środa, 28 stycznia 2015

Milos - w Grecji nie ma rzeczy niemożliwych.

    


       Mniej więcej połowa rejsu po Cykladach i okolicy już za nami. A więc puchar z ambrozją jest jeszcze w połowie pełny. Jak dotąd żeglowaliśmy dokładnie według wcześniej przygotowanego planu. Jednak objawy przed nadciągającą zmianą pogody zasiały we mnie ziarno zwątpienia. Czy to już dziś będziemy wprowadzać korektę? A jeśli tak, to w jakim zakresie? Wczorajszowieczorne prognozy dawały jeszcze nadzieje na żeglowanie. Ale nie ma już wątpliwości, że warunki się zmieniają. Rano sprawdzamy pogodę na naszych urządzeniach. Kontaktuję się z przyjaciółmi w kraju, Basią i Darkiem, którzy znają te akweny jak własną kieszeń, aby i oni sprawdzili prognozy z różnych źródeł. Wszystko wskazuje na to, że dzisiaj jeszcze da się popływać 5-6 B, ale już kolejne dni mają przynieść solidne sztormy. No i co? Chciałem poprowadzić naszą wyprawę na Folegandros. Piękne Kastro z niesamowitym urwiskiem, fajna plaża, miłe wspomnienia, ale sam port taki sobie. Gdyby przyszło nam spędzić tam kilka dni z własnej woli, to niekoniecznie byłby to najlepszy wybór. Tym bardziej, że jest bardzo kusząca perspektywa w postaci wyspy Milos. Tam port jest zdecydowanie lepszy a i sama wyspa, bardzo ciekawa. Tyle, że musielibyśmy przelecieć 50 Mm, a moje dotychczasowe doświadczenia każą mi podchodzić z dużą rezerwą do prognoz serwowanych przez Posejdona i jemu podobne serwisy. A jeśli znowu niedoszacowali o jekieś 2-3 B? Chwila na podrapanie się po łysinie. Hmmm. Dobra, lecimy do Adamas! (vel Adamantas).


       Gdy tylko wychylamy nos z Zatoki Ios … natychmiast staje się jasne, że tego dnia leżakowania na deku nie będzie, mimo, że patrząc na mapę, nasza marszruta jest prosta jak amerykańska autostrada. Najpierw nieco na północ, opływamy wyspę Sikinos i kierujemy się niemal dokładnie na W. Wieje z N-NW z siłą co najmniej 6 B. Więc aby wyjść powyżej wyspy Sikinos sąsiadującej z Ios musimy zrobić dwa halsy, płynąc maksymalnie ostro. Nie ma mowy o rozwinięciu pełnych żagli. Zapowiada się niezła jazda. Trochę chlapie, trochę kładzie, ale jest przy tym sporo radochy. To jeszcze jest ten poziom emocji, który daje dużo przyjemności. Za Sikinos wyłania się Folegandros. Jeszcze jest możliwość odpadnięcia i skierowania się do portu Karavostasi. Ale siła wiatru się nie zmienia, jedynie przesuwa się jeszcze bardziej ku NW. Jednak pełny bajdewind to też nie jest zły kurs Podziwiam brzegi Folegandros, trochę szkoda, że nie zawiniemy tam, ale decyzja może być tylko jedna: podążamy do Adamas. Wiatr powolutku, stopień po stopniu skrada się na zachód. Dochodząc do wyspy Poliagos płyniemy już ostro do wiatru. Przed nami maleńka wyspa Ay Yeoryios. Leżąca między Poliagos a Milos. Dokładnie na kursie. Nie obędzie się bez halsowania. Mijamy ją w bezpiecznej odległości.  Podchodzimy do cieśniny Milos-Kimolos. W tych warunkach pogodowych działa ona jak dysza. Fale są coraz większe. Po lewej burcie urocza miejscowość letniskowa Pollonia na Milos. Po chwili możemy odkładać się na zachód, żagle lepiej wypełniają się wiatrem. Ale dopiero teraz trafiamy na duże fale. Nasz 40 stopowy Sun Odyssey podskakuje na grzywaczach jak mały źrebak na wybiegu. Stojąc przy sterze czuję się jakbym zjeżdżał na nartach. Nogi ugięte lekko w kolanach aby dobrze amortyzować kolejne podskoki. Ależ buja i rzuca! Spokojnie to już tylko kawałek. Po prawej dwie wyglądające bardzo intrygująco wysepki: Akradhia . W końcu wpływamy do Zatoki Milos. Teraz mamy bardzo korzystny wiatr, ale to już pora zwijać żagle. Po paru minutach odsłania się Adamas.  Ależ zaskoczenie. Po tygodniu codziennych polowań na ostatnie miejsca w porcie, czajenia się niczym tygrys przed skokiem, tym razem nie wiem gdzie stanąć, bo tych wolnych miejsc jest aż za dużo. No i co ja mam zrobić? Zrezygnować z cumowania? Nie dobrze jest mieć zbyt duży wybór. W końcu przełamuję i mimo zbyt wielkiego wyboru wolnych miejsc, postanawiam jednak zacumować. Przy kei stoi kilka jachtów, więc stajemy obok nich. 

   
       Adamas to okno na świat wyspy Milos, dumnie określane niekiedy mianem głównego portu tej wyspy. Liczy sobie około 1400 mieszkańców i żyje w rytmie przypływających i odpływających promów, które przywożą kolejne grupki turystów i uprzykrzają życie załogom cumujących nieopodal jachtów. Żeby nikt nie marudził na kei jest nawet ostrzeżenie o gwałtownym zafalowaniu powodowanym przez manewrujące promy.  Do ciekawostek tego miasta należą 600 letni kościół Świętej Trójcy, Muzeum Górnictwa, Muzeum Morskie, ładna plaża i nowość, o czym dowiedziałem się niestety dopiero później, katakumby – projekt 2. Ale nie ferujmy pochopnych sądów, wyspa Milos należy do najciekawszych w całym archipelagu Cyklad. Wystarczy tylko trochę się ruszyć, dlatego zależało mi na dotarciu tu przed sztormem. To jest miejsce gdzie możemy spokojnie przeczekać niepogodę, byle tylko nie za długo.   
       Udało się dotrzeć na Milos przed sztormem, udało się nieźle zaparkować, tradycyjnie zjedliśmy pyszny obiadek. Więc powodów do zadowolenia nie brakuje. Siedzę sobie w kokpicie, delektuję się ciszą późnego popołudnia i szklaneczką ouzo. Ruch na ulicach niewielki. Ciemne, gęste chmury przesuwające się po niebie już nie wywołują zdwojonej czujności. Dodatkowa cuma od dziobu założona. Teraz ta przedsztormowa pogoda nastraja nostalgicznie. Nagle z oddali dobiega jazgot klaksonów ciężarówek i samochodów osobowych. Całkiem niezła orkiestra, na szczęście dosyć daleko. Pewnie jakiś mecz się szykuje. Szybko się zorientowałem, że to coś zbliża się do nas. W końcu zobaczyliśmy …całą kawalkadę ciężarówek do przewożenia kruszyw i stadko towarzyszących im osobówek, a wszystkie specjalnie przystrojone. Weselisko!!! Pojeździli tak we wszystkie możliwe strony, wiele tych możliwości nie było, pohałasowali, i sobie pojechali. Nas nie zaprosili.
       No i się rozdmuchało na dobre. Mimo, że Zatoka Milos głęboko wcina się w ląd, to i tak w porcie wyraźnie daje się odczuć siłę wiatru. Naszą uwagę zwracają turyści kręcący się po nadbrzeżnym bulwarze z bagażami. Sprawa szybko się wyjaśnia. Nie przypłynął prom i nie wiadomo czy przypłynie. Ludzie czekają na informację. A my zgodnie z planem zaczynamy eksplorację wyspy. Na pierwszy dzień najbliższa okolica. Niedziela, więc wypada rozpocząć od wizyty w Agia Triada (cerkiew Świętej Trójcy), w której przeważają ikony w stylu kreteńskim i nie jest to przypadek, między Milos a „wielką wyspą” zawsze istniały silne związki. Później kierujemy się wg tabliczek z napisem „katakumby”. Nie wczytujemy się zbyt dokładnie co poza tym jest tam napisane, tylko idziemy. Wg Greek Waters Pilot, to gdzieś całkiem niedaleko. Zataczamy spore koło i nic. Jeszcze raz, wprowadzamy korektę w naszej marszrucie i wychodzimy za miasto. Tak przynajmniej wynikało z locji, że to ten kierunek. W tym momencie odpada z wycieczki dwóch kolegów, którzy wracają na jacht.


       Mijamy plażę, droga zaczyna wspinać się zdecydowanie do góry. W pewnym momencie zmienia się w wąską ścieżkę. Dookoła nas wysuszone nieużytki, żadnych drzew, na ziemi kawałki obsydianu. Dochodzimy do wierzchołka wzniesienia i dalej nie widać żadnych katakumb. Następni dwaj uczestnicy wycieczki, nieco zasapani postanawiają się wycofać. Pozostajemy z Ulą we dwoje. Aby kontynuować poszukiwania katakumb trzeba wspiąć się na następne wzniesienie. Skoro zaczęliśmy to nie będziemy tak szybko rezygnować. Dłuższy czas tylko kierunek geograficzny jest naszym drogowskazem. Brniemy po kompletnym bezdrożu, wśród rudoszarych spalonych słońcem krzewinek, by w końcu trafić na jakąś polną drogę. Wreszcie jest drogowskaz. Niewielki kawałek deski, z namalowanym przez przedszkolaka jednym słowem po grecku. Tripiti, co oznacza, że podążamy w dobrym kierunku. Tylko dlaczego to tak daleko. Co prawda nie dotarliśmy jeszcze do poszukiwanych starożytnych katakumb, ale po drodze mieliśmy okazję oglądać jak sprytnie ludzie wykorzystują naturalne „katakumby”. Trwające całe tysiąclecia procesy erozji sprawiają, że co kawałek można znaleźć różne ciekawe wnęki. Niestety Grecy pod pewnymi względami nie różnią się od Polaków. Tak jak my wywozimy nasze śmiecie do lasu, tak Grecy na Milos swoje odpady pozostawiają w niezagospodarowanych, uroczych grotach. Wygląda to co najmniej równie fatalnie. Ale też widzieliśmy jak zmyślnie niektóre wnęki ludzie zagospodarowali, m.in. na garaże. Wystarczy niewielka obróbka otworu wejściowego, wstawić drzwi, lub nie, i już jest miejsce na samochód.  Trochę już jesteśmy zmęczeni. Gdy tylko dotarliśmy do miejscowości, zaczynamy od odwiedzin w knajpce. Dopiero pokrzepieni schodzimy do katakumb.
       Dookoła puściutko. O ile jeszcze w knajpce było ze sześć osób, to przy katakumbach jesteśmy zupełnie sami. Ładnie uporządkowany teren, niewielki budynek z kasą, w środku dwie osoby obsługi. Chcemy kupić bilet, a tu okazuje się, że bilety są, ale tylko za darmo. Do tego jeszcze dźwiękowy przewodnik ze słuchawkami i pilnująca nas pani. Bo oczywiście nie wolno robić zdjęć z lampą błyskową i ze statywu. Trudno, może coś da się zrobić.
       Schodzimy na dół. Niesamowite wrażenie. To przecież miejsce pochówku z III wieku naszej ery. Do zwiedzania udostępniono tylko część katakumb. Podobno jest tam 291 grobów, które mogły pomieścić według jednych źródeł ok 2 tyś, a według innych nawet 8 tyś. zmarłych. Próbuję robić zdjęcia zgodnie z miejscowym regulaminem, ale marnie to wychodzi. Nawet nie ma gdzie się solidnie oprzeć.


       Niedaleko katakumb znajduje się miejsce gdzie miejscowy rolnik wykopał w 1820 roku jedną z najbardziej znanych na świecie rzeźb, słynną Afrodytę z Milos, bardziej znaną jako Venus z Milos. Oczywiście dawno jej tu, ani w ogóle w Grecji, nie ma. Bardzo eleganccy i wytworni Francuzi po prostu ją ukradli, wykorzystując m.in. kanały dyplomatyczne, i można ją obecnie oglądać w Luwrze.
       Kawałek dalej jest całkiem nieźle zachowany, a do tego obecnie restaurowany, starożytny teatr. A dalej … Chyba już mamy dosyć. To był dosyć długi, wielogodzinny spacer, więc robimy w tył zwrot. Musimy przecież wrócić jeszcze na łódkę. Po drodze, w Tripiti pamiątkowe zdjęcie Agios Nikolaos. Trochę ciasno, trzeba użyć krótkiego obiektywu Nikkor 18-35, a i tak pewnie nie obejdzie się bez prostowania walącej się bryły kościoła. Dochodzimy do skraju miejscowości, zmęczeni ale zadowoleni, przed nami spory kawałek drogi powrotnej. Idziemy wąziutką uliczką, od czasu do czasu próbuję łapać jeszcze jakieś ujęcia. Gdy przejeżdża samochód musimy „przytulać” się do chałupek ciągnących się wzdłuż drogi. Ale pan nie chce nas minąć. Bardzo mocno zwalnia, i w końcu się zatrzymuje. Dokąd idziecie? – pada pytanie z otwartego okna.
Do Adamas. – odpowiadamy grzecznie
To wsiadajcie, podwiozę was. – mówi starszy pan siedzący za kierownicą.     
Nie wiem, czy aż tak było widać zmęczenie na naszych twarzach, czy pan po prostu tak ma, ale było nam bardzo miło spotkać CZŁOWIEKA i to tak uczynnego. Swoją drogą to nieźle nauczyli Greków angielskiego. Nie ma problemu aby znaleźć kogoś posługującego się tym językiem.
       Po powrocie na jacht spotykają nas dwie niespodzianki. Nasz najlepszy na świecie kuk, Tomek, zostawił dla nas obiad, który po chwili pojawia się na stole. Cóż za rozkosz pyszny obiad, z wybornym schłodzonym winem z kartonu po takiej całodziennej wyprawie. No i druga niespodzianka, która bardzo mnie rozbawiła. Nasi koledzy odnaleźli w Adamas, tu na miejscu, drugie katakumby, tzw projekt 2, całkiem blisko portu. Rzecz zupełnie nowa, nie ma o niej mowy w żadnym, posiadanym przeze mnie, przewodniku. Może to i dobrze, że nie trafiliśmy na nie wcześniej?
       Rozpoczyna się drugi dzień naszego pobytu na Milos. Na dzisiaj zaplanowane jest wypożyczenie samochodu i mały objazd wyspy. A promy dalej nie kursują, zgodnie z zapowiedziami na morzu sztorm. Sprawdzamy wypożyczalnie samochodów. W jednej, nieco oddalonej od portu, znajdujemy 7 osobową wersję Volkswagena Caddy. Ta siedmioosobowość to deklaracja nieco na wyrost, ale też nie planujemy podróży dookoła świata. Damy radę.


       Na początek mocne uderzenie – Sarakiniko. Absolutnie niezwykłe miejsce na północnym wybrzeżu Milos. Białe skały Sarakiniko jednym kojarzą się z księżycem, innym z pustynią. Do tego w tle niebieskie morze. Woda wcinająca się w głąb lądu wąskimi szczelinami. Woda i wiatr stworzyły, pracując przez miliony lat, niepowtarzalny krajobraz. Szkoda, że jest tak zimno, kąpiel w którejś z zatoczek, minifiordów, to też niezapomniane przeżycie. Kiedy byłem tam poprzednio też wiał bardzo silny wiatr, ale było zdecydowanie cieplej i nieco się popławiłem. Trzeba jednak bardzo uważać na obiektywy aparatów. W pobliżu miejsc, gdzie fale rozbijają się o brzeg, nasycenie powietrza mikrokropelkami morskiej wody jest tak duże, że w ciągu paru chwil przednia soczewka lub założony na obiektyw filtr, jest zupełnie mokra. Nie przeszkadza to jednak wszystkim przybywającym w to miejsce w robieniu niezliczonej ilości zdjęć. Podobno jest to najbardziej obfotografowany krajobraz w basenie Morza Egejskiego. Ja też dołożę kilka swoich ujęć. I żeby nie było. W Sarakoniko też są katakumby, bez takiej legendy jak starożytne, ale też bardzo atrakcyjne.
       Niedaleko Sarakiniko jest kolejne magiczne miejsce, wioska Firopotamos, do której dojeżdża się wąską, stromą drogą, kończącą się właśnie tam. W zasadzie to tylko kilka budynków schodzących tu i ówdzie do wody, plaża i niewielkie resztki jakichś ruin. Wszystko jednak tak położone, że ma się ochotę usiąść ze szklaneczką jakiegoś szlachetnego trunku i wpatrywać w ten pejzaż bez końca. W tym wypadku określenie „magiczny” w najmniejszym stopniu nie jest przesadą.


       Przyjaciele polecili mi pewną knajpkę w Pollonii. Skoro tak, to trzeba ją sprawdzić. Na parkingu przy plaży nasz Caddy jest jedynym samochodem. Dookoła pustawo. Nieco dalej objazdowy sklep owocowo-warzywny, jedyne miejsce gdzie widać nieco życia. Tutaj znacznie mocniej niż w Adamas odczuwa się, że sezon się już zakończył. Adamas to jednak miasto, do tego z portem, a Pollonia to letniskowa wioska, żyjąca głównie w sezonie. Jednak spacer wzdłuż brzegu zatoczki jest całkiem sympatyczny. Tuż za zatoczką jest cieśnina oddzielająca Milos od Kimolos. Wracając wstępujemy do rzeczonej knajpki. Jakoś pustawo, smutno. Chcemy zamówić ośmiornice w miodzie, które są jej wizytówką. Sorry, jest już po sezonie, nie mamy przygotowanych ośmiornic w miodzie. Fajnie, że nie ma tłumu turystów, ale jak widać, są tego również negatywne konsekwencje.


       Powiada się, że Milos to bardzo interesujące miejsce dla miłośników geologii. Nie znam się na tym, ale mimo to różnorodność rodzajów skał i form skalnych jest tak niezwykła, że i na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Jechaliśmy wzdłuż północnego wybrzeża Milos. Byliśmy w okolicach Pahena, gdy moją uwagę zwrócił następny fragment brzegu. Też poszarpany jak w Sarakoniko, z gejzerami wody wystrzeliwującymi spośród skał wraz z nadejściem każdej kolejnej fali. Ale tu było zupełnie inaczej. Dominuje betonowa szarość, a i faktura skały jest inna. Sprawia  wrażenie bardzo lekkiej, prawie jak pumeks.
       Na koniec naszej krótkiej przejażdżki po Milos zostawiliśmy sobie Plakę, stolicę wyspy. Metropolia to metropolia, od razu widać, nie ma gdzie zaparkować. Gdzieś tam w końcu się wciskamy. Kiedy już opuściliśmy nasz pojazd okazało się, że jednak Plaka to małe, przytulne miasteczko, położone na dosyć stromym zboczu. Postanawiamy dojść do zamku, a ten, jak to zwykle bywa, znajduje się na samym szczycie wzniesienia. Dokoła dominuje biel i błękit, jesteśmy na Ckladach. Miejscowi dbają by turyści znajdowali to, po co tu przyjeżdżają, by nie czuli się zawiedzeni. Ale czy to nie jest urocze, spacerować sobie wśród śnieżnobiałych domków po pomalowanych na niebiesko uliczkach?  Ale na przełomie września i października także i tu nie ma zbyt wielu turystów. Wśród tych nielicznych, których spotkaliśmy jest załoga żeglarzy z Polski. Ktoś mi mówił, że na wyspach nie ma już kotów. Jak to nie ma? A te stado przed nami, zajmujące całą drogę? A te pchlarze w Kithnos? Nie, zapewniam wszystkich zainteresowanych, że w tej kwestii nic się nie zmieniło. W końcu jesteśmy na tyle wysoko, że możemy podziwiać rozległe pejzaże. Po drodze mijamy kościół Matki Boskiej Żeglarzy (Panagia Thalassitra). Tu też jest ślad po czasach panowania Wenecji, herb rodziny Crispich, którzy zdobyli Milos w 1363 roku. Docieramy do kastro. Tak, polecam tę wycieczkę, dla panoramy stąd widocznej na Zatokę Milos i nie tylko.


       Wracając do Adamas zajeżdżamy do katakumb aby reszta załogi mogła je zobaczyć. Podobnie jak w Polloni, tak i tutaj nasz Caddy jest jedynym samochodem na parkingu. To jednak jest dobra pora na podróżowanie po Cykladach. Gdy zajeżdżamy do portu, najpierw wysadzam załogę przy jachcie, i jadę odstawić auto do wypożyczalni.  Podobnie jak wszyscy jestem trochę zmęczony całodzienną wycieczką, ale kilkunastominutowy spacer z wypożyczalni na łódkę to jeszcze jedna sposobność by napawać się egzotyką, specyficznym klimatem Cyklad. Jakże to inne od naszej codzienności. Słońce nieustannie cieszy nas swoim ciepełkiem, Ludzie poruszają się w zwolnionym tempie, co chwilę ktoś przystaje bo właśnie spotkał znajomego. Nieświadomie i ja dopasowuję się do tego rytmu, nogi same zwalniają. Wszystko dookoła jest takie ciekawe.
       Unosząc się lekko nad ziemią docieram do naszego Adrigo. Tomek zgłasza, że nie mamy gazu. Łup! Spadam na ziemię. Gdy odbierałem łódkę byłem solennie, jak to tylko Grecy potrafią, zapewniany, że obie butle, w które wyposażony jest jacht, są całkowicie pełne. A tu okazuje się, że ani jedna ani druga nie była pełna. Wręcz okazało się, że  jedna była prawie pusta. Właściwie to te Greckie bajanie już od jakiegoś czasu mnie nawet trochę nie denerwuje. Uśmiecham się pod nosem. Powiedzą ci wszystko, to co chcesz usłyszeć, będziesz się dzięki temu lepiej czuł. Przynajmniej w tej chwili gdy słyszysz te łgarstwa. One są dla Greków jak powietrze, niezbędne do życia. Biorę pod pachę jedną butlę i wyruszam na poszukiwania gazu. W okolicach portu nic nie ma. Szkoda, że już oddałem wypożyczone auto. Pamiętam, że przy wylocie z miasta jest stacja paliwowa. Trochę daleko, ale nie ma wyjścia. Kiedy w końcu się tam doczłapałem, okazało się, że nie prowadzą sprzedaży gazu. A gdzie? W mieście nigdzie. Wróciłem więc do portu, gdzie widziałem postój taksówek. Taksówkarze oczywiście wiedzieli gdzie można kupić gaz, tyle tylko, że to spory kawałek. Czy pojedzie któryś ze mną? Pewnie, nie ma problemu. Zawiózł, poczekał, przywiózł – 20 Euro, więcej niż sam gaz. Nie istotne. Tomek mógł dokończyć obiad.
       Obiad zjedliśmy dosyć późno, ale nie miało to specjalnego znaczenia. A później jedna z przyjemniejszych chwil na jachcie, poobiedni odpoczynek. Zgodnie z tradycją tego rejsu odpoczywaliśmy z szklanką ouzo w dłoni. Rozmowa toczyła się nieśpiesznie, późne popołudnie. Cudowne błogie lenistwo w towarzystwie przyjaciół. Wspaniale. Jacyś młodzi sympatyczni i umundurowani ludzie pytają się o skipera. O co chodzi? Jesteśmy z Hellenic Coast Guard, kontrola jachtów, prosimy przyjść za godzinę do naszego biura z dokumentami jachtu. O.K. przyjdę. Stawiam się o umówionej porze w biurze HCG. Tam już nieco starsi funkcjonariusze starannie przeglądają dokumenty. W końcu mówią: Sorry Mister, ubezpieczenie twojego jachtu jest nieważne. To proszę zadzwonić do człowieka, który mi wyczarterował łódkę. Widzę, że panowie wykonują jakieś niemrawe ruchy więc staram się im pomóc, mówiąc, że mam do niego telefon. Nie wiem czy faktycznie nie wiedzą co mają zrobić, czy udają „Greków”. Więc dalej staram się im pomóc, oferując, że to ja zadzwonię do Nikosa, a oni niech sobie z nim ustalą co trzeba. Panowie przyjmują moją pomoc. Może nie mają swoich telefonów, w końcu w Grecji wciąż trwa kryzys. Jest już około 2100. Na szczęście Nikos odbiera. Mógł być przecież na jakimś intymnym spotkaniu z jakąś uroczą damą i mógł nie mieć ochoty odbierać telefonu. Przez chwilę konferują między sobą po grecku. W końcu dowiaduję się jakie są ustalenia. Nikos twierdzi, że właśnie ubezpieczenie skończyło się kilka dni temu i zapomniał włożyć do teczki nową polisę. Ponieważ jednak dokumenty ma w biurze będzie mógł je przefaksować dopiero rano. Coś mi się zdaje, że nasz grecki przyjaciel z Aten kręci. Jednak w tym momencie nic już nie zrobimy a i tak planowaliśmy ruszać dopiero następnego dnia rano. Trzeba przyznać, że ludzie z HCG cały czas byli bardzo uprzejmi i nie podkręcali niepotrzebnie atmosfery. Na koniec nawet trochę mnie rozbawili prosząc abyśmy dla własnego bezpieczeństwa nie wypływali. Po pierwsze mieli papiery jachtu. Po drugie na morzu wciąż ostro wiało. Po co więc mielibyśmy na noc wyruszać? Przy okazji dowiedziałem się o „urzędową” prognozę na kolejny dzień. Bardzo pokrzepiająca: do południa jeszcze 6 B z północy, a później ma słabnąć. Super! Byle tylko papiery się znalazły.


       O 0900 melduję się w biurze Hellenic Coast Gard z lekkimi obawami, jednak pełen nadziei. W tym czasie koledzy przygotowują jacht do wyjścia. Chwila krzątaniny w biurze, bo oni dopiero rozpoczynają pracę. Okazuje się, że faks z naszym ubezpieczeniem już dotarł. Jeszcze przez chwilę przyglądają się naszym papierom. W końcu oddają, życząc miłego dnia. O godzinie 1015 oddajemy cumy i kierujemy się do ostatniego punktu programu na Milos, do niezwykle urokliwej zatoczki Kleftiko. To spory kawałek z Adamas, nigdzie nam się jednak nie śpieszy. Mamy zaplanowany postój w Kleftiko, a następnie nocne pływanie, tak aby rano następnego dnia znaleźć się w Poros na Poros.
       Od strony lądu raczej trudno dotrzeć do Klefiko ze względu na ukształtowanie terenu i brak drogi. Od strony morza nie ma problemu. Wystarczy opływać wyspę w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek, a bajkowa zatoka sama się pokaże. Tylko uwaga, nie za blisko brzegu. Można się nadziać na sterczące pod wodą skały. W okolicach półwyspu Psalida taki podwodny grzbiet odchodzi od wyspy w głąb morza na kilkadziesiąt metrów. I tylko biały ślad spienionej wody pozwala domyślić się, że tuż pod powierzchnią znajdują się skały.
       Gdy tylko wyłania się Kleftiko w ludziach momentalnie zachodzą niezwykłe przemiany. Zachowują się jak małe dzieci niecierpliwie oczekujące na odwinięcie z papierka ulubionego wielkiego lizaka. Przebierają nogami, wyciągają ręce i już chciałyby mieć go całego w buzi, mimo, że wiedzą, że przecież cały naraz się nie zmieści. Już byśmy skoczyli do wody, popływali, ponurkowali, popływali pontonem między skałami i … jeszcze nie wiadomo co. Już to wszystko widać, już to wszystko czuć, a tu trzeba delikatnie wpłynąć, wybrać miejsce, rzucić kotwicę i chwilę poczekać czy wszystko jest w porządku. W zatoce jest stosunkowo cicho, jesteśmy dobrze osłonięci od silnego wiatru wiejącego na morzu. Mimo wszystko, jacht stopniowo ustawia się do wiatru. Kotwica trzyma. Możemy ruszać na podbój Kleftiko. Ponton ląduje w wodzie. Przykręcamy silnik, małą Yamahę 2,5 KM, i kolejno ruszamy w rejs między skałami. Oczekujący na swoją kolej pławią się w wodzie, podziwiają czyściutkie dno i niewielkie ławice ryb podpływających w okolice jachtu. W końcu mam okazję wypróbować pod wodą mój najnowszy nabytek, kamerkę GoPro Hero 3+ Black Edition. Filmuję z pontonu, filmuję pod wodą. Super! Tylko zupełnie nie wiem co filmuję. Nie myślałem, że to aż taki dyskomfort. Przyzwyczajony do aparatów cyfrowych, gdzie natychmiast widzę co mam na zdjęciu, trochę się denerwuję co też udało mi się uwiecznić. Ale zabawa na Kleftiko jest pierwsza klasa. To takie miejsce, którego, będąc na Milos, absolutnie nie można pominąć.



       Robi się popołudnie. Czas kończyć wizytę na Milos. Ruszamy na Poros, ale mam wielką ochotę jeszcze kiedyś powrócić na Milos.


czwartek, 8 stycznia 2015

IOS - CISZA ...

       


       Kiedy wieje rześki wiaterek, tak gdzieś koło 5 B, żeglarze zwykle są bardzo szczęśliwi. Jacht mknie chyżo przed siebie a za rufą tworzy się piękny kilwater. Od czasu do czasu jakaś większa fala spłucze pokład. Jest dobra zabawa. Sytuacja nieco się zmienia, gdy ta piąteczka wieje prosto w nos a my właśnie płyniemy na typowej, czarterowej mydelniczce, która ani myśli ułożyć się ostro do wiatru. I tak właśnie było, gdy płynęliśmy z Naksos do Ios. Wyruszyliśmy około 0930 i przez cały czas uporczywie halsowaliśmy. W rezultacie pokonanie niewielkiego dystansu ok 28 Mm zajęło nam blisko 8,5 godziny. Nawet gdy wpłynęliśmy do Zatoki Ios wiatr niewiele się zmniejszył, choć teraz był zdecydowanie korzystniejszy. Poza tym zatoka wcina się głęboko w ląd więc jest miejsce i czas na wyciszenie wiatru i wygładzenie fal.
       Mimo, że Ios nie należy do najbardziej znanych celów turystycznych, to i tak okazało się, że przy wschodniej kei nie ma już ani jednego wolnego miejsca, a przy północnej wolne jest tylko jedno, tuż przy nabrzeżu promowym. Taka miejscówka do moich ulubionych nie należy ale wyboru nie było. Okazało się jednak, że tego wieczoru przypłynął już tylko jeden prom, spora jednostka zmierzająca do Pireusu. Tak więc tylko raz musieliśmy przeżyć szarpanie lin i rzucanie kadłubem spowodowane intensywnymi manewrami promu, przed którymi ostrzega locja.


       Wyspę wg spisu z 2011 zamieszkuje 2024 mieszkańców. Dla porównania w XIX wieku tych mieszkańców było ok 3500. Mówi się, że jest na niej 365 kaplic i kościołów, tyle co dni w roku. Ios znana jest przede wszystkim ze swoich plaż, które kiedyś były mekką lubiących włóczęgę z plecakami i plaże nudystów. Obecnie chyba jednak wyspa została zdominowane przez przeciętnych turystów podróżujących rodzinnie. Co oczywiście nie oznacza, że tłok w sezonie zmalał. Wręcz przeciwnie. Ale dzięki temu nie brakuje tu barów, restauracji czy pubów. Wyspa jest też znana z tego, że według legendy, na zboczy najbardziej na północ wysuniętej części Ios, w okolicach zatoczki Plakotos, pochowany jest sam Homer. Była tu jedna z dwóch świątyń, jakie starożytni Grecy poświęcili najsłynniejszemu w dziejach wędrownemu śpiewakowi.  Inni twierdzą, że z Ios pochodziła matka Homera, Klimene. Jednak ani jedna, ani druga informacja nie została potwierdzona przez badaczy antyku.
       Bezpośrednio nad brzegiem zatoki Ios położona jest jedna część miejscowości o tej samej nazwie, a nieco wyżej druga, Hora. Na północ od miasta znajduje się niezwykła świątynia Panagia Gremiotissa (Matki Bożej na Urwisku). Świątynię wybudowano przed setkami lat dla ikony wyrzuconej przez morze. Na wschodzie wyspy znajduje się również niezwykłe stanowisko archeologiczne, umocniona osada z epoki brązu.
       Niestety do Ios dopłynęliśmy dosyć późno. Zanim się ogarnęliśmy Słońce zaczynało już zachodzić. Ale w powietrzu czuć było jeszcze coś innego, jakiś niepokój. Zanosiło się na dosyć radykalną zmianę pogody. Jakaś taka dziwna gęstość powietrza. Jakoś tak ponuro. I owszem ta nadciągająca zmiana pogody sprawiła, że spektakl na niebie z udziałem zachodzącego Słońca był wyjątkowo interesujący i dawał nadzieję na zrobienie jakiegoś ciekawego zdjęcia. Z drugiej jednak strony nakazywał zachowanie najwyższej czujności w kwestii dalszych planów żeglarskich. Co prawda prognozy obiecywały na następny dzień wiatry do 6 B, czyli takie, przy których zgodnie z umową czarterową jeszcze możemy pływać, ale sytuacja była dosyć dynamiczna. Nie raz już miałem okazję przekonać się, że prognozy meteo nie zawsze się sprawdzają. Tylko nigdy nie wiadomo, w którą stronę i jak bardzo się nie sprawdzi. Zaczęło się ściąganie prognoz ze wszelkich możliwych źródeł. Tak czy owak, wszystko trzeba będzie zweryfikować jeszcze raz rano. Puki co, właściciel cumującego obok sporego jachtu motorowego, zostawił na miejscu swojego człowieka a sam zabrał się ostatnim promem do Pireusu.

       Zrobiliśmy co było do zrobienia, na pogodę żadnego wpływu nie mamy, więc idziemy przejść się po miasteczku. Jest już przedwieczorna szarówka. Zapalają się światła. Robi się nastrojowo. Tylko jakoś pusto, smutno. No tak, tu już jest po sezonie. W knajpkach pojedyncze osoby, większość stolików wolna. Tylko szaleni żeglarze nakręcają jeszcze szczątkowe objawy ruchu. Ula wypatrzyła jakieś drobiazgi w jednym ze sklepów z pamiątkami. Musiała wrócić na jacht bo nie miała ze sobą pieniędzy. Choć sklepikarz już zamykał, bez problemu zgodził się poczekać te kilka minut, mimo że wartość zakupów to raptem kilka euro. Przeszliśmy się nieco, to tu, to tam. Zrobiło się zupełnie ciemno. Poza głównym skwerkiem dolnej części Ios, zapadła kompletna cisza. Już dawno nie byłem w takim miejscu. Absolutnie niezwykła atmosfera pozostająca na długo w pamięci.


piątek, 2 stycznia 2015

NAKSOS -BOGOWIE, WENECJANIE I SAŁATKA GRECKA GIGANT

       

       Jakaż lekkość nas ogarnęła po uwolnieniu z plątaniny łańcuchów kotwicznych i tajemniczych lin leżących na dnie w marinie Mykonos. Można było wziąć głęboki wdech i odetchnąć z ulgą. Zapowiada się kolejny piękny dzień z całkiem przyzwoitym wiatrem. Przepływamy między niewielkimi wysepkami Ay Yeoryios i Kavouronisi by po chwili skierować się na południe. Po prawej burcie niezwykłe muzeum, czyli wyspa Delos, gdzie wciąż słychać odgłosy tętniącego życiem starożytnego miasta. Tam przed wiekami zbiegały się nici spajające Ateński Związek Morski, tam każdego dnia zmieniało swoich właścicieli tysiące niewolników. Choć Delos kusi, trzymamy się jednak bliżej Przylądka Ioannis Diakoftis  na Mykonos. Po prawej burcie zostawiamy Wyspę Prasonisia i mamy przed sobą kawałek, niebyt duży, otwartego morza. Wieje bardzo przyjemny wiatr, w okolicach połówki do baksztagu, o sile ok 4-5 B. Piękne żeglowanie. Przepłynęliśmy ok 24 Mm w cztery godziny.


       Przed nami Naksos, największa (428 km2 powierzchni), i podobno najwspanialsza z Cyklad i jej stolica o tej samej nazwie, niezwykłe białe miasto u stóp średniowiecznego zamku. Przed wejściem do portu wyłania się przed nami skalista wysepka Palatia z monumentalnym kamiennym portalem nigdy niedokończonej świątyni Apollina, której budowę rozpoczął w VI w p.n.e. tyran Naksos Lygdamis panujący w latach 545-524 p.n.e. Wyspa również dlatego niezwykła, gdyż odgrywa dosyć istotną rolę w mitologii i historii starożytnej Grecji. To na niej miał się urodzić Zeus. Z Naksos bardzo związany jest najweselszy z członków greckiego panteonu Dionizos, jedyny bóg zrodzony ze zwykłej kobiety. Tu właśnie spotkał i poślubił Ariadnę. Właściwie nie należał do wielkiej dwunastki. Mało tego, początkowo on sam i jego matka, Semele, byli prześladowani bezwzględnie przez Zeusową małżonkę, Herę. Również inne osoby, które go chroniły w dzieciństwie spotykał za sprawą Hery tragiczny los. Dionizos był bogiem przedkładającym życie na ziemi, wśród śmiertelnych, nad lenistwo i intryganctwo na Olimpie. Wędrował po ziemi szerząc zarówno swój kult jak i swój cudowny dar dla ludzi: winorośl i wino. Tu na Naksos ten dar potrafiono wykorzystać doskonale.
       Największy rozkwit wyspa przeżywała w VII – VI w p.n.e., kiedy władała całym archipelagiem. W tamtych czasach szczególnym uznaniem cieszyli się tutejsi rzeźbiarze , których dzieła odnajdowano później na terenie całej Grecji, w tym również w słynnych Delfach. W 490 roku p.n.e. wyspę spustoszyli Persowie. W 338 roku p.n.e. zawładnęli nią Macedończycy, a w 166 p.n.e. Rzymianie.  Przez długi czas wyspa pozostawała pod panowaniem Bizancjum. Z tego okresu pochodzą liczne kościoły. Niektóre z nich należą do najstarszych na całych Bałkanach. W 1210 roku cesarz bizantyjski Teodor I Laskarys (cesarz, który walczył zarówno przeciwko krzyżowcom z IV wyprawy jak i przeciwko Seldżukom – dziwny jest ten świat) przekazał wyspę Wenecji. Nowy władca Naksos, książę Marco Sanudo wybudował okazały zamek. Wenecjanie, którzy w 1566 roku zostali wyparci przez Turków, pozostawili po sobie liczne wieże obronne. W 1832 roku wyspa została włączona do państwa Greckiego.  



       Raz już podchodziłem do Naksos, ale z powodu zbyt silnego wiatru musiałem zmienić plany i popłynęliśmy dalej, nie zawijając do portu. Gdy zbliżyliśmy się do brzegu przestraszyłem się, że znowu nie będę miał okazji zwiedzić tego miasta i wyspy. Z daleka widać było, że trudno będzie o wolne miejsce. Skąd tych ludzi tyle tu przywiało? A może jednak się uda. Wpływam do portu. Ktoś do nas macha, zapraszając do zacumowania longside do ich burty. O.k. to jest jakaś opcja, lepsza niż stanięcie na kotwicy. Rozglądam się jednak uważnie dookoła z nadzieją, że jednak coś wypatrzę. I faktycznie jest jedno miejsce, tyle że, eee, takie… na wcisk. Ustawiam się rufą do kei, staram się trzymać w stosunku do niej kurs dokładnie 90o Powinno się udać. Nie zwróciłem nawet uwagi, że na tym wolnym stanowisku jest mooring. Wykonujemy typowy dla tych akwenów manewr podejścia rufą z rzuceniem kotwicy. Pani Niemka z jachtu po naszej lewej burcie jest lekko przerażona. Jej oczy mówią wszystko, a nawet więcej. Obijacze dzielnie pracują, ale wciąż utrzymujemy bezpieczną odległość od sąsiednich jachtów. Cumy rufowe podane, kotwica trzyma. Stajemy. Sprawdzam ustawienie jachtu na cumach. Dobrze. Tak stoimy! Koniec manewru. Oczywiście, jak to w Grecji, nikt z portu nie zainteresował się naszym wejściem. Ale pan z sąsiedniego jachtu i ktoś tam z innej łódki, zdaje się Francuz, pomagali nam w czasie manewrów, przyjmując cumy rufowe. Jest w tym coś niezmiernie sympatycznego, że gdziekolwiek by się nie było, zawsze można liczyć na kolegów żeglarzy. Po pewnej chwili, nasz sąsiad jeszcze raz zagadnął mnie. Tym razem przybył z informacją, że wiatr się będzie wzmagał i warto by nieco podebrać łańcuch kotwiczny i skorzystać z wolnego moorigu, by jacht był pewniej zacumowany. Jak można, to czemu nie. Bardzo jestem zadowolony, że udało nam się stanąć przy kei. Tym bardziej, że zaplanowałem, że jutrzejszy dzień w całości spędzimy na Naksos i wypłyniemy dopiero pojutrze.
       Klar zrobiony, można rozejrzeć się po okolicy. Co też oferuje żeglarzom port Naksos. Całkiem przytulne miejsce. Prąd i woda jest. Jak to w Grecji, keje tętnią życiem. Na nich rybacy szykują sieci pogodnie między sobą gawędząc. Samochody zaparkowane w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach nabrzeża. Co jakiś czas, w części promowej, przewala się tłumek pasażerów wsiadających i wysiadających na krążące po Morzu Egejskim we wszystkich kierunkach promy.   
       Próbuję odnaleźć biuro portowe. Jest jakaś wskazówka. Idę za jej wskazaniem i nigdzie nie trafiam. Macham ręką, jutro zapłacę i załatwię formalności. Nie chcą od nas kasy, to poszukam chociaż sanitariatów. Któryś z kolegów mnie uprzedził w tych poszukiwaniach. Tak, są tam dalej dwa toi-toje, i to wszystko. Ładne miejsce, kolorowe, tajemnicze miasto zachęcające do zagłębienia się w jego zaułki i sanitarna pustynia w porcie. Doskonale wiem, że tak jest w większości greckich portów, a jednak za każdym razem zderzenie, tych tak różnych wrażeń, jest dla mnie swoistym przeżyciem. W jednej chwili unoszę się w obłokach niezwykłej atmosfery zaczarowanych uliczek, by za chwilę spaść na twardą i chropowatą, betonową powierzchnię portowej kei. Niektórzy uważają, że to też jest istotnym elementem tutejszego folkloru. Może?
       Ruszamy na eksplorację Naksos. Miasto już od brzegu wznosi się po stromym zboczu. Wąskie i kręte uliczki natychmiast przenoszą nas w inny wymiar. Ależ tu jest pięknie. Jak dla mnie, nawet fajniej, zdecydowanie fajniej, niż w Mykonos. Wygląda to bardziej naturalnie, nie jest takie pstre. Skręcamy w lewo, przed nami coś w rodzaju ulicy targowej. Choć trudno w tym przypadku mówić o ulicy, to w najlepszym razie uliczka, zakończona placykiem. Taka trochę większa makieta. Nieco się cofamy i odbijamy w drugą stronę, w kierunku zamku znajdującego się na szczycie wzniesienia. Właściwie nie wiem dlaczego tę poprzednią uliczkę nazwano targową. Wszystkie kolejne wyglądają podobnie. 


       W co bardziej urokliwych zaułkach powciskane klimatyczne knajpki. Gdyby nie te najbardziej banalne z banalnych ograniczenia czasowo-finansowe, chętnie zajrzałbym do każdej z nich. W końcu decydujemy się na tę, która urzekła nas wyjątkowym ogródkiem. Jest stosunkowo wcześnie więc jesteśmy sami. Zamawiamy wino i kawę i cieszymy się chwilą. 
       

       
       Nazwy poszczególnych dzielnic przypominają o wielowiekowej obecności Wenecjan. Na wschodzie, dookoła katolickiej katedry, leży Fontana. Mieszkalna Borgo za głównym placem ma cudownie cykladzki charakter. Powyżej w obrębie murów kastro, mieszkają katoliccy potomkowie dawnych weneckich władców wyspy. Na północ od Chory znajduje się obszar zwany Grotta, gdzie zachowały się ślady prehistorycznej osady.
       Czas mija niepokojąco szybko a my wspinamy się coraz wyżej. Jedna z uliczek Borgo, Apollonas, pnie się z głównego placu na nabrzeżu ku Trani Porta, czyli północnej bramie Kastro. Zaglądamy w każdy kąt chciwie chłonąc całą paletę wrażeń. Wyraźnie czuje się długotrwałe związki z Wenecją. Gdy dochodzimy do zamku Słońce jest już blisko linii horyzontu. Wtedy zwracamy uwagę na plakat reklamujący Sunset Concert na zamkowym tarasie. Ogłoszenie brzmi bardzo zachęcająco: Tradycyjna Muzyka z Naxos, pieśni, tańce i … , uwaga, lokalne alkohole bez limitu. Właśnie tu jesteśmy. Głupio byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Bilety kosztują raptem 23 euro za sztukę. Idziemy. Zgodnie z zapowiedzią, tuż przy wejściu czeka na gości stół ze szkłem z siedmioma rodzajami miejscowych alkoholi. Trzy gatunki wina i 4 gatunki mocniejszych trunków. Kilkoro młodych ludzi mocno się uwijało donosząc kolejne tace zastawione pełnym szkłem.  Mimo, że bardzo lubię wino, tym razem przebojem była słodka nalewka na bliżej niezidentyfikowanych ziołach.


       Pan prowadzący koncert prowadzi konferansjerkę głównie w języku angielskim. Dzięki temu możemy choć trochę zrozumieć z tego co mówi. 


      A mówił rzeczy bardzo interesujące. Wyjaśnia skąd się wzięły grane melodie, piosenki, tańce. Tak naprawdę opowiada o życiu na wyspach, bo zarówno muzyka jak i taniec są nierozdzielnie związane z pracą miejscowej ludności oraz z ich świętami. Robi to bardzo dobrze. Snuje opowieść, która jest pełnoprawną częścią całego przedstawienia. Muzyka jak i instrumenty oraz stroje są proste, a jednak zniewalające swoim wdziękiem. To jest prawdziwa muzyka z wysp, która pomaga ludziom w różnych sytuacjach życiowych. 


       Ludzie są oczarowani stworzonym przez artystów nastrojem, a może też troszeczkę podanymi napojami. Gdy jeden z tancerzy zaprasza do tańca panią z publiczności, ta jest po prostu wniebowzięta. Udaje mi się zrobić zdjęcie prawdziwie szczęśliwej i rozbawionej kobiety. 


       Ale to nie koniec. Gdy ten taniec się skończył, prowadzący prosi o złożenie i odstawienie na bok wszystkich krzesełek. Po czym, zaprasza do tańca całą publiczność. Cały dziedziniec zamkowy wraz ze wszystkimi znajdującymi się tam ludźmi zawirował. To jest dopiero zabawa. Szkoda tylko, że trwała tak krótko. Wszystko wokół wydawało się zaczarowane. Na jacht wracaliśmy we wspaniałym nastroju. Chcieliśmy by ten wieczór trwał jak najdłużej.


       Drugi dzień na Naksos przywitał nas pięknym, słonecznym porankiem. Zaraz po śniadaniu wybrałem się po zarezerwowane w wypożyczalni poprzedniego dnia auto, niezwykłej urody, białe Doblo. Było co prawda wyposażone w najmniejszy z możliwych silników benzynowych, ale zarejestrowane było na siedem osób, dzięki czemu nasza sześcioosobowa załoga mogła się w niego zapakować. Idąc do wypożyczalni zagadnąłem policjantkę o biuro portowe. Faktycznie było tuż pod nosem, tyle że wejście nie było od frontu a od tyłu. Wszystko jedno. Lubię mieć pozałatwiane to co jest do załatwienia, by już więcej tym sobie nie zaprzątać głowy.
       Nasz autobusik w momencie wypożyczenia miał prawie pusty bak. Na szczęście, przy wyjeździe z miasta na zaplanowanej trasie miała być stacja paliwowa. Ruszamy więc, pierwszy zaplanowany przystanek to świątynia Demeter. Okazało się jednak, że przynajmniej jak dla nas, greckie oznakowanie dróg jest mało czytelne. W rezultacie znaleźliśmy się w bliżej nieoznaczonym miejscu, oczywiście bez możliwości zatankowania benzyny. Poszukując dojazdu do właściwej drogi z coraz większym niepokojem spoglądałem na wskaźnik poziomu paliwa. Do diabła ze świątynią, gdzie jest jakiś dystrybutor z paliwem? W końcu udało nam się zorientować gdzie jesteśmy i gdzie powinna byś stacja paliwowa. Gdy wreszcie ją dojrzałem ogromny głaz spadł mi z serca, aż się na wyspie nowy krater zrobił.
       Sama świątynia, właściwie to co z niej zostało, nie robi jakiegoś imponującego wrażenia. Podobnie jak maleńki kościółek stojący tuż obok. Jednak ich zestawienie razem, dla nas nienawykłych do takiego wymieszania kulturowego, jest czymś wielce intrygującym. Co też tu się działo przez te wieki? Jakie zmiany następowały? Co było asymilowane, a co odrzucane? Okolica sprawia wrażenie niemal pustkowia, ale przed sobą mamy namacalny dowód, że jednak życie toczy się tutaj od tysięcy lat. Schodzimy do położonego nieco niżej, między drzewami oliwnymi, niewielkiego muzeum. Jak zwykle są w nim zgromadzone co ciekawsze drobiazgi wykopane na terenie starożytnej budowli i wokół niej. Niezwykłe są wota pozostawiane w świątyni, miniatury kolumn. Dlaczego miniatury kolumn? Co to miało oznaczać?

Muzeum przy świątyni Demeter
       Było coś dla ducha, pora na coś dla ciała. Jest całkiem ciepło, więc przede wszystkim chce się pić. Zostawiamy za sobą starożytność i zajeżdżamy do Halki na piwo. Wyjątkowo przytulna miejscowość, z różnymi atrakcjami do zwiedzania, jak chociażby kościół Panagia Protothronis (Matki Boskiej na Tronie) z 1053 roku czy XVII-wieczna wenecka wieża Grazia. Ale my, tym razem, o zgrozo, chcemy się tylko napić czegoś zimnego. Przeszliśmy kawałeczek w jedną stronę, kawałeczek w drugą i zasiedliśmy w restauracyjnym ogródku. Niestety zabrakło nam wytrwałości, ale mam nadzieję, że jeszcze na Naksos wrócimy, bo ciekawych miejsc jest na tej wyspie bez liku. Siedząc przy doskonale schłodzonym piwie, pod niezwykłym baldachimem  z rozrośniętej winorośli, rozmyślam o tym, że nawet dwa dni postoju niewiele by zmieniły, tyle jest tu atrakcji. To bardzo dobrze! Przecież dzięki temu, każdy kolejny pobyt na Naksos będzie nieco inny. Mogę tu przypłynąć jeszcze wiele razy.  A w żadnym wypadku nie należy się śpieszyć przy odkrywaniu ciekawostek wyspy. Oj, nie, nie.

Halki
       Przywróceni do życia zimnym piwem zmieniamy lokal. Przenosimy się do Filoti, położonego w pobliżu góry Zas, w której znajduje się jaskinia, miejsce narodzin samego, wielcerozpustnego Zeusa. Miejscowość nie jest tak czarująca jak Halki, tym niemniej odbywamy dłuższy spacer. Idziemy boczną drogą zaglądając ludziom do ogrodów przydomowych. W tej części Filoti jest zupełnie nieturystycznie. Prawdziwa, raczej mało zamożna prowincja. Ale za to jaka cisza, jaki spokój. Wracamy na główną ulicę i do głównego skrzyżowania. Tam jest centrum gastronomiczne miejscowości. Ogródki schowane w cieniu okazałych drzew. Jest wśród nich piękny okaz platana, drzewa tak bliskiego mieszkańcowi Szczecina.  Wybieramy, raczej na nosa, jeden z ogródków, aby nieco się posilić. Zamawiamy coś do picia, zamawiamy coś do zjedzenia, w tym oczywiście sałatkę grecką. Raczej nie za dużo. Wciąż jest bardzo ciepło i nie chce się nam jeść. Gdy otrzymujemy zamówione dania, na widok sałatki greckiej szczęki nam opadają. Tak wielkich porcji w życiu nie widzieliśmy. W zasadzie jedną porcję spokojnie można było wziąć na trzy-cztery osoby. Sałatka na szczęście nie tylko jest ogromna, ale też i bardzo smaczna. Świeże, soczyste i aromatyczne warzywa połączone z pysznym serem, na tę pogodę są wprost wyśmienite. Lokal, zdaje się, nosi nazwę Sholarhio.

Filoti
       Dalej kierujemy się na północ wyspy, do kurortu Apollon. Droga, która tam prowadzi przypomina szlak w wysokich górach. Mijamy kolejne wioski, położone tak atrakcyjnie, że miałoby się ochotę odwiedzić każdą z nich. Czas jednak mija nieubłaganie, a my chcielibyśmy zażyć jeszcze morskiej kąpieli. Dojeżdżamy na miejsce. Jak tu pusto. A przecież, to tylko kilkadziesiąt kilometrów od gwarnego Naksos. Tu zdecydowanie daje się zauważyć, ze sezon dobiegł końca. Na plaży poza nami zaledwie kilka osób. Kilka następnych w knajpkach otaczających plażę. Gdy wchodzimy do wody jesteśmy jedynymi, którzy się kąpią. Jakaż to rozkosz tak się popławić. Piasek nie jest tak ładny jak na naszych bałtyckich plażach, ale jednak piasek, co na Cykladach nie jest znowuż tak częste. Jest też przebieralnia z natryskiem, raczej obskurna, ale dobrze, że można się opłukać słodką wodą. No i na koniec pobytu w Apollon, koniecznie trzeba na chwilę przysiąść w kafejce. Niestety miejscowego kurosa, czyli olbrzymi posąg z VI wieku p.n.e. odwiedzimy już następnym razem.

Apollon
       Wieczorem, po oddaniu Doblo, kręcimy się jeszcze po magicznych uliczkach Naksos. Zaglądamy do kolejnych sklepików. Piękne i bardzo interesujące miejsce, i miasto Naksos i wyspa Naksos. I to są chyba te najtrudniejsze chwile w czasie rejsu. Gdy znajdzie się jakieś niezwykłe miejsce, gdzie chętnie zostałoby się jeszcze jakiś czas, jednak z drugiej strony już chciałoby się znowu postawić żagle, człowiek przeżywa prawdziwe katusze. Typowy urlop, do tego na wyczarterowanym jachcie, nie daje szans na prawdziwą włóczęgę.


Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...