środa, 17 lipca 2013

OSTATNI DZIEŃ W TOSKANII




Massa Marittima
       Ostatni dzień wyjazdu jest zawsze smutny, pewnie dla tego wiele osób na koniec urlopu robi ostre imprezy, aby kompletnie się znieczulić. Czy to żal związany z opuszczeniem pięknego miejsca, gdzie świetnie się czujemy czy rozpacz na myśl o powrocie do pracy i do codziennych obowiązków, do szarej beznadziejności? Ja nie należę do tych co na koniec się znieczulają, bo nie lubię żałować, że przeżyłem wczorajszy dzień. Ale jakoś tak, zwalniam ruchy, chcąc zaczarować czas, wydłużyć go w nieskończoność,  ale on jest odporny na moją magię, nic sobie z niej nie robi i płynie jak płynął.


       Zaledwie musnęliśmy powierzchnię niezwykłego oceanu możliwych doznań, wszystkiego mi mało. Nie zagłębiliśmy się w ten świat. Przede wszystkim brak mi bliższych kontaktów z ludźmi. Brak znajomości języków obcych jest poważną barierą w uprawianiu takiej turystyki, jaka wydaje mi się najciekawsza. A może, nie tylko brak znajomości języków obcych, bo, czy ja potrafię nawiązywać takie kontakty z przygodnymi ludźmi? Żadnego punktu zaczepienia, żadnej nowej znajomości, może tylko udział w pochodzie w Sienie był jakąś próbą zanurzenia choćby kostek w tym wielobarwnym oceanie rozmaitości. Pustka, pustka, pustka. No może jeszcze ten pierwszy wieczór w Roccastrada gdzie chowając się przed deszczem trafiliśmy do nieturystycznej knajpki, gdzie jadły kolację włoskie rodziny, gdzie była pijana pani, którą jak się zdaje, wszyscy tam znali i traktowali mocno pobłażliwie, i gdzie było jakoś tak przytulnie.
       Mimo takich, czy innych rozterek, staramy się jak najlepiej wykorzystać również i ten ostatni dzień pobytu w Toskanii. Rano jedziemy do Massa Marittima, miasta będącego jedną z wizytówek tego regionu. Niespełna 9 tyś mieszkańców, ale nagromadzenie zabytków niesamowite. Miasto składa się z trzech części: Citta Vecchia – historyczne stare miasto, Borgo – pierwotnie dzielnica rzemieślników oraz Citta Nuova – która powstała z dzielnicy zamieszkiwanej ongiś przez górników (i niech nikogo nie zmyli słowo Nuova, bo ta część miasta też ma kilkaset lat).


       Zwiedzanie rozpoczynamy od Piazza Garibaldi znajdującego się Citta Vecchia, jakby niżej położonej części miasta. Naturalnie najbardziej w oczy rzuca się katedra – Duomo, romańska budowla, rozbudowana w 1287 roku przez Giovanniego Pisano. Gdy się wejdzie do środka nie można oprzeć się niezwykłemu wrażeniu jak wywiera jej majestat. Ale jest też ciekawostka w postaci marmurowej płaskorzeźby pochodzącej z rzymskiego sarkofagu z III wieku. Oczywiście nie jest to rzecz zupełnie niespotykana, wręcz przeciwnie, ale ilekroć trafiam na takie zagospodarowanie elementów z wcześniejszej epoki, bo było ładne, bo pasowało, bo było przydatne, zawsze muszę się przy tym zatrzymać. Jest to szczególny symbol ciągłości ludzkich dziejów. Choć niekiedy, paradoksalnie ta ciągłość zawierała w sobie element niszczenia, to jednak nie można było odciąć się od przeszłości w sposób zupełny.   Jest też w katedrze Madonna delle Grazie Duccia di Buoninsegni (1255-1318). Trudno tego nie zauważyć, ze względu na to jak bardzo te dzieło różni się od późniejszych. Matka Boska ma niewspółmiernie dużą głowa, jakby cała reszta się nie liczyło a dzieciątko ma twarz starca, a przynajmniej bardzo dojrzałego mężczyzny. Oczywiście nie tylko ten obraz tak wygląda. Inne dzieła z tego okresu prezentują się podobnie. Raczej jest to świadectwo jak zmieniała się sztuka.
       W Citta Vecchia jest więcej zabytkowych budowli, np.: Palazzo del Podesta (siedziba muzeum archeologicznego), Palazzo Comunale, Palazzo dei Conti di Biserno i kilka innych, ale my po wyjściu z katedry robimy sobie przerwę na kawę i jakąś małą słodkość. 


       Mimo ładnego, słonecznego dnia, w restauracji panuje prawie półmrok. Kawa, niezmiennie wyśmienita. Sączymy ją powolutku. Czas zwalnia, snuje się jak poranna mgła, świat staje piękniejszy. W kawiarni jest pustawo. Turystów prawie nie ma, 2-3 Włochów popija kawę i przegląda gazety.

       Pokrzepieni fizycznie i duchowo wyruszamy do „górnego miasta”, do Citta nuova. Gdy sieneńczycy podbili w 1337 roku Massa Marittima częściowo zniszczyli miejskie fortyfikacje, zostały one jednak jeszcze w tym samym wieku odbudowane. Parę budowli z tamtego okresu przetrwało do dzisiaj, m.in. część fortyfikacji, trzy wieże: Porta San Rocco, Porta al. Salnitro i Porta alle Silici. W tej części miasta jest też Muzeum Górnictwa (Museo della Miniere) oraz Muzeum Historii i Górnictwa (Museo di Storia e Arte delle Miniere).  
       

       Nas jednak ciągnie do góry. Wieże, wieże, wieże, tutaj w Toskanii jest mnóstwo. Idziemy do Torre del Candeliere. Kolejne wejście na wieżę z poważną zadyszką i kolejne niezwykłe krajobrazy. Czy faktycznie ludzie kiedyś tak chodzili po tych schodach w górę i w dół? To niemożliwe. Ale gdy w końcu, pokonawszy własne słabości, udaje nam się dotrzeć na szczyt, kolejny raz stwierdzamy, że warto. Niestety na murach nie ma wygodnych foteli i choćby niewielkich stolików, przy których można by się rozsiąść, z butelką białego schłodzonego wina i wpatrywać się w kolejne wzniesienia ciągnące się po horyzont.


       Pięknie, ale mimo pewnego wahania, jedziemy jednak dalej. Trudna decyzja bo miejsce atrakcyjne i jest co oglądać, z drugiej jednak strony ciekawość gna nas dalej, bo przecież nie wiadomo co tam jeszcze ciekawego może nas spotkać.
Campiglia Marittima
       Od tej strony, z której przyjechaliśmy do Campiglia Marittima nie zauważyłem żadnego parkingu i zupełnie nieoczekiwanie jechałem po krótkiej chwili ciasnymi uliczkami średniowiecznego miasteczka. Przejazd przez środek miasta, ulicami gdzie lusterka ocierają się o mury budynków, to lepsza zabawa niż wesołe miasteczko. W końcu trafiamy na parking i ruszamy na zwiedzanie. I znowu okazuje się, że trafiliśmy do jakiegoś górskiego kurortu. Tyle, że ten kurort ma ponad tysiącletnią historię, co widać i czuć na każdym kroku. A przy tym jest niewielu turystów, więc cieszymy się niezwykłymi widokami i atmosferom w zupełnej ciszy. Coś absolutnie niezwykłego. Wydaje się, że słyszymy jak przesuwają się cienie.


       Przy głównym placu miasta, Piazza della Repubblica, jest bardzo fajnie zlokalizowana knajpka, z tarasem widokowym, na którym można bardzo przyjemnie spędzić dłuższą chwilę. Jest jednak mały problem, przerwy obiadowe –  gdy doszliśmy na miejsce, okazało się, że mamy 3,5 godziny do otwarcia lokalu. Poczuliśmy się nieco rozczarowani i mimo, że bardzo nam się podobała atmosfera tego miasteczka, zdecydowaliśmy się ruszyć dalej.  
       Zanim jednak na dobra opuściliśmy Campilia marittima, jeszcze chwilę, pokręciliśmy się po jej uliczkach. Niezwykłe zaułki pełne kwiatów w donicach, piękny dzień i ta cisza. Co chwila naciskam spust migawki. Co ja robię. Przecież takie pstrykanie nie ma sensu. Tylko jak nie dać się, tak bez reszty, zaczarować okolicznościom. Jak to niesamowicie wciąga. Wszystko chciałbym mieć na zdjęcie. Tylko, kto będzie chciał później oglądać pokaz złożony ze stu tysięcy zdjęć?  Poza tym to ma niekorzystny wpływ na fotografowanie. Zauroczony miejscem niezbyt dokładnie przyglądam się temu co znajduje się w kadrze a później … ale fajne zdjęcie, byłoby, gdyby nie … A przecież można by tego uniknąć, wziąć głęboki oddech, jeszcze raz spojrzeć w wizjer. Może chwilę poczekać aż coś się zmieni, może samemu coś zmienić. Admiralnie, nie śpieszyć się!!!


Castagnetto Carducci

       A więc ruszamy dalej. Bez pośpiechu ale jednak. To już finał, ostatni nasz przystanek na bajecznym toskańskim szlaku, Castagnetto Carducci, niespełna dziewięciotysięczne miasteczko. Jego udokumentowana historia sięga roku 754!  Trzeba ten finał jakość uczcić. Szukamy jak najbardziej klasycznej włoskiej pizzerii. Bez problemu taką znajdujemy. Wąska, jak zwykle, uliczka, po jednej stronie knajpa po drugiej stoliki z widokiem na piękny pejzaż i przeciskające się samochody. Młody sympatyczny kelner zjawia się bardzo szybko. Mamy niejakie trudności z ustaleniem nazwy lokalu. Chłopak pisze więc w moim notatniku: Bruschetteria Enoteca „Sapori Mediterranei”. Trafiliśmy doskonale,  pyszna pizza i najlepsze domowe wino jakie kiedykolwiek piłem. Ja wiem, wąskie uliczki i przy nich małe stoliki, tak się dzieje we Włoszech w bardzo wielu miejscach, ale w takich miejscach czuję się jak w przeciągu; czy za chwilę jakaś owłosiona wielka łapa z przejeżdżającego obok samochodu nie zabierze mojej pizzy, albo co gorsza wina? Ale w tym miejscu, okazało się, że nawet, te dwa samochody, które przejechały ulicą w czasie naszego pobytu, nie zepsuły atmosfery. Do tego widok w drugą stronę …
       To zabawne, trzecie miasto tego dnia. W żadnym nie było mowy o tłumach turystów. A w każdym z nich spotkaliśmy naszych rodaków. Fajnie.


       Siedząc tak przy kolejnym dzbanuszku tego wyśmienitego wina podsumowywałem swój pierwszy pobyt w Toskanii. I stwierdziłem, że to wszystko działo się za szybko, dużo za szybko. Nie było czasu na refleksję, próby zastanowienia się nad tym gdzie jestem, co widzę, co czuję, to nie tak miało wyglądać. Muszę wrócić do Toskanii i chłonąć ją w wolniejszym tempie. Przecież i tak nie ma szans, by przez tydzień lub dwa dobrze ją poznać i dobrze się nią nacieszyć. To jak z wyspami greckimi. Możną tam wracać wiele razy i zawsze będzie coś do odkrycia.

       Wracamy przez Norymbergę. Jakże inny świat, też wyjątkowo piękne miejsce, mnóstwo niezwykłych zabytków. Ale ulice są szerokie, eleganckie, wszystko jak pod sznurek. Ile różnych twarzy może mieć piękno? Warto podróżować i być co chwilę zaskakiwanym różnorodnością otaczającego nas świata. Tylko hotelu A&O w Norymberdze nie polecam.


niedziela, 7 lipca 2013

ACH, TA TOSKANIA!



Grosseto
       Z naszych wiejskich pieleszy wyruszamy do stolicy, do takiej mniejszej stolicy, stolicy prowincji, do Grosseto. To jest nasz powrót do cywilizacji. Podróż nie sprawia żadnych trudności, gdyż Grosseto jest dobrze skomunikowane z resztą kraju: droga SS1(E80) czyli Aurelia oraz droga SS223 (E78) czyli di Paganico czynią dojazd łatywm i szybkim. Nie mogę się tylko przyzwyczaić, że te główne drogi mają swoje nazwy. W rezultacie, gdy czytam na tabliczce przy drodze „Aurelia”, dopiero po chwili dociera do mnie, że jest to informacja w którym kierunku trzeba jechać, aby dotrzeć do drogi SS1, czyli właśnie Aurelii.


        Miasto liczy sobie ponad 82 tysiące ludzi. Jest nastawione na różnego rodzaju usługi, przede wszystkim turystyka, jest jakieś przetwórstwo no i oczywiście administracja. Od pierwszych chwil pobytu nie mamy wątpliwości, że przenieśliśmy się z tego cudownego, sielskiego świata prowincji do normalnej, zwariowanej dwudziestopierwszowiecznej cywilizacji. Oczywiście nie ma gdzie zaparkować. Mamy jednak odrobinę szczęścia i tuż za murami znajdujemy na parkingu jedno wolne miejsce. Znowu zanosi się na deszcz i jak spod ziemi wokół nas pojawiają się czarnoskórzy dżentelmeni oferujący parasole i peleryny deszczowe. Na naszym, niewielkim parkingu jest ich 5-6. Znamy te obrazki z innych miast Włoch czy Grecji. Ale tym razem pojawia się nowa zmienna. Z kilku kierunków pojawiają się w samochodach i na motorach carabinieri. Czarnoskórzy sprzedawcy, niczym dżin, momentalnie znikają. I dopiero wtedy odjeżdża również dziwny biały facet w bajeranckim samochodzie, który wszystkiemu się przyglądał. Stróże porządku natomiast nie wykazali jakiegoś nadzwyczajnego zapału do schwytania sprzedawców parasoli. Nie oglądaliśmy więc mrożących krew w żyłach pościgów a’la Brudny Harry. Trzeba jednak przyznać, że mundury mają eleganckie. Skorzystałem z ich obecności, gdyż kwota pieniędzy którą wrzuciłem do parkomatu nie zgadzała mi się z czasem parkowania wydrukowanym na bilecie. Co prawda panowie mówili tylko po włosku ale bez trudu udało nam się porozumieć. Okazało się, że nie tylko w muzeach, restauracjach i sklepach mają przerwę obiadową. Obowiązuje ona również na miejskich parkingach. Dzięki temu, wrzucając kilka euro, mogłem jak panisko parkować do wieczora. Jak przerwa to przerwa. Parking też musi odpocząć.


       Włochy to piękny kraj, kraj dla ludzi, kraj do życia. Pozytywnie nastrojeni przygodą z opłatą na parkingu ruszamy w miasto. Jak zwykle najatrakcyjniejsze jest zabytkowe centrum. Stare miasto znajduje się w obrębie ogromnych, sześciokątnych, ceglanych fortyfikacji obwarowanych bastionami, wybudowanymi przez Medyceuszy u schyłku XVI wieku. Serce starego miasta stanowi Plac Dantego Alighieri, przy którym stoi katedra i prowincjonalny pałac naśladujący styl gotyku i renesansu. W pałacu dowiadujemy się, że wszystkich budynkach prowincji jest bezpłatny internet. Jest mapka, są adresy. Drobiazg, ale jakże miły. Grosseto nie jest opisywane jako szczególnie atrakcyjne pod względem zabytków. Nie jest z pewnością choćby to co widzieliśmy w Sienie, ale na tyle atrakcyjne, że warto poświęcić kilka godzin na dłuższy spacer po tych kolorowych uliczkach.


       Po kilku chwilach ładniejszej pogody, znowu zaczęło się chmurzyć. No i w końcu zaczęło padać. Pora była jeszcze stosunkowo wczesna i raczej nie planowaliśmy jeszcze żadnego posiłku. Ale cóż, my biedactwa, mamy w takiej sytuacji robić? Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przysiąść w jakiejś knajpce i przeczekać ten deszcz. Z bliżej nie wyjaśnionych powodów mijamy jedną knajpkę, drugą. Nawet do nich nie zaglądamy. W końcu widzimy coś co nas zaintrygowało, też nie wiadomo z jakiego powodu. Na zwykłej, niewielkiej markizie nad wejściem napis ristorante, w ogródku cztery skromne, dwuosobowe stoliki i kwiaty w doniczkach. A jednak wchodzimy. Ristorante La Tana del Pepe przy Via Ginori 6 (www.latanadelpepe.it) . W środku również skromnie, ale bardzo przytulnie. Oprócz nas tylko jedna, starsza para, chyba Skandynawowie. Natychmiast podchodzi do nas młoda kobieta swobodnie posługująca się angielskim. I rozpoczyna od pytania, czy może nas poczęstować winem musującym. No … w zasadzie … e … czemu nie.  Nie wypada odmówić, jeszcze by się na nas ci sympatyczni ludzie obrazili.  Dostajemy wino i menu. Nie jest łatwo wybrać bo nazwy dań są nieco rozbudowane. Niektóre słowa są nam znane, ale nazwa dania to całe zdanie. Dokonujemy wreszcie wyboru, na wszelki wypadek raczej prostych dań:     
- Bomboniera di Gamberoni Ripiena di Bufala e Basilico Sun un Letto di Insalata Croccante
- Tortellini Maremmani Fattia Mano al Ragu
- Gnocchi della Casa con Pachino, Rucola Pinoli e Rosmarisio.
Jedynie ta Bomboniera niesie w sobie pewną niewiadomą, jakąś tajemnicę. Pani przynosząc zamówione dania opowiada co, jak i z czego zostało zrobione. Wygląda wszystko znakomicie. Gdy bierzemy pierwsze kęsy do ust okazuje się, że smakują jeszcze lepiej. Rewelacja! Szczególnie właśnie tam bomboniera, czyli mozzarella w autorskim wydaniu szefa kuchni. Nie będę się silił na powtórzenie opowieści na jej temat, ale jak tam będziecie to po prostu sprawdźcie.
       Przy każdej kolejnej wizycie przy naszym stoliku pani chwilę z nami rozmawia. Okazuje się, że jest Rumunką, mieszkającą od wielu lat we Włoszech. W zasadzie jest już bardziej Włoszką niż Rumunką. Rozmowy nabrały dodatkowego tempa, gdy okazało się, że jesteśmy z Polski. Ogólnie bardzo miła, rodzinna atmosfera.
       Zabawnie zrobiło się, gdy moja żonka poprosiła o herbatę. No i tu się zaczęło. Herbatę? Tutaj? Pani była wyraźnie zmartwiona. Trafiliśmy w ich piętę achillesową. Mieli rumianek. Ponieważ było chłodno i mokro, Ula zdecydowała się na niego, niech będzie. Pani przyniosła napój i talerzyk z połówką cytryny pokrojonej w plasterki.
       Rehabilitacja była błyskawiczna. Ja, w przeciwieństwie do mojej żonki, miałem bardziej banalne życzenie, poprosiłem o jakieś białe wino. Dostałem to co zamówiłem, a nawet więcej bo wino było doskonałe i w przystępnej cenie. Sardonico. Do tego pani dołożyła opowieść i o winach i o winnicach. Byliśmy oczarowani. Jedyny problem jaki się pojawił na koniec, polegał na tym, że nie byliśmy w stanie spróbować deseru. Byliśmy tak nasyceni, że nie było żadnych szans, aby cokolwiek jeszcze dojeść. Jeżeli będziecie kiedyś w okolicy Via Ginori w Grosseto, to wpadnijcie na małe conieco do La Tana del Pepe.




Castiglione della Pescaia

       Z Grosseto nad morze jest raptem kilkanaście kilometrów. Czy moglibyśmy odmówić sobie przyjemności odwiedzenia nadmorskiego kurortu?
       Jedziemy do Castiglione delle Pescaia. To port rybacki i miejscowość turystyczna. Mieszka tam ok  7,5 tyś ludzi, ale sądząc choćby po parkingu, na który doprowadza nas nawigacja, miasto przygotowane jest na przyjęcie bardzo dużej ilości wczasowiczów. Zajmujemy miejsce zaraz na początku placu, dalej jest zupełnie pusto. Rozglądam się dokoła, patrzę na rejestracje samochodów, nasłuchuję rozmów. Poza Włochami, prawie sami Niemcy. Mobilność naszych zachodnich sąsiadów jest wprost imponująca. To oni stanowią koło zamachowe europejskiego przemysłu turystycznego. A do tego są na tyle zamożni, że w odwiedzanych miejscach zostawiają całe góry pieniędzy. No i dobrze!


       Te puste miejsca na parkingu i niemała ilość turystów w mieście są nieco niepokojące. Jakie dzikie tłumy są tu w lecie? To musi być masakra. Ale na razie jesteśmy zachwyceni. Miejsce wprost bajeczne. Wszystko wypielęgnowane, przytulne uliczki, fantastyczne pejzaże, turkusowe morze, niewielka marina. I jak to w Toskanii albo w górę albo w dół. Wspinamy się na wysokie wzniesienie. Pokonujemy kolejne schodki. Po drodze trafiamy do miejscowego kościoła. Kilkuosobowa grupka niemieckich turystów stoi przed ołtarzem i śpiew, ale jak śpiewa? Pewnie na co dzień śpiewają w jakimś chórze. Pięknie brzmią, ale ich koncert niestety nie trwa długo. Wspinamy się dalej, aż docieramy na szczyt wzniesienia górującego nad miastem. A tam imponująca XII wieczna twierdza. Niestety, obecnie jest to prywatna rezydencja i wstępu do niej nie ma. Jakiś obrzydliwie bogaty jegomość postanowił te niezwykłe miejsce mieć tylko dla siebie i aby kręcąca się po dziedzińcu gawiedź nie psuła mu przyjemności. Pozostaje nam zachwycać się niezwykłymi widokami z tarasów tuż pod twierdzą. Gdybym miał jeszcze pod ręką coś do popijania, to mógłbym tu siedzieć godzinami i gapić się przed siebie. Bardzo mi się Castiglione della Pescaia podoba. Rano Ula pytała czy chciałbym tu mieszkać, wtedy nie potrafiłem odpowiedzieć, jeszcze się wahałem.  Teraz już wiem – TAK. Klimat tych miejscowości, szczególnie tych mniejszych, jak dla mnie jest jedyny w swoim rodzaju, dokładnie taki jak mi najbardziej mi odpowiada. Niestety nie mam pomysłu, co mógłbym tam robić.


       No dobra, schodzimy na niziny. Znowu kluczymy tymi magicznymi uliczkami, aż schodzimy zupełnie na dół. Nie można jednak tak sobie odjechać, nie zajrzawszy do jakiejś restauracyjki, choćby na kawę i deser. To jeszcze dodatkowe parę minut na kontemplowanie atmosfery tego miejsca. Dochodzimy do plaży, w końcu jesteśmy w kurorcie. Trochę ludzi leży na piasku, trochę spaceruje, ale jakoś w wodzie trudno kogoś wypatrzyć. W końcu się udaje, dwoje dzieci chlapie się przy brzegu. Ula decyduje się mimo wszystko sprawdzić jak jest woda. Ale tak bez przesady, zdejmuje jedynie skarpetki. Euforii raczej nie widać na jej twarzy. Zaczynamy się wycofywać.  I jeszcze po drodze na parking, zahaczamy o lodziarnię. A niech tam!



Montepescali


       Jeździmy to tu, to tam i podziwiamy panoramy kolejnych miasteczek na szczycie wzniesienia. To jeden ze znaków rozpoznawczych Toskanii. Znowu zdaję się na intuicję. Jak to mawialiśmy grając w brydża, wyciągam kartę spod dużego palca. Ta karta nazywa się Montepescali. Jedziemy drogą w szpalerze sosen parasolowatych i widzimy dwa następne wzgórza ukoronowanie maleńkimi miasteczkami. Wybieram to pierwsze, bo z niego, prawdopodobnie będzie, ciekawy widok na te drugie. 


       Jest już prawie wieczór. Zostawiamy naszego VW Tourana na niewielkim parkingu i zagłębiamy się w „miasto”. Montepescali to frazione gminy Grosseto. Mieszka tu raptem 275 mieszkańców. Kilkoro z nich spotkaliśmy, siedzących z przyjaciółmi, albo z rodziną, przed swoimi domami. Większość z nich nas przyjaźnie pozdrawiała. Na parkingu widzieliśmy 3-4 samochody innych turystów, ale chyba nie przyjeżdża ich tu zbyt wielu. A my z każdym krokiem jesteśmy coraz bardziej zdumieni. To prawdziwa perełka! 


       Miasto otoczone solidnymi murami obronnymi. Dwie bramy: Porta Vechia i Porta Nuova. Wieże: Torre del Belvedere i Torre del Guascone.  Siedem budynków noszących dumne miano „palazzo”, kilka kościołów z XI wiecznym Chiesa San Niccolo, muzeum lokalne. Po prostu coś niesamowitego. TAK – nie mam żadnych wątpliwości, na pewno chciałbym tu zamieszkać.


środa, 3 lipca 2013

PROMONTORIO DELLl’ARGENTARIO – MAGIA TOSKAŃSKIEJ PROWINCJI.



       Morze ma w sobie coś magicznego, jakąś niezwykłą siłę hipnotyczną. Będąc stosunkowo niedaleko od wybrzeża nie sposób odmówić sobie wypadu nad morze. To nic, że pogoda absolutnie nie zachęca do kąpieli, no chyba, że ktoś jest miłośnikiem krioterapii lub należy do klubu zatwardziałych morsów. Nad morze trzeba pojechać, choćby tylko po to, by się na nie popatrzyć i posłuchać jak szumi.
       Obieramy zatem kierunek na Promontorio dell’Argentario. To  była wyspa, połączona z lądem piaskowymi mierzejami o dźwięcznie brzmiących nazwach: Tombolo di Feniglia, Tombolo di Giannella. Co ciekawe jest tam też niewielkie pasmo gór wapiennych Monte Argentario, którego najwyższe wzniesienie ma 635 m n.p.m. Wycieczkę rozpoczynamy od Porto Santo Stefano,  głównego miasta półwyspu. Na pierwszy rzut oka, nic specjalnego. Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu, natychmiast zmieniłem zdanie. Bo jest coś w klimacie Porto Santo Stefano, że od razu człowiek czuje się tam dobrze. Nie ma tam wielkiego portu, a jednak czuje się portową atmosferę, nie było jeszcze sezonu urlopowego, a czuło się błogi wakacyjny klimat. Krótko mówiąc, bardzo przyjemne miejsce.


       Miasto zbudowane jest na zboczu, dosyć stromego wzgórza, otaczając XVII wieczną fortecę aragońską (Rocca). Czyż to nie wyzwanie? Jest góra, jest twierdza, trzeba więc się wspinać i zdobyć tę twierdzę. Kiedy już dotarliśmy na szczyt, okazało się, że do twierdzy się nie dostaniemy. To nie był poniedziałek, nie była to też przerwa obiadowa. W zwykłe, robocze, dni twierdza jest zamknięta. Nasz żal ukoiliśmy nieco podziwiając widok na morze z wysokości sporego wzniesienia.
       Pogoda jak na Toskanię nie najgorsza, ciepło, słonecznie, a zatem można, przysiąść gdzieś na porcję lodów. Klucząc nieśpiesznie wąskimi uliczkami, gdzie sąsiedzi z budynków po dwóch stronach ulicy podają sobie z okna do okna piwo, schodzimy na dół, na nadmorski bulwar. Wypatrzyliśmy lokal, który wydał nam się fajny, więc się do niego skierowaliśmy. Ku naszemu zaskoczeniu, pani, po polsku, poinformowała nas, że w tym lokalu nie pija się napojów chłodzących ani nie jada deserów, a tylko spożywa normalne posiłki. Nie bardzo wiedząc o co chodzi, może po prostu naszej rodaczce nie chciało się obsługiwać tak nędznie wyglądających klientów, grzecznie się wycofaliśmy. Kawałek dalej znaleźliśmy lodziarnię, Chiodo Gelateria. W ogródku, nad samą wodą jakieś małżeństwo delektowało się deserami, w drzwiach lokalu, oparty o futrynę, stał właściciel, dżentelmen w wieku ok 65 lat, który wyglądał na zupełnie nieobecnego. To tylko jego powłoka cielesna się tam znajdowała. Do skorzystania z lokalu zachęcał romantycznie zlokalizowany ogródek oraz apetycznie wyglądające fotografie oferowanych deserów. Co prawda, przy zdjęciach nigdzie nie było cen, ale ileż w takiej knajpce mogą kosztować lody i kawa? Zamawiamy desery  i kawę mrożoną. Mimo tych wszystkich obrazków, nie bez sporego trudu, bo pan nie zna żadnego innego języka poza włoskim, a i tak ogólnie, też nie sprawia wrażenia człowieka zbyt bystrego. Po przyjęciu zamówienia, pan nas kasuje i prosi o zajęcie miejsca przy stoliku. Oczywiście o żadnym paragonie nie ma mowy. Po chwili dostajemy nasze zamówienie, choć nie kompletne, bez mojego deseru, który widocznie dopiero się robi. Mija dłuższa chwila, w knajpie najmniejszego ruchu, a pan dalej podpiera futrynę. W końcu podchodzę do pana i usiłuję wyjaśnić sprawę mojego deseru, ale on niestety, kompletnie nic nie rozumie. Mało tego, sprawia wrażenie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. W końcu daję za wygraną i zamawiam deser jeszcze raz, płace kolejne 8 euro, i dostaję paragon oraz upragniony deser!  I tylko się zastanawiam, kto tu jest bystry, a kto nie?


       Postanawiamy objechać półwysep dookoła. Wąska, kręta droga, wzdłuż urwistego momentami brzegu. Rewelacja. A co za widoki! Kilkakrotnie zatrzymujemy się w minizatoczkach drogowych, by nacieszyć oczy widokami. Imponujące są wille wybudowane na skraju urwistych skał do których prowadzą wąskie dróżki. Sielankowe wrażenie sprawia dom zatopiony wśród drzew, ze sporym basenem na dachu.. 


       W czasie jednego z takich postojów, podjeżdża do nas człowiek na skuterze, w roboczych ciuchach, i zagaduje nas po polsku. Zaczynam odnosić wrażenie, że w Toskanii jest co najmniej tak dużo naszych rodaków jak w Londynie. Okazuje się, że nasz rozmówca, pochodzący z Małopolski, mieszka tutaj już blisko 20 lat. W Polsce nie bardzo miałby do czego wracać a tutaj żyje mu się całkiem dobrze. Jest budowlańcem i ma tyle pracy, że nie może nadążyć z realizacją zleceń. Akurat stoimy naprzeciwko Isola del Giglio i pan pokazuje nam kadłub słynnego statku pasażerskiego Costa Concordia, brawurowo wprowadzonego przez kapitana na skały, który to kapitan równie brawurowo ewakuował się następnie ze statku, pozostawiając go wraz z pasażerami i resztą załogi na łasce Neptuna. To co się wtedy działo w tej okolicy, przypominało prawdziwą wojnę. Chwilę jeszcze sobie pogwarzyliśmy, ciesząc się niezwykłymi widokami. Życząc sobie powodzenia ruszyliśmy dalej w drogę. Niestety, nasz rodak, powiedział nam, że raczej nie objedziemy półwyspu dookoła, tak jak byśmy chcieli, mimo, że na mapie jest zaznaczona jakaś droga gruntowa, bo tamtędy, nawet samochody terenowe mają problem przejechać. Nic to, mimo wszystko jedziemy przed siebie, dopóki się da. I warto było. Droga coraz węższa, ale wciąż niesamowicie malownicza. W końcu dojeżdżamy do miejsca, z którego trzeba było zawrócić. Oczywiście nie tak od razu. Wysiedliśmy z samochodu i jeszcze przez chwilę pospacerowaliśmy po okolicy.  


       Po objechaniu półwyspu zajeżdżamy do Orbetello. Miasto nastawione na turystykę. Leży na środkowej grobli przecinającej lagunę, z naszego punktu widzenia na wylocie. Nasyp został wykonany dopiero w 1824 roku. Poraz pierwszy w Toskanii trafiamy do miasta, które w dużej części przypomina plac budowy, tule tutaj prowadzi się różnych prac budowlanych. Przy czym raczej chodzi o większe remonty, niż budowę nowych obiektów. 


       Na szczęście solidne fortyfikację są już odrestaurowane. Są one datowane są na okres okupacji hiszpańskiej, kiedy Orbetello było stolicą Państwa Garnizonowego. Jak to często w tym rejonie Europy różne fragmenty historii mocno się ze sobą splatają. Katedra stoi na miejscu starożytnej, rzymsko-etruskiej świątyni. Według inskrypcji na architrawie centralnego portalu, późnogotycka fasada została przebudowana w 1376 r. pod kierownictwem Nicola Orsiniego. Ogólnie miasto nie robi jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia. Choć trzeba przyznać, że główny „deptak” jest całkiem sympatyczny. A może takie odczucia spowodowane były tymi budowami, a może już nam się trochę w głowach poprzewracało?  A do tego byliśmy tam w porze sjesty i biedne panie nie mogły pozwiedzać swoich ulubionych „muzeów”.  Co ciekawe ta, często nawet czterogodzinna, przerwa dotyczy również knajp. Czyżby włosi aż tak byli przywiązani do domowych obiadków?  Mimo wszystko pospacerowaliśmy trochę, poprzyglądaliśmy się nowemu miejscu i pojechaliśmy dalej.


       Jedną z tych rzeczy, która mi się najbardziej w Toskanii podoba, to wręcz magiczne krajobrazy z kolejnymi wzniesieniami, na szczytach których posadowione są mniejsze lub większe miejscowości. Te krajobrazy, to naprawdę coś niesamowitego, szczególnie późnym popołudniem. Zupełnie jak scenografia jakiegoś filmu, którego akcja rozgrywa się kilkaset lat temu. Niezwykłe zjawisko. Codziennie jeżdżąc po Toskanii mijaliśmy kolejne takie góry ukoronowane jakimś miasteczkiem. Wracając z Orbetello, jadąc drogą w szpalerze sosen parasolowatych,  też mijaliśmy takie miejsca. A właściwie, czemuby, nie zajrzeć do jednego z takich miejsc? Nigdzie nam się nie śpieszy, czy przyjedziemy do naszego zameczku dwie godziny wcześniej czy później, a może jeszcze później, nie ma przecież żadnego znaczenia. Skoro tak, to skręcamy z głównej drogi i jedziemy do Magliano in Toscana, miasteczka położonego ok. 28 km na południowy-wschód od Grossetto. Mieszka tam zaledwie 3700 mieszkańców. Leży w rejonie upraw winorośli Morelino di Scansano.



        Do Magliano in Toscana dojeżdżamy bardzo późnym popołudniem. Już nie słychać odgłosów dnia. Jest gęsta przedwieczorna cisza, od czasu do czasu słychać jakieś hałaśliwe, bawiące się dzieci lub kobiety coś wołające wysokimi głosami. Kilku dżentelmenów przysiadło sobie na murku otaczającym drzewko oliwne i debatuje o najważniejszych sprawach naszego świat. Ale twarze mają raczej pogodne, więc nie jest chyba tak źle. Zagłębiamy się w ciasne zaułki. Miasto dzieli się na cztery części: Maiano, Lavacchio, Montiano i Sant’Andrea. Jak przystało na porządne toskańskie miasto, ma również swoje zabytki. I wcale nie trudno się domyślić, że są to kościoły: Chiesa della Santissima Annunziata i Chiesa di San Giovanni Battista. W obu oczywiście znajdują się dzieła sztuki stworzone przez dawnych mistrzów. W okolicy są jeszcze ruiny Monastero di San Bruzio. Ale szczegóły są mniej ważne, bo znowu najważniejszy jest klimat, absolutnie magiczny klimat. Koniecznie trzeba usiąść w jakiejś kafejce i zamówić karafkę wina. 
       Po krótkiej chwili trafiamy na mury miejskie i tu następuje apogeum tych niezwykłych doznań. Z jednej strony dachy pokryte dachówkami mieniące się niezwykłymi, miękkimi barwami jakie pojawiają się w okolicach zachodu słońca. Z drugiej strony rozległe toskańskie panoramy z winnicami, sadami oliwnymi i drogami obsadzonymi cyprysami bądź sosnami parasolowatymi. Zostałem zaczarowany.   


Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...