coraz bardziej sucho. W kolejne osadzie zauważam znak, który prawdopodobnie oznacza stację paliwową, ale takowej nigdzie nie zauważam. Nie chce mi się zawracać, jedziemy dalej. Przecież przejechaliśmy po tej drodze już tyle kilometrów, że w końcu coś musi być. Wskazówka od paliwa niebezpiecznie blisko zera, sygnalizacja rezerwy już od jakiegoś czasu. Dojeżdżamy do kolejnej wioski i ku mojej radości widzę strzałkę kierującą do stacji Shell, co raduje mnie podwójnie. Uzupełnię paliwo a do tego zapłacę kartą euroshell co jest dla mnie wygodne. Tyle, że strzałka była, a stacji jakoś nie widać. Tym razem jednak nie odpuszczam, bo nie mam wyboru. Jadę w kierunku wskazanym przez strzałkę i w końcu na jakimś wielkim placu, ze żwirową nawierzchnią, który wygląda jak wielki skład tarcicy albo węgla znajduję jeden dystrybutor z czytnikiem kart a przy nim jeden niewielki zbiornik z olejem napędowym. Ot i cała stacja. Oczywiście w pobliżu nie ma żywego ducha. Zaczynam wczytywać się w instrukcję obsługi i ku mojemu zdumieniu czytam: włóż do czytnika kartę euroshell … No nie możliwe, patrząc na to z daleka, w życiu bym nie uwierzył, że jakoś tu zatankujemy, a do tego zapłacę euroshellem.  To jest dopiero doświadczenie. A przy okazji, może i w tej poprzedniej wiosce była taka „stacja”, tylko na nią nie zwróciliśmy uwagi, szukając czegoś, co przypominałoby te stacje, jakie znamy z Polski.
       Przy okazji tankowania nieco odsapnęliśmy. W wiosce było też prawdziwe centrum handlowe, więc je przez chwilę pozwiedzaliśmy. Zwiedziliśmy też toaletę w tym centrum i podwójnie zrelaksowani mogliśmy ruszyć dalej. Ponieważ przestało nas niepokoić widmo pchania przez sto kilometrów, wypchanego po dach Tourana, mogliśmy znowu powrócić do delektowania się widokiem za oknami. A było na czym oko zahaczyć. Już nie było drzew jakie znamy z naszych lasów. Wszystko jakoś zmalało. Drzewa jakieś takie delikatne, wiotkie. Sporo wilgoci. A w tle ośnieżone góry. Już na pierwszy rzut oka widać, że wiosna zawitała tu całkiem niedawno, zieleń dopiero się rozwija. Zrobiło się jakoś bardziej surowo. Patrzymy na to wszystko, zafascynowani innością. Zatrzymujemy się by zrobić kilka zdjęć. Schodzę z nasypu, którym biegnie droga, mijam kilka krzaków i wychodzę nad niewielką rzekę a po drugiej stronie rzeki … łosie. Trochę zaskoczyło mnie to spotkanie. Tak, tak, czytałem że tutaj tak jest, ale znowu przekonałem się, że doświadczenie czegoś osobiście to coś zupełnie innego niż czytanie o tym lub oglądanie w telewizji. Nacieszyliśmy się tym widokiem i ruszyliśmy dalej. 


Ale niebawem znowu łosie, tylko, że tym razem na drodze. Kompletnie nic sobie nie robią z naszej obecności. Właśnie postanowiły w tym miejscu przejść przez drogę i już. Ależ ożywienie w samochodzie. Zatrzymałem się, zrobiłem kilka zdjęć przez otwarte okno i gdy tylko stado opuściło drogę, pojechaliśmy dalej. Ale znowu niespodzianka. Tym razem drogę zatarasowały renifery. Znowu stop, znowu kilka zdjęć przez okno i dalej w drogę. Ależ to jest niesamowite, mieć na wyciągnięcie ręki te wspaniałe zwierzaki.


       Widoki widokami, ale od czasu do czasu trzeba coś zjeść. Jechaliśmy przez tereny dosyć mokre, nie było zbyt wiele odpowiednich miejsc na piknik, ale w końcu coś się znalazło. Okazało się, że to kamping. Kilka miejsc dla kamperów i jedna chata. I do tego instrukcja samoobsługi z numerem telefonu do jakiegoś opiekuna. Biwakować nie zamierzaliśmy, ale obiad zjedliśmy tam z prawdziwą przyjemnością, mimo wyraźnego ochłodzenia.

Camping z jedną chatą. 
       Jadąc naszą drogą nr 95 natrafiliśmy na jej remontowany fragment o długości kilkudziesięciu kilometrów. Wyglądało to dosyć interesująco, by nie powiedzieć, że wręcz zagadkowo. Otóż betonowa wierzchnia warstwa, na całej szerokości została zamieniona w swego rodzaju szutrowisko i to z dosyć dużymi kamieniami. Ciekawe wrażenie jechać przez dłuższy czas po czymś takim. Oczywiście były znaki ograniczające prędkość do 30 km/h. Jechało przede mną kilka aut osobowych. Natychmiast wszyscy zwolnili i grzecznie ustawili się w sznureczku. W pewnym momencie dostrzegłem w lusterku doganiającą nasz konwój ciężarówkę.Kierowca tejże ciężarówki, jak tylko zobaczył, że nic nie jedzie z naprzeciwka, natychmiast przyspieszył i zaczął wyprzedzać wszystkich za jednym zamachem, rozpędzając się przy tym do stosunkowo dużej prędkości. Nastąpiła prawdziwa kanonada kamieni wystrzeliwanych spod kół ciężarówki tego idioty. Wyprzedzany konwój natychmiast stanął prawie w miejscu chcąc przepuścić szalonego tirowca. Na szczęście uniknąłem jakichkolwiek uszkodzeń a i inni też chyba wyszli bez poważniejszego szwanku. A mówią, że polscy kierowcy są nienormalni.
       Droga wspina się coraz wyżej. Przepiękne górskie krajobrazy. Prawie nie ma ruchu, żadnych budynków. Jest cudownie. Jedziemy prawdziwą górską trasą. W ten sposób docieramy do granicy szwedzko-norweskiej. Na granicy nie ma nikogo, tylko ograniczenia prędkości.  Jak na razie to tylko one świadczą o tym, że już nie jesteśmy w Szwecji. Władze Norwegii jeszcze mniej mają zaufania do umiejętności i rozsądku kierowców, więc najczęściej jeździ się po Norwegii z prędkością do 60 lub do 80 km/h. Dużo się nasłuchałem i naczytałem o wysokości mandatów w Norwegii, więc bardzo starałem się stosować do podawanych ograniczeń. Szybko się jednak okazało, że sami Norwegowie mają znacznie mniej szacunku do swoich przepisów drogowych i co chwilę byłem przez kogoś wyprzedzany. Postanowiłem się jednak nie dać sprowokować. Nie zarabiam tyle co miejscowi. A może to była wręcz prowokacja? Miejscowa policja zauważyła Polaka i natychmiast wysłała swoich tajnych agentów do przeprowadzenia swego rodzaju „zakupu kontrolowanego”, ale ja się nie dałem, byłem twardy.
       I tak, opierając się norweskim prowokatorom dojechałem w końcu Bodö, naszej bramy do Lofotów. Tu mieliśmy spędzić noc w oczekiwaniu na jutrzejszy prom. Pierwsza próba znalezienia kampingu była nieudana. Owszem była strzałka, ale tylko jedna na początku, bez żadnej informacji o odległości. Pytaliśmy więc po drodze różnych ludzi o ten kamping, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć gdzie on jest. Nieco rozczarowani zawróciliśmy do Bodö, gdzie miał być kamping w samym mieście. Tym razem się udało. Kamping raczej niezbyt atrakcyjny, kawał pola, kilka chatek i tyle. A i lotnisko za płotem, na szczęście nie jest to specjalnie wielki port lotniczy. Latają z niego samoloty na Lofoty.  Ceny na kampingu dosyć znacząco odbiegają od tych, które można znaleźć w przewodnikach dostępnych w Polsce. Wzięliśmy najmniejszy domek, za który zapłaciliśmy  370 NKr, co jak na tutejsze warunki i tak było niedrogo. W recepcji po przywitaniu, zaczęliśmy tradycyjnie, że we are loocking  smol … itd. Na co pani w recepcji odpowiedziała, że tak, mają takie coś i zapytała Where are you from? Na co mój przyjaciel,  rozemocjonowany rozmową po angielsku, odpowiedział: Haw much … I zrobiło się wesoło. Okazało się, że pani była z Polski, więc dokończyliśmy rozmowę w naszym ojczystym języku.

Camping w Bodo - godzina 22.
       Coraz zimniej. Kolację jemy już w domku. Z resztą i tak nie ma warunków na zewnątrz aby się rozłożyć z kolacją. Jakiś czas po północy, staliśmy przed domkiem i rozglądaliśmy się po niezbyt ciekawej okolicy. Jedynie górzyste wyspy niedaleko od brzegu urozmaicały krajobraz. W pewnym momencie ktoś mnie zapytał: „Widzisz gdzie jest Słońce?” Akurat tak stałem obrócony, że miałem je dokładnie na wprost przede mną, więc odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, choć nie całkiem w zgodzenie z intencjami pytającego, że „nie widzę, bo mnie Słońce oślepia”. Kolejna całkowicie biała noc przed nami..  


niedziela, 8 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty 2


Dzień drugi – do Lufta Camping
       Pobudka na kampingu Vätterledens Camping był bardzo sympatyczny. Słoneczny poranek, lekka rosa na trawie, wiewiórka na najbliższym krzaku i atmosfera sielskich wakacji. Nic dziwnego, że budziliśmy się powoli. W końcu jakoś się zebraliśmy i zaczęliśmy szykować śniadanie. Oczywiście śniadanie na dworze, bo czy w takiej sytuacji mogłoby być coś milszego?
       Śniadanie było już w zasadzie gotowe, gdy Witek chciał coś uwiecznić aparatem. Padło więc pytanie: gdzie mój aparat? W takim rozgardiaszu nie trudno coś tak położyć, że potem i przez godzinę można szukać bezskutecznie. Zaczęliśmy więc szukać Witkowego Nikona. Wydaje się wręcz niemożliwe, aby w takim maleńkim domku tak schować, niemałą przecież lustrzankę, aby nie można było jej znaleźć. Zaczęliśmy się nawet zachowywać nieco irracjonalnie i szukaliśmy aparatu dookoła domu. Może wieczorem Witek zostawił go gdzieś koło chatki. Niestety aparatu nigdzie nie było. Jeszcze raz odtwarzamy przebieg wczorajszego wieczoru. Niemal na 100 % jesteśmy pewni, że aparat leżał w środku na stoliku. No tak, a stolik jest tuż przy oknie, które było otwarte przez całą noc. Zdaje się, że w Szwecji też kradną!  Magda z Witkiem poszli do recepcji, aby poinformować o tym nieprzyjemnym zdarzeniu. Warto ostrzegać innych turystów. Okazało się jednak, że o tej porze, jeszcze nikogo tam nie było. Nie pozostało nam nic innego jak się zapakować i jechać dalej.
       Jedziemy drogą E04 w kierunku Sztokholmu. Jakież miłe zaskoczenie. Planując podróż wybrałem tę drogę bo miała być najszybsza. Nie liczyłem natomiast na żadne doznania estetyczne. Spodziewałem się raczej nudnego porządku, jaki znam z południowej Szwecji i oczywiście doskonałej drogi. Tym czasem jechaliśmy przez cudowne tereny pełne lasów i jezior, momentami pojawiały się też jakieś górki. Nie mogliśmy wprost nacieszyć się tymi krajobrazami. I tak, prawie do samego Sztokholmu. A stolica to stolica. Duże miasto, pełno samochodów, główna droga w przebudowie. No po prostu kiszka. Po tych kilkuset kilometrach sielanki tym bardziej nieprzyjemnie. Przebijamy się w końcu przez aglomerację, odjeżdżamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i zatrzymujemy się na rastplats MOZA STENAR niedaleko Uppsali. Kolejne fajne miejsce, gdzie można odetchnąć. Wyciągamy naszą kuchenkę turystyczną i jedno z wielu dań przygotowanych w domu i nieśpiesznie biwakujemy. To działa jak narkotyk. Moglibyśmy już dalej nie jechać, tu jest tak przyjemnie. Trzeba jednak jechać, nie mamy co prawda dokładnego planu kilometrowego, ale jutro wieczorem chcielibyśmy dotrzeć do Bodö w Norwegi skąd odpływa prom Na Lofoty, a to jeszcze bardzo daleko.

Przydrożny parking MOZA STENAR
       Trochę się jednak zagalopowaliśmy  w tej jeździe „byle dalej, byle dalej, byle dalej”. Zrobiło się już trochę późno, prawie 21, a jak mogliśmy się już przekonać recepcje kampingów nie pracują tu całodobowo. Udało nam się, chwilę po dziewiątej dodzwonić do Lufta Camping koło Ånäset. Pan z absolutną obojętnością poinformował nas, że mają wolne chaty i jeśli zdążymy do 22 to proszę bardzo. Udało się !!! Byliśmy nawet za dziesięć dziesiąta. Na Lufta Camping są 23 domki i atrakcje w postaci basenu i minigolfa. Tym razem cena nieco wyższa, 380 SKr, ale domek większy, dużo wyższy standard sanitariatów, a i sam kamping bardzo ładny. Świetne miejsce.
       Kiedy już załatwiliśmy formalności i dotarliśmy do naszego domku mogliśmy wreszcie się odprężyć. Jednak troszkę emocji było, zdążymy czy nie zdążymy. A teraz spokojnie toaleta, kolacyjka, napoje rozweselające. I nagle ktoś z nas zauważył, że jest już za piętnaście jedenasta a jest całkiem widno! No tak jesteśmy już wysoko na północy. Mamy białe noce.

Fragment Lufta Camping

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...