wtorek, 15 lipca 2014

ZIELONE WZGÓRZA NAD SOLINĄ I SZERSZEŃ

      


       Jak to miło, gdy ktoś z przyjaciół kupuje sobie jacht. Cieszę się tym, prawie tak samo jakbym kupował swój własny. Stwarza to okazję do spędzenia czasu w miłym towarzystwie, robiąc to co się lubi. Więc gdy nadeszła taka wieść, to nic że z drugiego końca Polski, to szczerze się ucieszyłem. Romek kupił sobie Twistera 780, i jak to prawdziwy przyjaciel zaprosił mnie na pływanie. Trochę czasu minęło, gdy w końcu zapakowałem się, i nie tylko siebie, w Tourana i śmignąłem w Bieszczady. Tak, tak, Romkowy Szerszeń stacjonuje na Solinie. Coś tam słyszałem o tym akwenie, ale nie miałem do tej pory okazji sprawdzić osobiście jak tam jest. Z tym większą więc ciekawością tam jechałem.
       Zanim jednak dane nam było wejść na pokład Szerszenia, spędziliśmy kilkanaście nader przyjemnych godzin w Dobieszynie pod Krosnem u naszego zacnego gospodarza. Wszystko odbyło się zgodnie z dobrą staropolską tradycją, aż trudno było wstać od stołu. Pojawiło się nawet zagrożenie, że jacht będzie znacząco przeciążony.
       Przejazd z Krosna do Polańczyka, to nawet w dzień wolny od pracy, jest sporym wyzwaniem. Droga wąska, kręta i prowadząca przez nieskończoną ilość miejscowości. Do tego dzikie tłumy spragnionych wypoczynku w Bieszczadach. Patrząc zza szyb samochodu na te liczne nowowybudowane imponujące domostwa i na te w budowie, trzeba przyznać, że ten region naszego kraju wygląda bardzo przyzwoicie.   
       Polańczyk niczym się nie różni od innych typowo turystycznych miejscowości. Tysiące ludzi chodzących bez sensu we wszystkie strony, jakieś budy z pamiątkami, mnogość najróżniejszych sklepów, i koszmarna ilość reklamowych tablic, banerów itp. Jeden wielki zgiełk. A przy tym, mimo wszystko, klimat kurortu. Na szczęcie nie zatrzymujemy się na dłużej. Uzupełnimy jedynie zakupy w aptece i jedziemy dalej.
       Fajne klimaty zaczynają się już na drodze dojazdowej do promu wożącego na Wyspę Energetyków. Wąziutka,  kręta, gęsto porośnięta po obu stronach,  z dużym zainteresowaniem wychylamy głowy usiłując dostrzec odpowiednio wcześniej czy z naprzeciwka nie jedzie jakiś dżigit. Choć to oczywiście tylko nasze chciejstwo, bo gdyby naprawdę ktoś wyskoczyłby zza zakrętu z większa prędkością, to czasu na reakcję byłoby bardzo niewiele. Szybko jednak wyłania się przeprawa promowa. Jakoś nie ma do niej kolejki. Zdaje się, że dla żeglarzy to jeszcze nie jest zbyt zachęcająca pogoda. To może i lepiej, choć wyjątkowo zimne jak na końcówkę czerwca noce, mnie również nieco niepokoją. Na promie mieszczą się dwa samochody. Miejscowy Charon pobiera niewielką opłatę, niestety nie pozwolono mi zapłacić za swój przejazd, więc nie wiem ile ta opłata wynosi. Wiem jedynie, że dla osób trzymających jachty na wyspie ta opłata jest obniżona.


       Przystań na Wyspie Energetyków robi bardzo dobre wrażenie. Jest ładnie położona i wydaje się bardzo kameralna, akurat taka jakie lubię. Są nawet wydzielone dwa baseny do pływania. Ich stan jednak nie jest najlepszy. Nie wiem tylko czy to ze względu na ich stan nie było chętnych do kąpieli, czy też permanentny brak chętnych sprawił, że zostały one nieco zapuszczone. Prawdziwym jednak mankamentem tej przystani jest kompletny brak zaplecza sanitarnego. No cóż, w dzisiejszych czasach coś takiego dyskwalifikuje marinę. Tym bardziej jest to dziwne, że stacjonuje tu nawet niewielka flotylla jachtów czarterowych.
       W końcu wkraczamy na Szerszenia. Wgląda bardzo zachęcająco. Zgrabna sylwetka sugerująca niejakie aspiracje regatowe. Szerszeń to  Twister 780. Jego długość zawarta jest w nazwie. Długość linii wodnej 7,20m , szerokość 2,70m, zanurzenie bez miecza 0,35m, wypór 2200 kg, powierzchnia żagli 34 m2, duży i wygodny kokpit. Teoretycznie rejestrowany jest na 6 + 2 osoby załogi. Jednym słowem całkiem sympatyczna jednostka. Wyposażenie wnętrza zrobione pod indywidualne zamówienie, ponieważ skorupa była „uzbrajana” już na miejscu. Pewnie jeszcze z rok, może dwa będą moi przyjaciele dopracowywali szczegóły, ale pływać można zupełnie spokojnie.  Jakoś tam rozdzielamy kolej, ształujemy zaopatrzenie i jesteśmy gotowi do wypłynięcia.


       Niewiele brakowało bym dał na początek niezłe przedstawienie. Odpychając jacht od kei, jakoś źle stanąłem na jachcie i w rezultacie byłem bliski  wpadnięcia do wody. Ale obciach. Nigdy do tej pory coś takiego mi się nie zdarzyło. Jacht odpływa, a ja wiszę za burtą, uczepiony za relingi jedną nogą i jedną ręką. Spokojnie i bardzo wolno jakoś przeciągam się na pokład. Skończyło się tylko na drobnych zadrapaniach. Oj! Taki stary, a takie głupoty mu w głowie.   
       Wiatr nie jest zbyt mocny. Wieje najczęściej od fordewindu do połówki jednej i drugiej. Szybko zapoznaję się z tym z czego podobno znane jest Jezioro Solińskie, z niesamowitą zmiennością kierunku wiatru. Jak to mawiają żeglarze, wiatr kręci jak cholera. A właściwie to dla czego mówi się „kręci jak cholera”, a nie np. „jak Heinego-Medina?  Płyniemy dzisiaj na Chrewt, czyli do Zatoki Potoku Czarnego, czyli do jednego z najodleglejszych zakątków Jeziora Solińskiego.
        Jezioro Solińskie to zaporowy zbiornik wodny położony w przepięknej okolicy. Od pierwszych chwil pobytu można się w tym miejscu zakochać. Jest zupełnie inne od Jeziora Dąbskiego, na którym pływam na co dzień. Solińskie otoczone jest zalesionymi wzgórzami, Dąbskie leży na zupełnej równinie w obrębie Szczecina. Dąbskie ma powierzchnię 54 km2, a Solińskie 22 km2, a więc mniej niż połowę powierzchni Dąbskiego Ale to Solińskie ma zdecydowanie bardziej urozmaiconą linię brzegową, której długość dochodzi do150 km. No i głębokości, Dąbskie jest bardzo płytkie, o czym przekonał się już nie jeden żeglarz wbijając balast w dno. Oblicza się, że objętość Solińskiego wynosi 500 mln m3, a Dąbskiego ok 130 mln m3. Itd., itd. Wszystko jest inne, dwa różne światy. Popływamy zobaczymy.


       Nigdy nie złapałem bakcyla wędkowania. Zupełnie tego nie rozumiem i nie czuję, w związku z tym nic a nic się na tym nie znam. Tymczasem na Solinie aż się roi od wędkarzy. Na brzegu i nie tylko, aż gęsto. Pod koniec dnia dopłynęliśmy do Łokcia, tego w okolicach Chrewtu.  Tam również wędkarz przy wędkarzu. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle z brzegu usłyszałem jakieś krzyki i machanie rękami. O co chodzi? Moi koledzy poinformowali mnie, że chyba zahaczyliśmy o żyłkę. Tak daleko od brzegu? No dobra, szybko miecz i ster do góry. O.K. udało się. W życiu bym nie pomyślał, że żyłki wędkarzy mogą być tak daleko od brzegu. Znowu jakiś krzyk i wymachiwanie rękoma. O rety co to jest? Czyżbyśmy znowu coś ciągnęli? Powtarzamy operację z mieczem i sterem. Nic nie widać. Jednak krzyki z brzegu są dosyć agresywne. Opuszczamy miecz i ster i płyniemy dalej … bum i stoimy. Mielizna. Znowu miecz i ster do góry. Zawracamy, chyba nie w tę stronę mieliśmy płynąć. W tym czasie od brzegu odpłynęła łódka i kieruje się w naszą stronę. No to poczekamy, zobaczymy o co chodzi. Panowie, mocno już zaprawieni, wołają, że wciągnęliśmy im wędkę do wody. ??? Robi się sytuacja patowa. Staramy się zachować spokój ale panowie są coraz bardziej agresywni, a cena utraconego sprzętu z minuty na minutę rośnie. Dochodzi w końcu do 2500 zł. Filip próbuje załagodzić sprawę koniakiem i jakąś rekompensatą finansową, ale kwoty podawane przez panów są lekko szokujące. Jedyne co udaje nam się uzgodnić, to to, że jeśli panowie chcą, to najlepiej będzie jak zadzwonią po policję i ta niech rozstrzygnie spór. Jednak rozmowa, tego najbardziej agresywnego dżentelmena, z policją wyglądała jakoś dziwnie. Podobno policjanci stwierdzili, że nie przypłyną, bo jest za niski poziom wody i że wędkarze mają wziąć nasze dowody i nas spisać. Za niski dla motorówki? Oni mają nas spisać? Na takie dictum włączył się Kamil, który niczym doświadczony prawnik wyjaśnił panom, że nie mają najmniejszego prawa do podejmowania takich czynności. Tamci uznali, że mamy na pokładzie prawnika. Sytuacja była dosyć nieprzyjemna, ale ja z trudem powstrzymywałem się od śmiechu. Następnie nasz adwersarz stwierdził, że policjanci kazali abyśmy napisali oświadczenie o zniszczeniu sprzętu. Czy on na pewno rozmawiał z policją?  Sytuacja stawała się coraz bardziej groteskowa. W tym momencie, z innej łódki zaczęto wołać, że odnaleźli zaginioną wędkę. Jednak dla jej właściciela to nie był żaden argument, bo wędka która wpadła do wody, do niczego już się nie nadaje. O, ho, zdaje się, że z tym panem do żadnego porozumienia nie dojdziemy. To i my stajemy się bardziej nieprzejednani, choć cały czas staramy się zachować spokój. A nasz prawnik jest w swoim żywiole, rozwija się i rozwija. Był już bliski tworzenia nowych aktów prawnych. Panowie w końcu rezygnują, choć nie do końca. Robią nam zdjęcia i zapowiadają jakieś konsekwencje prawne. A my też robimy im i naszej porysowanej burcie zdjęcia, zapowiadając wystąpienie o odszkodowanie za porysowanie burty Szerszenia przez ich łódkę, której nie zabezpieczyli dobijając do nas. Sytuacja zupełnie irracjonalna, przecież ostatecznie nic się nie stało, tylko jakiś pieniacz musiał się dowartościować, ale niestety humor mi zepsuła.
       Opuszczamy tę część Jeziora Solińskiego bez żalu. Opływamy cypel Berestyszcze i wpływamy do Zatoki Potoku Czarnego. Rozglądamy się za miejscem na nocleg. Nie jest tu aż tak ładnie jak we wcześniejszych fragmentach jeziora, ale też nie jest źle. Już kilka łódek cumuje w okolicy przy brzegu, kilka stoi na kotwicy kilkadziesiąt metrów od brzegu. Znajdujemy bez trudu miejsce dla siebie. Miecz i ster znowu w górę i wjeżdżamy na brzeg. To jest fajne w jachtach mieczowych, że można je bez problemu wyciągnąć na brzeg. Oczywiście jakieś cumy również wiążemy. Pierwszy kontakt z brzegiem nie jest najprzyjemniejszy. To co wydawało się piękną piaszczystą plaż, okazuje się błotnistą mazią. To jednak w niczym nam nie przeszkadza. No, może poza tym, że jutro trzeba będzie zrobić wielkie mycie pokładu.

                
       Kiedy, jako tako sklarowaliśmy łódkę i ustawiliśmy namiocik można było zająć się ogniskiem i grillem. Powoli zapadał zmrok. Kiełbasa i boczek powoli się dopiekały. Jakieś tam trunki z dalekiej Szkocji przelewały się z naczynia do naczynia by za chwilę trafić niespodziewanie do czyjegoś gardła. Niebo od zachodu nabierało ciepłych barw. Nad ośrodkiem, gdzieś tam nad Chrewtem, unosiły się mgły po odkomarzaniu. Zrobiło się bardzo nastrojowo, mimo, że temperatura dosyć znacznie się obniżyła. Kto miał ochotę, mógł się dogrzać przy ognisku. Siedziałem sobie na jakiejś kłodzie i podziwiałem to co mnie otaczało. Zaraz mi się przypomniała piosenka „Zielone wzgórza nad Soliną” Wojciecha Gąsowskiego.
„Zielone wzgórza nad Soliną i zapomniany ścieżek ślad
Flotylle chmur znad lasów płyną, wędrowne ptaki goni wiatr
A dalej widzisz już horyzont, do nas z odległych wraca stron
I to już wieczór nad Soliną i cisza, która zna mój dom
Nad rzeką noc, w uliczce snu liczy ogniki gwiazd
Uśmiechnij się, na pewno wrócisz tu nie jeden raz
Zielone wzgórza nad Soliną okrywa szarym płaszczem zmrok
Nie żegnaj się, choć lato minie spotkamy się tu znów za rok.


        
Tak, tu naprawdę można stać się romantykiem.
       Romantyczny nastrój nieco zniknął gdy zaczęliśmy układać się do snu. Nam przypadła koja rufowa. Rany Julek, kto to wymyślił, aby w tej trumnie spały dwie osoby w poprzek. Co ten człowiek zażywał w czasie projektowania tej łódki. I w ogóle co to miało znaczyć te 6 + 2? Żeby wykazać się takim optymizmem, trzeba być pod wpływem wyjątkowo mocnych specyfików. Na szczęście nas było tylko sześcioro, więc pomijając tę nieszczęsną koję rufową, nie było tak źle. Mam dobry sen. Przykładem gdziekolwiek głowę do poduchy i śpię do rana. Wcisnąłem się więc w głąb dziury i zasnąłem. Musiałem jedynie uważać, aby przewracając się z boku na bok nie unosić za wysoko głowy i łokci, żeby się nie poobijać o „sufit”.


       Pobudka to zawsze jeden z bardziej dramatycznych momentów dnia. A im bardziej udany był wieczór, tym trudniejszy bywa ranek. Filip miał wrażenie, że w nocy ktoś usiadł mu na głowie. Okazało się, że był to jedynie „morderczy kac”. No i tak powoli i ze sporym trudem, udało nam się zacząć kolejny dzień. Na Chrewcie wybudowano nową restaurację, usadowioną na dosyć wysokim wzniesieniu tuż przy jeziorze. Perspektywa zobaczenia co to takiego wydała się wszystkim na tyle interesująca, że po pierwszym śniadaniu na jachcie, drugie śniadania postanowiliśmy zjeść właśnie tam. I znowu parkowanie na plaży. To jest faktycznie zabawne. Zdecydowanie mniej zabawne było podejście z plaży do restauracji, pod te całkiem strome podejście. Dla żeglarza jest to nie lada wyzwanie. Całymi dniami się siedzi, aż tu nagle trzeba wspinać się ze sto metrów pod niemal pionową górę. Kto to słyszał? 


Ale było warto. Ostoja Spokoju, bo tak się ów lokal nazywa, zrobiła na nas dobre wrażenie. Piękny, przestronny obiekt z bali. Z kapitalnymi widokami na jezioro. Jedzenie też przyzwoite. Trochę tam jeszcze czuć chłodem. Od razu widać, że jest to coś zupełnie nowego, jeszcze nie ma klimatu, ale jest warte polecenia. Przy okazji warto zauważyć, że jest to obiekt, którego budowę w znacznym stopniu dofinansowano z funduszy unijnych. I co ważniejsze, tabliczek z informacją o dofinansowaniu środkami unijnymi znajdziemy w okolicy więcej.   
       Kolejny nocleg zaplanowany był w marinie Krośnieńskiego Związku Żeglarskiego. Inaczej mówiąc znowu mieliśmy do przepłynięcia niemal całe jezioro. Poprzedniego dnia wydawało mi się, że zapoznałem się ze zmiennością wiatrów solińskich. Okazało się, że byłem w błędzie. Tego dnia to dopiero była zabawa. Nie tylko wszystkie możliwe kierunki, ale też i bardzo zróżnicowana siła. Od minimalnych podmuchów do całkiem rześkich szkwałów. Przy lekkich wiatrach Szerszeń pływa wprost majestatycznie. Prawie nie ma przechyłów. Sunie sobie lekko do przodu sztywno trzymając pion. Ale gdy tylko wiatr odpowiednio się wzmocnił, nasz twister kładł się ochoczo, bez żadnej gry wstępnej, dość głęboko na burtę. Tutaj praca talią grota ma zdecydowanie większe znaczenie niż na Rudziku. Ot taka drobna różnica w stosunku do jachtów balastowych, do których jestem przyzwyczajony.

  
       Przystań KZŻ to już zdecydowanie inny poziom, niż ta na Wyspie Energetyków. Woda i prąd na kei, sanitariaty, prysznice. Tylko zapomnieli w piecu napalić by noc była cieplejsza. Tak więc dla przeciętnego amatora żeglarstwa, warunki w zupełności wystarczające. Po sąsiedzku, tuż za płotem, w ośrodku Unitry można coś przekąsić. Nie omieszkaliśmy z tej możliwości skorzystać. Większość wycieczki zdecydowała się na pstrąga, ja, ponieważ nie lubię wydłubywania ości, zamówiłem karkówkę z grilla. Do tego naturalnie napój chmielowy. Jedzenie okazało się całkiem smaczne. Stoły w tawernie duże i solidne, przy których może zasiąść i 10 osób. I bardzo dobrze, bo sprzyja to dobrej biesiadzie. Można wtedy spotkać ludzi, którzy są tutejszymi legendami, lub choćby o nich porozmawiać. Jak w każdym miejscu i tu nie brakuje takich. Wręcz można by powiedzieć, że tych legend jest tu nieco więcej, wszak to Solina. Najpierw spotkaliśmy pana Andrzeja, człowieka, który na dobre związał swoje życie z Soliną bo wziął się za czarterowanie jachtów. Jest na miejscu cały czas, zna chyba wszystkich i odwrotnie. Nasi koledzy napomknęli coś o Moby Dicku, a pan Andrzej pokazał, że siedzi dwa stoły dalej w swoim charakterystycznym białym kapelusiku. Moby Dick, to nazwa jachtu Ryszarda Deręgowskiego, od którego wziął się jego pseudonim. Chwilę później Rysiek przysiadł się do nas. Już po kilku chwilach zorientowałem się, że można by z nim przesiedzieć całą noc słuchając solińskich opowieści. Inną powszechnie znaną osobą jest Abstynent. Ten pseudonim także pochodzi od nazwy łodzi. A może odwrotnie. Ale dla czego? Tego nie wie nikt. Wśród różnych opowieści, można m.in. dowiedzieć się, że żegluje z dziećmi z zespołem Dawna. No cóż zbyt krótko tam byliśmy by mocniej wniknąć w tamtejsze środowisko. Ale jak widać warto, bo jak wszędzie nie brakuje tam ciekawych ludzi. A w tle cały czas słychać było jakiś duet strasznie się męczący przygrywaniem do kolacji. No i co? „Zielone wzgórza nad Soliną” też były. Kilka par próbowało nawet tańczyć.


       Śniadanie w marinie KZŻ było bardzo przyjemne, bo na jachcie i przy całkiem znośnej pogodzie. Ale też dodatkowo było przyjemnie bo większość kręcących się po kei ludzi wzajemnie się pozdrawiała, większość się znała. Ogólnie mało czerwcowa pogoda sprawiła, że byli sami swoi. Turystów jak na lekarstwo. No chyba, że jacyś szaleńcy ze Szczecina.
       Plan na trzeci dzień żeglowania po Solinie to odwiedzenie głównej atrakcji, czyli zapory. Pogoda dalej jednak niepewna. Nawet trochę popadało. Nie było jednak czasu na rozczulanie się nad sobą. Po południu mamy się już pakować i wracać do Dobieszyna.
       Z przystani KZŻ do Przystani Wodnej Komandor gdzie zamierzaliśmy zostawić łódkę na czas zwiedzania zapory jest przysłowiowy rzut beretem. Przy przystani Komandor jest miejsce może na pięć jachtów, ale zapewne za sprawą pogody, gdy tam dopłynęliśmy, byliśmy pierwsi. Po chwili dopłynął jeszcze jeden jacht i to wszystko. Bardzo miło, ale wystarczyło przejść kilkadziesiąt metrów i wejść do Jawora i świat się odmienił. Prawdziwy odpust. Tłum ludzi, dziesiątki, a może setki straganów, knajpa przy knajpie, mnogość kolorowych reklam. Skąd ci ludzie się tu wzięli? Akurat była wczesna pora obiadowa więc za poleceniem Romka wstąpiliśmy do jednej z knajpek o nietuzinkowej nazwie Sztygarka Hetmańska (cokolwiek to znaczy). Choć z zewnątrz tego nie widać, jest to cały kombinat gastronomiczno-rozrywkowy. Na szczęście cześć restauracyjna jest tak wydzielona i zaaranżowana, że sprawia wrażenie dosyć przytulnej. Najważniejsze jednak, że serwowane tam jedzenie jest bardzo przyzwoite.


       Po wyjściu ze Sztygarki Hetmańskiej okazało się, że nie doceniłem wielkości tego pstrokatego jarmarku. W końcu jednak udało nam się dotrzeć do zapory. Niesamowita konstrukcja. Została zbudowana w latach 1960 – 1968. Ale pierwszy projekt budowy zapory wodnej opracował profesor Karol Pomianowski już w 1921 roku. Tama solińska ma 664 m długości i 82 metry wysokości. To największa budowla hydrotechniczna w Polsce. Wewnątrz zapory na czterech poziomach biegną galerie komunikacyjno-kontrolne o łącznej długości blisko 2,1 km. Zaporę można zwiedzać od wewnątrz. Niestety okazało się, że udział w takich wycieczkach trzeba sobie rezerwować ze sporym wyprzedzeniem, bo chętnych na nie jest bardzo wielu. Jakby ktoś był zainteresowany, to warto najpierw zadzwonić na numer 13 492 12 75 i sobie zarezerwować miejsce.

  
       Spacerując po koronie zapory zrozumiałem, a właściwie zobaczyłem, co przyciąga te tłumy wędkarzy. Przy samej zaporze, tuż pod powierzchnią wody, pływały „taaaakie ryby”. Nawet na niewędkarzu robi to niesamowite wrażenie. Zła wiadomość jest taka, że jest wyznaczony pas 500 metrowy zakazu wędkowania przy zaporze. Zawsze jednak można liczyć, że któryś z tych wielkich okazów wypłynie przez nieuwagę gdzieś dalej i da się złapać. 
      Wracamy. Do przystani na Wyspie Energetyków jest niedaleko. Czas na krótkie podsumowanie. Jezioro Solińskie jest po prostu pięknie położone. Można bez końca delektować się krajobrazami. Wieczorne ognisko na brzegu, to coś kapitalnego. Ale dla żeglarza ważne są też inne czynniki. Najważniejszy z nich to wiatr. Tutaj, jak szalony gna on za swoim ogonem i nigdy nie wiadomo, z której strony za chwilę zawieje. Jeżeli komuś marzy się żeglowanie w siną dal, to na pewno nie tutaj. Właśnie dla tego, choć bardzo mi się Solina podoba i chętnie tam wrócę niejeden raz, ale to z zupełnie innych powodów, to od strony czysto żeglarskiej wolę Jezioro Dąbskie, nie mówiąc już o większych akwenach. 


       Twister 780, czyli Romkowy Szerszeń, to bardzo przyzwoity jacht. Pewnie chłopaki jeszcze przez jakiś czas będą go dostrajać pod swoje upodobania. W miarę zdobywania doświadczeń coś tam będą zmieniać. Oczywiście w warunkach Jeziora Solińskiego bardzo przydatny jest podnoszono miecz i ster dzięki czemu można do woli korzystać z uroków cumowania przy brzegu, siedzenia wieczorami przy ognisku i cieszenia się widokiem wzgórz nad Soliną. Co do projektu wnętrza, to faktycznie kogoś strasznie poniosło. Jest to jacht dla pięciu osób i tyle. 

       Z rozmyślań wyrwał mnie widok szybko zbliżającej się przystani na Wyspie Energetyków. Szybkie porządki na jachcie. Kilka słów zamienionych z sympatycznym  bosmanem. Okazało się, że kiedyś, dawno temu żeglował po Dąbskim, dużym płaskim jeziorze. Jednak jakiś diabełek przekory we mnie siedzi i już chciałem powiedzieć, że przecież wszystkie jeziora są płaskie, ale się powstrzymałem. Przecież doskonale wiedziałem o co mu chodzi i że ma rację. Zaniosłem rzeczy do samochodu, którego karoseria, przez te trzy dni pokryła się bardzo grubą warstwą różnych lepkich cieczy spadających z okolicznych drzew, ptasich odchodów i różnych śmieci, które do tego się poprzyklejały. No cóż, środowisko naturalne. Kończymy pakowanie i ruszamy ku gościnnym dobieszyńskim progom, gdzie już czeka stół uginający się od smakołyków i gdzie można w czystej łazience, pod prysznicem z cieplutką wodą spłukać z siebie dorobek ostatnich trzech dni.


wtorek, 1 lipca 2014

Krótki przystanek w Karpaczu

      

       Pogoda za oknami naszego Volkswagena Tourana szara i gęsta jak krupnik. Prognozy na następne dni też nie są specjalnie obiecujące. A my i tak się cieszymy na najbliższe kilka dni, które mamy spędzić w Karpaczu. To miasto ma atmosferę, którą określiłbym „niezobowiązującą”. W powietrzu czuć pełen luz. Choć od ostatniego pobytu coś się zmieniło. Wyłoniło się coś wielkiego, co wywiera wpływ na całą okolicę i, niestety, atmosferę, nieco ją usztywniając. Mowa o gigancie hotelowym, Hotelu Gołębiewski. Widać go niemal z każdego miejsca w mieście oraz ze szlaków. Jakże odległe są od siebie moja ulubiona Samotnia i ten kombinat turystyczny. Znak czasów, nie ma odwrotu. W końcu ja sam, też już niezbyt mam ochotę na jakieś zupełnie prymitywne warunki odpoczywania. Owszem, jeden, dwa dni, od czasu do czasu może być, ale tak na co dzień jednak pewne minimum komfortu musi być. No z jednym wyjątkiem. Na żaglach nie szukam luksusów, tam cieszę się radością żeglowania.


       W myśl zasady małe jest piękne, na nasze lokum wybieramy sobie Hotel PROMYK, mieszczący się przy ulicy o mało kurortowo brzmiącej nazwie  Obrońców Pokoju. Dojazd do niego nie nastręcza żadnych problemów. Z ulicy Konstytucji 3 Maja skręcamy w lewo w ulicę Obrońców Pokoju. Zaraz na początku, po lewej mijamy Gospodę Karpacką i dalej cały czas pod górkę. Mijamy jeszcze po drodze okazałe kompleksy Sandra Spa i Mercure i na końcu ulicy, po lewej stronie jest właśnie hotel Promyk. Trochę daleko od centrum, a tym bardziej od górnego Karpacza, ale, np. przez ulicę Wilczą, blisko do kilku szlaków.
       Pierwsze wrażenia po dotarciu na miejsce bardzo pozytywne. Z zewnątrz budynek prezentuje się sympatycznie. Wygodny parking dla gości też dodaje punktów. Wzdłuż budynku i parkingu płynie z głośnym szumem Płomnica. Główne wejście … Eee, a gdzie właściwie jest to wejście? Tam, gdzie wydawać by się mogło, że właśnie ono jest, widnieje napis: „Restauracja”. Do tego restauracja Thai. Jako ludzie grzeczni i posłuszni szukamy drogi do recepcji. Kiedy już jesteśmy na tyłach, z budynku wyłania się jakiś dżentelmen, który pyta się czego szukamy. I kieruje nas z powrotem do tego co wydawało nam się głównym wejściem. Szybko się meldujemy i … ciekawostka. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz żądano ode mnie w jakimś hotelu zapłaty z góry i to za cały okres pobytu. Widocznie to taki tutejszy folklor. 
       Budynek jest niewielki, ma tylko jedne piętro, zatem szybko dochodzimy do naszego pokoju. Jest bardzo przytulny, dobrze wyposażony, z bardzo przyzwoitą łazienką i szumiącym strumieniem za oknem. Bardzo nam się podoba.
       Jako tako się ogarnęliśmy. Pora coś przekąsić. Schodzimy na dół, do restauracji Thai. Trochę dziwne zestawienie: Karkonosze i restauracja tajska. Ponieważ jednak jesteśmy, prawie, pozbawieni uprzedzeń postanawiamy przetestować ten lokal. No i była to dobra decyzja. Przystawka: wiosenne rulki, czyli sajgonki, są smakowitym otwarciem. Zupa słodko-kwaśna, makarony, a przede wszystkim pierożki dają powód do prawdziwej przyjemności z biesiadowania. Teraz już w pełni odczuwamy urlopowy błogostan. To nic, że ten urlop będzie trwał zaledwie trzy dni, jest pięknie.
       Wyruszamy na wieczorny spacer. Początkowo idziemy ulicą Obrońców Pokoju, później przy Muzeum Sportu skręcamy w lewo, w ulicę Kopernika i docieramy do miejsca, które wg mnie powinno być już centrum. Jeszcze raz skręcamy w lewo i idziemy główną ulicą, ale jakoś niczego nie poznaję. Ależ ten Karpacz się zmienił przez ostatnie kilkanaście lat. Pojawia się jakiś tunel. Przemykamy się przez teren letniego toru saneczkowego, grzęznąc na jego obrzeżach w błocie. Im dalej kroczymy, tym bardziej robi się nieznajomo. Przedwieczorna pora potęguje nastrój tajemniczości. Dochodzimy do Chaty Karkonoskiej. Cały czas coś się nie zgadza. Schodzimy na dół inną drogą i docieramy do amfiteatru. No tak!!! Teraz już wszystko jasne. Dochodząc do centrum, skręciliśmy w lewo o jedną ulicę za wcześnie i zamiast wejść na deptak, weszliśmy na ulicę Parkową, której zupełnie nie znam, więc nic dziwnego, że niczego nie mogłem poznać.
       Karpacz, jak wszystkie polskie miasta nasycony jest ponad miarę w różne hiper-, super- i turbomarkety. Nie ma więc najmniejszych problemów ze zrobieniem późnonocnych zakupów.
       Pierwszy dzień naszego krótkiego pobytu w Karpaczu rozpoczynamy bardzo nieśpiesznie. Nie, nie jesteśmy prawdziwymi turystami, nie zrywamy się o piątej rano, aby o siódmej być już w połowie szlaku na Śnieżkę. Powoli, wręcz bardzo powoli jemy śniadanie.  Delektujemy się każdą chwilą, swoim towarzystwem, szumiącym za okiem strumieniem, kompletnym nicniemuszeniem. Robimy to na co mamy ochotę i w tempie jakie nam odpowiada. Jakież to wspaniałe uczucie. Do tego jeszcze pani z recepcji informuje nas, że za każde opłacone dwa noclegi przysługuje nam jedno darmowe wejście do spa. Cztery noclegi – dwa. Super, na pewno po powrocie ze „szlaku” skorzystamy.
       W końcu, z wielkim trudem, udaje nam się wyjść z Promyka. Na pierwszy dzień plany nie szczególnie ambitne. Pochodzimy po mieście, zobaczymy co się zmieniło, pójdziemy do świątyni Wang i wrócimy.
       Spacerujemy więc po mieście i przyglądamy się zmianom. Jest jakby ładniej, bardziej kolorowo i mimo wszystko czyściej. Gołym okiem widać różnicę w wyglądzie domów wczasowych FWP a współczesnymi prywatnymi pensjonatami. Miasto szeroko otwiera ramiona do turystów. Tylko jedna zmiana zdecydowanie mi się nie podoba. W sposób wprost nieprawdopodobny zwiększyła się ilość reklam. Wprowadzają, zupełnie niepotrzebnie, wrażenie chaosu. Niszczą atmosferę spokoju. O.K., wiem, że marudzę. Namolne reklamy, jak kraj długi i szeroki, napadają nas na każdym kroku, w najmniej stosownym miejscu i okoliczności. Niestety, mam wrażenie, że nic już z tym nie da się zrobić. Krąg reklam coraz bardziej będzie się wokół nas zaciskać, każda ściana,  każdy mur, czy jakakolwiek płaszczyzna zamienią się w tablicę reklamową, aż w końcu każdy z nas zostanie owinięty w jakiś baner reklamowy zamiast odzieży. 


       Z centrum skierowaliśmy się do zapory na Łomnicy. Doskonały wybór! Mimo, że trafiliśmy na jakąś wycieczkę szkolną. Najpierw sesja fotograficzna przy wodospadzie. To nic, że wodospad sztuczny. Woda zawsze oddziałuje na mnie w szczególny sposób. Klimat zadumy i spokoju przy wodach śródlądowych, zauroczenie wodospadami,  podziw dla potęgi natury gdy patrzę na wzburzone morze. Zawsze muszę przystanąć i choć przez chwilę poobserwować. Nawet jeśli nie ma z tego ciekawych zdjęć, jak tym razem, to fotografowanie wody sprawia mi niezwykłą przyjemność. Stałka NIKKOR 50 mm 1,4 G w każdych warunkach daje szansę na wykreowanie portretu z miłym nastrojem, a jeżeli w tle znajdzie się spadająca z dużej wysokości spieniona woda to już jest pięknie.
       Na chwilę przysiadamy w Restauracji nad Zaporą by nacieszyć oczy widokiem z tarasu na zbiornik Łomnica. Jeszcze sezon się nie rozpoczął, pogoda też umiarkowanie piękna, nie ma więc tłumu turystów. Można spokojnie posiedzieć i pomilczeć na różne tematy. Słowa wypowiadane od czasu do czasu, są nieśpieszne i stanowią uzupełnienie myśli snujących się po głowie i okolicy. To miejsce jest wprost stworzone dla miłośników kontemplacji, dla doceniających piękno natury, a nie goniących za błyszczącą i hałaśliwą ułudą.


       Idziemy w górę Łomnicy. Szkoda, że tylko niewielki kawałek drogi prowadzi wzdłuż potoku. Wchodzimy niebawem na główną drogę i kierujemy się do Świątyni Wang. Idziemy ulicą Karkonoską. Czasami trafia się jakiś niewielki skrót. Mijamy koszmar budowlany, niedokończoną, rozpadającą się budowlą przy skrzyżowaniu z ulicą Strażacką. Niewiarygodne, że coś takiego może istnieć. Symbol niemocy państwa czy wręcz przeciwnie, symbol, szczególnego rodzaju, państwa prawa? Być może ta ruina ma związek z jakąś ludzką tragedią, ale z całą pewnością w tym miejscu ona nie pasuje.
       O tym, że zbliżamy się do celu naszej wycieczki niezawodnie świadczyła gwałtownie wzrastająca ilość bud z pamiątkami. Ciupagi, wyroby ze skóry, pluszaki, szkło grawerowane na miejscu no i moje ukochane oscypki z grilla z żurawiną. Ciekawe ile z tych wyrobów pamiątkarskich pochodzi z Azji. Moje sumienie zostaje zagłuszone konsumpcją ulubionego przysmaku. Najpierw kupuję sobie trzy sztuki, ale nie zdążyłem jeszcze dojść do następnego stoiska z serami, a już nawet śladu po tych trzech nie było. No cóż, musiałem dokupić jeszcze kilka. Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się przy szkle, rozglądamy się za wazonem w którym dobrze prezentowałyby się frezje. Jest trochę ciekawych wzorów, ale żaden z nich nie pasowałby nam do naszych wnętrz.


       Oscypki są pyszne, szkło jest interesujące, ale przecież celem naszego dzisiejszego spaceru jest Świątynia Wang. Od pierwszej wizyty w tym miejscu, która miała miejsce wiele, wiele lat temu nazwa świątyni nieodmiennie kojarzy mi się z Azją, i to tą bardzo daleką. To nic, że doskonale pamiętam, że przewodnik opowiadał, że przywieziony został do Karpacza w 1842 z Norwegii, z miejscowości Wang nad jeziorem Wang. Pierwsze skojarzenie pozostaje te same. Co ciekawe, po rozbiórce, kościół, a w zasadzie jego elementy, najpierw trafił do Szczecina. Później , za sprawą hrabiny Fryderyki von Reden z Bukowca, zaprzyjaźnionej z królem Fryderykiem Wilhelmem IV, przez Berlin trafił ostatecznie do Karpacza. 28 lipca 1844 roku świątynia Wang, a właściwie Kościół Górski Naszego Zbawiciela, stała się kościołem miejscowej parafii ewangelickiej i tak pozostało do dnia dzisiejszego. Oczywiście jest dużą przesadą mówienie, że jest to ten sam kościół, który zbudowano w Norwegii na przełomie XII i XIII wieku. Z zapisów z 1844 roku wynika, że z Norwegii przewieziono tylko jedną piętnastą fragmentów kościoła. Brakujące części dorabiano na miejscu. Dobudowano także krużganki, wieżę oraz wykonano okna w krużgankach i w ścianach wewnętrznych. Oryginalne pozostały, umieszczone pośrodku kościoła cztery drewniane kolumny oraz bogato rzeźbione portale. Konstrukcja kościoła wykonana jest bez użycia gwoździ. Połączenia zostały wykonane przy pomocy drewnianych złączy ciesielskich. Jest to absolutnie niezwykła budowla. Z jednej strony skromna, niepozorna, z drugiej urzekająca swoim pięknem, kryjąca wiele niezwykłych detali. Nic dziwnego, że przyciąga tak wielu turystów.  Przy kościele znajduje się też niewielki cmentarz. Jest on ilustracją historii tego miejsca i okolic, ale też świadectwem, jakie wrażenie wywiera kościół Wang na wielu ludziach. Nie można nie przystanąć przy najświeższej z mogił, zmarłego 24.04.2014 Tadeusza Różewicza, którego pochowano tu 29.04.2014. To takie miejsce gdzie człowiek się wycisza, nawet nie myśląc o tym.


       Kolejny raz z przyjemnością obejrzałem świątynię Wang, zadumałem się na przyległym do niej cmentarzu, zrobiłem kilka zdjęć, pora wracać. Nawet nie zauważyłem jak szybko minął czas. Zachciało mi się jeść. Schodziliśmy właśnie ulicą Karkonoską, gdy naszą uwagę przykuła restauracja Żydowska Odessa. Z zewnątrz obiekt raczej skromny. W ogródku słychać nienachalne dźwięki muzyki żydowskiej. Przystanęliśmy przy menu wywieszonym na zewnątrz. Ponieważ wyglądało bardzo zachęcająco weszliśmy do środka. Wnętrze lokalu urządzone wedle starych wzorców. Na ścianach wiele historycznych fotografii. Dosyć surowo, ale przyjemnie. Jeszcze raz spojrzeliśmy do karty, ale prawdę mówiąc,  już byliśmy zdecydowani czego chcemy spróbować. Żonka wybrała kugiel ziemniaczany (rodzaj placka), a ja opiekane pierogi z kaszą gryczaną i wątróbką. Do tego białe wino Mogen David. Oboje byliśmy bardzo zadowoleni. Wyśmienite dania, i to całkiem słusznych rozmiarów. Najbardziej nas jednak zaskoczyła pasta, którą otrzymaliśmy jako dodatek. Przez chwilę zastanawialiśmy się z czego została ona zrobiona. Ponieważ jednak nie udawało nam się dojść do rozwikłania tej zagadki po prostu zapytaliśmy panią. Okazało się, że była ona zrobiona z jabłka, imbiru i musztardy. I znowu świat stał się trochę bardziej różowy. Na deser póki co już nie mieliśmy miejsca. 

 
       W przeciwieństwie do poprzedniego dnia, bez trudu rozpoznawałem wiele miejsc, mimo istotnych zmian jakie zaszły od ostatniego pobytu. Nie miałem też problemu z przypomnieniem sobie Cukierni Spokojnej, w której razem z naszymi przyjaciółmi zjedliśmy niejeden smakowity deser. Od obiadu parę chwil już minęło, więc czemu nie? Co prawda upału nie było, ale mimo wszystko zdecydowałem się na deser lodowy Advocat i kawę. Żonka zamówiła sobie tort bezowy. Pani ciachnęła wielkim nożem tak od serca. Czy to aby naprawdę porcja dla jednej osoby?


       Byliśmy już na deptaku. Pogoda coraz bardziej się rozkręcała. Do naszych uszu dotarły słowa jakiegoś człowieka, który ustawił sobie sprzęt nagłaśniający na ulicy i przemawiał. Okazało się, że jest to wystąpienie o charakterze religijnym. Nie rozpoznałem do jakiego kościoła człowiek mógł należeć. W każdym bądź razie mówił o tym jak sam wrócił na właściwą drogę i zachęcał innych do godziwego życia. Do tej pory takie rzeczy widziałem tylko na amerykańskich filmach, a tu proszę bardzo, na deptaku w Karpaczu, na żywo. Z resztą sposób wypowiedzi tego dżentelmena też był niczym z amerykańskich książek motywacyjnych. Wielkie zmiany zaszły, nie tylko w Karpaczu. Słońce dalej pięknie świeciło, gdy nagle spadła rzęsista ulewa. Cóż za niesamowity widok. Nad górami zrobiło się ciemno, a nad nami jaskrawo świecące Słońce i ulewa. A uliczny misjonarz opowiadał o naukach płynących z dziesięciu przykazań.


        Wracamy do naszego Promyka przyglądając się z zaciekawieniem jak się zmienił Karpacz i nasza infrastruktura turystyczna. Hotele i pensjonaty są coraz ładniejsze. Lokalne władze i różni biznesmeni starają się zapewnić turystom jak najwięcej atrakcji a oferta gastronomiczna jest wprost przebogata. Ale wydaje się, że wyróżnikiem naszych czasów jest to, że każdy hotel, choćby najmniejszy, przyjmuje za punkt honoru posiadanie własnego spa. Jeszcze parę lat temu mało kto o czymś takim słyszał, a jeszcze mniej osób wiedziało co ten skrót oznacza. A teraz , proszę bardzo, każdy kurnik ma spa. Choć wcale nie jestem pewien, czy każdy kogut wie o łacińskim rodowodzie tak modnego obecnie słowa spa – sanitas per aquam.


       No cóż, prawdziwymi turystami to my nie jesteśmy. Nie zrywamy się w środku nocy by o świcie być już na szlaku. Musimy się wyspać. Musimy pobiesiadować przy śniadaniu. Dopiero wtedy możemy wyruszyć na szlak. Nie inaczej było i tym razem. Udaje się wyruszyć o 09.50. Idziemy przez Sowią Przełęcz na Śnieżkę i wracamy Doliną Łomniczki. Przemierzając Sowią Dolinę szybko dostarczamy sobie jeszcze jeden dowód, że żadni z nas wędrowcy. Dojście do Sowiej Przełęczy zamiast 1h 20 min, zajmuje nam 1h 50min. Co prawda zatrzymywaliśmy się aby zrobić kilka zdjęć, ale i tak, nawet gdybyśmy chcieli iść szybciej, i tak byśmy nie dali rady. Sam szlak Sowią Przełęczą nie jest specjalnie atrakcyjny. Wiedzie leśną drogą. Na szczęście jest urozmaicenie w postaci Płomnicy. Ale niewątpliwym atutem tego szlaku jest bardzo mała ilość turystów. Ludzi pracujących przy modernizacji ścieżki było tym razem więcej niż włóczykijów. Z dużym uznaniem patrzyłem na mężczyzn układających większe i mniejsze kamulce. Ze mnie pot się lał tylko dla tego, że szedłem pod górę z plecakiem wypełnionym sprzętem fotograficznym. A oni z kilofami i młotami, mozolnie, kamień po kamieniu wspinali się do góry.


       W pewnym momencie las się przerzedza i po chwili jesteśmy przy Sowiej Przełęczy. Wchodzimy na czerwony szlak, na którym jest już zdecydowanie więcej ludzi. Towarzystwo międzynarodowe, najwięcej Czechów, Niemców no i naszych rodaków. To jedno z tych miejsc, gdzie doskonale widać gołym okiem jakie zmiany zaszły w Europie w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Gdy robiłem kolejne ujęcie minęła nas grupka niemieckich turystów. W pewnej odległości za nimi szedł samotny mężczyzna. Jak się okazało tez z tamtej grupy, tyle, że o nieco słabszej kondycji. Jakoś wywiązała się między nami rozmowa. Oczywiście o podróżach. Pan jak większość Niemców dużo podróżuje. To niesamowite jacy oni są mobilni. Po ok 20 minutach docieramy do horskiej boudy – Jelenka. Akurat trafiliśmy na króciutki moment, kiedy przy kontuarze była tylko jedna osoba.Za chwilę znowu ustawiła się potężna kolejka. A pan barman ze stoickim spokojem, z półgębkowym uśmiechem uwijał się jak fryga, jakby jechał na dopalaczach. Niesamowity facet.


       Po wypiciu herbatki z dodatkami w Jelence idziemy dalej czerwonym szlakiem na Czarną Kopę (1407 m npm). Szlak prowadzi ścieżką wśród „świerków o pokroju dywanowym”, jak to ładnie nazwali przyrodnicy. Dalej Czarnym Grzbietem, ciągnącym się 2,5 kilometrowej długości ramieniem od Czarnej Kopy do Śnieżki. Jest to jedno z nielicznych miejsc w Karkonoszach, które ma charakter tundrowy. Miejsce jest intrygujące nie tylko z przyrodniczego punktu widzenia.  Z jednej strony mamy rozległą panoramę terenów po Polskiej stronie, z drugiej po Czeskiej. Jesteśmy na wysokości raptem 1400 m npm. Ale okazało się to wystarczająco dużo by stworzyć barierę rozdzielającą dwa narody. Jakże inaczej potoczyły się dzieje ludzi po obu stronach, jak różną kulturę stworzyły oba narody, które żyły i żyją w swoim bezpośrednim sąsiedztwie.




       Około czternastej, po blisko czterech godzinach od wyjścia z hotelu meldujemy się na Śnieżce. Tu to dopiero kłębią się tłumy. Wejście od strony Przełęczy pod Śnieżką, choć zdecydowanie trudniejsze od wejścia Czarnym Grzbietem, ciszy się wielokrotnie większym powodzeniem. Do tego kolej gondolowa od strony czeskiej, z której co chwilę wysypuję się kolejne zastępy turystów spragnionych górskich przeżyć. Panie w bucikach na wysokim obcasie, mamusie z dziećmi w wózkach, panowie z brzuchami o pojemności półtora kega. Do tego zapach świeżych gofrów. Nad głowami latają szybowce. Krótko mówiąc atmosfera odpustu. Nie zrażeni zachodzimy do knajpki w budynku obserwatorium meteorologicznego. Tłok jak w sobotni wieczór w modnej dyskotece. Ale i tu coś się zmieniło. Już nie wszystko jest sprzedawane w jednym miejscu. Posiłki obiadowe osobno, słodkości osobno, „drinkbar” osobno. I wszystko idzie całkiem sprawnie. 


       Po półgodzinnym odpoczynku i zjedzeniu małego conieco schodzimy w stronę Przełęczy pod Śnieżką. Tym razem nie wchodzimy do Domu Śląskiego. Od razu kierujemy się w Dolinę Łomniczki. Kręta ścieżka prowadzi obok symbolicznego  cmentarzyka „Ofiar Gór”, przy którym prawie każdy się zatrzymuje. Różne myśli kłębią się w głowie. I ta najbardziej niepokojąca: ilu z tych ludzi zginęło w sposób niepotrzebny, bezsensowny? Ilu ratowników było ofiarami głupoty turystów? Podziwiamy widoki przed nami i myślimy o tych, dla których góry stały się grobem. 


       Na szczęście szybko dochodzimy do Kotła Łomniczki, gdzie możemy podziwiać Kaskady Łomniczki. Jakże inny nastrój. Tutaj można się zwyczajnie napawać pięknem natury. Każda pora roku ma swój urok. Późna wiosna to przede wszystkim świeża, soczysta zieleń. Na tej wysokości jest niezwykła mieszanina roślin z wyższych partii gór i tych bardziej znanych z nizin, jak choćby brzoza. Do tego krzaki jagodowe. Niektóre zielone inne jeszcze bezlistne. Dochodzimy do schroniska Nad Łomniczką, za którym schodzimy z czerwonego szlaku na żółty. Niestety, przez Betonowy Most nie ma przejścia i trzeba okrążyć Stację Ekologiczną Uniwersytetu Wrocławskiego i wyjść przy Centrum Informacyjnym Karkonoskiego Parku Narodowego. Trochę już jesteśmy zmęczeni. Niestety oznakowanie szlaku za centrum nie jest najlepsze i w rezultacie zamiast wyjść na ulicę Wilczą, skąd mielibyśmy już tylko żabi skok do Promyka, wychodzimy na ulicę Obrońców Pokoju przy siedzibie policji, a więc kawałek dalej niż byśmy chcieli. W końcu jednak docieramy do portu.
       Strasznie dawno już nie chodziliśmy po górach, co bardzo mocno odczuliśmy każdym, nawet najmniejszym mięśniem naszego ciała. Ale rano, przed wyjściem na szlak dowiedzieliśmy się, że przy opłaceniu czterech noclegów przysługują nam w cenie pobytu dwie wizyty w hotelowym spa. Nie omieszkaliśmy więc zamówić sobie na popołudnie, co okazało się wyśmienitym pomysłem. Trzeba było co prawda dopłacić po 50 zł za wypożyczenie szlafroków, ale cóż to znaczy wobec rozkoszy pobytu w spa po tak wyczerpującym dniu w górach. A przyznać wypada, że spa w Promyku choć niewielkie, to naprawdę godne polecenia. Zrobione bardzo ładnie i ta weranda z leżankami z widokiem na strumień. Ach! Wyśmienity relaks.


       Skoro udało się odzyskać siły, to trzeba by gdzieś wyjść i co nieco przekąsić. Naszą uwagę zwrócił, leżący niemal naprzeciwko Promyka, Dwór Liczyrzepy. Budynek niemal pachnie jeszcze nowością. Otoczenie jeszcze zupełnie surowe. A jednak ta restauracja ma coś intrygującego w sobie. Dodatkowo ciekawość wzmaga wielkich grill palący się na tarasie i rozsiewający smakowite zapachy. Wnętrze … wywołuje tak zwane mieszane uczucia. Jest zaaranżowane na coś w rodzaju sporej jaskini. Interesujące i z pomysłem. Ale to wnętrze jest olbrzymie, zupełnie jak hangar lotniczy. Do tego zimne  jak ów hangar w mroźną styczniową noc. Miotałem się w swoich odczuciach gdy podeszła kelnerka, ta na szczęcie była miła i ciepła. Po dłuższej dyskusji zamówiliśmy: oscypek grillowany na plastrach jabłka (nie mógłbym przepuścić takiej okazji), zupę ze świeżych pomidorów z lanymi kluskami, śmiejące się pierożki podgórzyńskie i pyzdraki karkonoskie. Wszystko było bardzo smakowite, a mój oscypek doskonały. A co do grilla, niestety nie był dla nas. Chwilę po nas podjechał na parking wielki autokar z wycieczką niemieckich emerytów, dla których przygotowano swoisty szwedzki stół z grillowanych mięsiw. 


       Pogoda rankiem trzeciego dnia nie jest zbyt zachęcająca. Prognoza na dalszą część dnia też nie obiecuje nic dobrego. Ponieważ jednak to już ostatni dzień naszego pobytu w Karpaczu nie można go zmarnować na gnuśnienie. Tradycyjnie bez zbytniego pośpiechu zbieramy się do wyjścia. Rezygnujemy z długiego spaceru do świątyni Wang. Pogoda rodem z krainy deszczowców więc do Górnego Karpacza podjeżdżamy taksówką. Przynajmniej unikniemy różnych pokus czyhających na turystów w mieście. Około godziny 11.00 meldujemy się przy kasie KPN. 


       Początek niebieskiego szlaku to leśna kamienna droga, nic ciekawego. Sporo ludzi. Niektórzy rwą do przodu jak charty, inni po prostu sobie spacerują. Szlak jest bardzo przyjazny, więc każdy na nim się odnajdzie. Gdy tylko pojawia się możliwość zejścia z drogi na pomarańczową, bardziej dziką odnogę, oczywiście korzystamy z tej opcji. Zawsze to przyjemniej iść leśną ścieżką niż kamienną drogą. Na rozgałęzieniu szlaków trzymamy się ponownie niebieskiego. Przecinamy Biały Potok. Las staje się coraz niższy, pojawiają się skały, robi się coraz ładniej. Podobnie jak poprzedniego dnia wielością odcieni wiosennej zieleni. W końcu wyłania się Samotnia, moje ulubione schronisko w Karkonoszach. Co prawda to jeszcze nie pełnia sezonu, pogoda taka sobie, ale jest niedziela, więc na intymność nie ma co liczyć. Wreszcie pojawia się Mały Staw. To jest dopiero widok: jeziorko w górskim kotle a nad jego brzegiem piękne górskie schronisko. Próbowałem robić zdjęcia, ale światło było nieciekawe. Nie potrafiłem znaleźć ciekawego ujęcia, oddającego urodę togo co widzieliśmy.


       Do Samotni docieramy około 12.35. Robimy jednak wyjątek i nie zatrzymujemy się tam tylko po krótkiej sesji fotograficznej idziemy dalej w kierunku Strzechy Akademickiej. O ile w tym pierwszym schronisku było dużo ludzi, o tyle w tym drugim już zdecydowanie mniej. Zdaje się, że pogoda nie sprzyjała dłuższym spacerom. W Strzesze dominują już prawdziwe górołazy, choć i kilku spacerowiczów również tu dotarło. Drugiego schroniska, to my już jednak nie odpuścimy, tym bardziej, zrobiło się jeszcze zimniej i trzeba się trochę rozgrzać. Żonka bierze gołąbki a ja dwie porcje pierogów z truskawkami. Nie wiem jak tam inni miłośnicy górskich wędrówek, ale jak tak mam, że jedzenie w górskich schroniskach  zawsze mi smakuje. Czy to za sprawą magii tych miejsc, czy też może członkowie klanu kucharzy schronisk górskich po prostu tak wybornie kucharzą, ale nie zdarzył mi się taki przypadek abym był niezadowolony ze schroniskowego jadła. Jedyny problem polega na tym, że trudno później się podnieść i iść dalej. Posiedzenie w Strzesze zajęło nam 40 minut. No ale z drugiej strony, czy nam się gdzieś spieszy?

   
       Ze Strzechy Akademickiej do Domu Śląskiego droga zajęła nam godzinę. Łatwy szlak, eleganckim kamiennym duktem. W  zasadzie można by nawet trochę pogrymasić na te kocie łby, gdyby nie widoki jakie można z niej podziwiać. Choć to podziwianie jest nieco utrudnione wciąż pogarszającą się pogodą.  Na Rozdrożu koło Spalonej Strażnicy (1430 m n.p.m.) nasz szlak łączy się z czerwonym szlakiem i dalej Równią pod Śnieżką prościusieńko do Domu Śląskiego. Jest to jedno z pierwszych schronisk, które służyły turystom zwiedzającym tereny wschodnich Karkonoszy. Już w XVII wieku wybudowano tu budę służącą za schronienie pasterzom i drwalom. Pierwszy budynek schroniska powstał w 1847 roku. Spłonął jednak w 1888. Schronisko zostało odbudowane w 1904 r, a w latach 1921-1922 gruntownie je przebudowano według projektu wrocławskiego architekta Erasa. Zwykle jest ono niemiłosiernie zatłoczone, ale dzisiaj, chyba ze względu na pogodę jest raczej pustawo.  Zatrzymujemy się na coś ciepłego licząc na to, że gdy za chwilę zaczniemy schodzić do Kotła Łomniczki, przestanie wreszcie tak wiać. Zamawiamy żurek i barszcz. Bardzo dobrze się sprawiają jako rozgrzewacze.  


       Gdy ścieżka schodzi w głąb kotła faktycznie wiatr staje się coraz mniej dokuczliwy. Wreszcie zagłębiamy się w las, gdzie jest już zupełnie spokojnie. Trochę jesteśmy zmęczeni spacerem, swoje zrobił też wiatr. Chcemy jak najszybciej znaleźć się w Promyku i skorzystać z dobrodziejstwa spa. Nie mamy ochoty nadkładać drogi przy Stacji Ekologiczne Uniwersytetu Wrocławskiego. Jakimś cudownym sposobem teleportujemy się nad betonowym mostem i niebawem jesteśmy na ulicy Wilczej. Jeszcze parę minut i jesteśmy u celu. Jest prawie 17.30.


       W hotelu czeka nas mała niespodzianka. Okazało się, że ponieważ rezerwowaliśmy sobie miejsce przez booking.com, to nie przysługuje nam darmowe spa. Co prawda wczoraj mówiono nam inaczej. Ale, pal sześć, po dzisiejszym spacerze taka odnowa w saunach i jacuzzi bardzo się nam przyda. Niech stracę (ale hotel Promyk też nieco straci). 

  
       Grillowane jadło, którym poprzedniego dnia raczyła się niemiecka wycieczka, wyglądało tak zachęcająco, że postanowiliśmy jeszcze raz odwiedzić Dwór Liczyrzepy. Oczywiście na przystawkę zażyczyłem sobie, podobnie jak przy pierwszej wizycie,  oscypek grillowany na plastrach jabłka. Zachęcony reklamą na stolikach poprosiłem też o piwo walońskie ciemne naturalne z Browaru Gontyniec. Pierwsza klasa, to chyba najlepsze polskie piwo jakie piłem! Pełne zaskoczenie. Ale kulminacja nastąpiła dopiero gdy przyniesiono naszą deska specjałów grillowych. Ho, ho, ho! Wyśmienite! Warto tu wrócić.

       Pora pożegnać się Karpaczem, który przyjemnie zaskoczył nas swoimi przemianami. Pora pożegnać się hotelem Promyk, który ujął nas swoją przytulnością, choć nie obyło się bez małego nieporozumienia. Chociaż koniecznie muszę dodać, że przy rozliczeniu końcowym, nasze pobyty w spa zostały tak rozliczone, że zapłaciliśmy tylko za jeden pobyt, w którego cenie znalazły się również szlafroki. W sumie więc obsługa hotelu wybrnęła z całej sytuacji nie najgorzej. Do Karpacza wrócimy pewnie jeszcze nie raz. 



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...