niedziela, 23 grudnia 2012

SPACERUJĄC PO DACHU KATEDRY - DESZCZOWY MEDIOLAN




       Bus na lotnisko Schönefeld wyruszał o drugiej w nocy. Nie było za dużo czasu aby się wyspać. Rachuby na to, że dośpię w busie a później w samolocie szybko spaliły na panewce. Fotele w jednym i drugim środku lokomocji były ustawione tak gęsto, że wygodnie mogły usiąść w nich pięcioletnie dzieci lub hinduski fakir. Tak więc cała podróż do Mediolanu upłynęła mi na ciągłym wierceniu się i szukaniu, w miarę wygodnej pozycji do siedzenia.
       Niebo na całej długości trasy było solidnie zaciągnięte chmurami. Tylko najwyższe szczyty Alp wystawały spod chmur. Słoneczna Italia przywitała nas deszczem. Lotnisko Malpensa, choć nieco oddalone od centrum, jest z nim bardzo dobrze skomunikowane. Autobusy, za jedyne 10 euro, zabierają nas z portu lotniczego i zawożą pod główny dworzec Mediolanu. Podróż, mimo, że częściowo autostradą, trwa około godziny.
          Przed wyjazdem do Mediolanu jak zwykle nieco poczytałem o miejscu, do którego się wybierałem. Zapoznałem się z informacjami o tym co warto zobaczyć w centrum miasta (na zwiedzanie miałem tylko jeden dzień). Przeoczyłem jednak, a może nie zwróciłem uwagi, na informacje o znaczeniu gospodarczym miasta. Podświadomie przyjąłem założenie, że to pewnie taki, trochę większy Szczecin. Tym czasem już dojazd do centrum wzbudził moje wątpliwości. Zacząłem przeglądać moje notatki. No i wyszło szydło z worka. Ten Mediolan liczy sobie 1 300 000 mieszkańców, jest stolicą gospodarczą Włoch: Pirelli, Alfa Romeo, Cinzano, Borsa Italiana, jest jednym z głównych centrów europejskiej mody, dwa lotniska: Malpensa i Linate. Są tam też trzy linie metra. Kilka wyższych uczelni i ogromna ilość zabytków. Wiele okazałych budowli: Teatro alla Scala, Galeria Vittorio Emanuele – wspaniała galeria handlowa. Ale uwaga, wszystkie przewodniki ostrzegają, że ceny w tej galerii nie są zbyt przystępne. Także w Mediolanie znajduje się Ostatnia Wieczerza Leonardo da Vinci.
       Czasu jest niewiele. Szybko kwaterujemy się w hotelu i wyruszamy na spotkanie z Mediolanem. Spacerujemy po mieście. Ciągle pada, kamienne ulice lśnią jak wypolerowane. Ileż godzin może ciągle padać? Idziemy ulicą Portaromana. Przyglądam się okolicy i mam wrażenie, jakbym to miejsce znał. I nagle olśnienie … To wygląda jak szczecińskie Niebuszewo. Większe, bogatsze, a jednak z tym klimatem. Czyli mimo wszystko Szczecin.
       Zaczynamy odczuwać ssanie.  Cóż innego mogłoby nam przyjść do głowy w czasie pobyt w Włoszech aniżeli pizza? I faktycznie, nie trzeba było długo szukać, bo co kilka metrów był jakiś lokal specjalizujący się tej dziedzinie. Nas zachęciła nazwa lokalu, która to nazwa odnosiła się do nazwy ulicy, na której się znajdowaliśmy oraz do zabytkowej bramy miejskiej, stojącej na jej początku, a mianowicie Portaromanapizza (Portaromana 83). Lokalik niewielki, ale całkiem znośny. Spora liczba gości – Włochów, pozwalała domniemywać, że możemy spodziewać się przyzwoitego jedzenia, przynajmniej w rozumieniu miejscowych, a o to nam chodziło. Gdy pan przyniósł nam zamówioną pizzę, na moment zaniemówiliśmy. Danie, które otrzymaliśmy, zupełnie ni było tym czego się spodziewaliśmy. Zamiast pięknego, ogromnego, cienkiego, okrąglutkiego placka z różnymi dodatkami, otrzymaliśmy szóstą część placka i to bardzo grubego placka. To taką pizzę jedzą Włosi? Zjedliśmy co nam podano. Nawet było smaczne, choć bez rewelacji. Ale jakoś tak byliśmy nieco skonsternowani tym co nas spotkało. Ponieważ od porannej przekąski na lotnisku upłynęło już całkiem sporo czasu, więc po zjedzeniu tego kawałka pizzy nie tylko odczuwałem konsternację, ale także w dalszym ciągu głód. Druga rzecz, którą zwykle zamawiam we włoskich lokalach, to lazania. Wyszukałem więc w menu taką, której opis wyglądał najbardziej zachęcająco i zamówiłem. Tym razem, znowu niespodzianka. Danie, które dostałem było wyśmienite! Tak pysznej lazanii jeszcze nigdzie nie jadłem. Rewelacja! No, teraz możemy z czystym sumieniem i pełnym brzuchem ruszyć do dalszej eksploracji Mediolanu.
Dziedziniec Uniwersytecki
       Czasu jest coraz mniej, więc kierujemy się prosto w kierunku katedry, słynnej mediolańskiej Duomo. Warto byłoby dotrzeć tam jeszcze za dnia, by mimo padającego ciągle deszczu móc zrobić parę zdjęć. Ale znowu naszą uwagę przykuwała kolejna budowla. Niespecjalnie okazała, ale nader intrygująca, z zachęcającym przejściem na rozległy dziedziniec. Okazało się, że to Universita Statale. Powoli przechodzimy na dziedziniec, pięknie. Przypomniała mi się moja „sołtysówa” na Łukasińskiego, w baraku z tektury, gdzie kończyłem studia i przez rok pracowałem. Jakoś tak dziwnie mi się zrobiło. Tu każdy zakamarek tchnie atmosferą uniwersytetu. Już samo przekroczenie bramy unosi człowieka o ten jeden stopień wyżej…  Ciągle pada. Chroniąc się pod arkadami robię parę zdjęć i wracam na kurs.
Rowery miejskie
       Po przejściu kolejnej ulicy wyłania się w końcu Duomo. Widziałem to wcześniej na zdjęciach, ale dopiero na żywo można docenić niezwykłość tej budowli. Niby to wszystko z marmuru, ale zupełnie jak wyjątkowo misterne koronki. Tylko ile kobiet i jak długo musiałoby to tkać? Widzicie to niekończące się pole, a na nim siedzące jedna obok drugiej starsze panie, cierpliwie i z mozołem dziergające szydełkami?
       Chociaż nikt nie przykuwał łańcuchami staruszek do zydelków by wydziergały tę niezwykłą koronkę, to i tak nie było łatwo i szybko. Wystarczy uzmysłowić sobie podstawowe fakty dotyczące mediolańskiej katedry: to trzeci co do wielkości kościół w Europie po Bazylice św. Piotra i katedrze w Sewilli; jego budowa trwała, bagatela od 1386 do 1813 czyli 427 lat, choć wyświęcona w 1572 roku prze kardynała Karola Boromeusza (czas budowy hotelu Neptun w Szczecinie za komuny to mały pikuś); ozdobiony jest 135 pinaklami czyli smukłymi kamiennymi wieżyczkami szalenie bogato zdobionymi oraz 2245 marmurowymi rzeźbami; szczyt najwyższego pinakla zdobi Madonnina, złocony posąg czterometrowej wysokości. Uff, zapiera dech!
       Ale Duoma ma też jeszcze jedną, absolutnie niezwykłą atrakcję. Otóż można sobie pospacerować po jej dachu. Ani Jacka, ani mnie nie trzeba namawiać ani chwili byśmy skorzystali z takiej okazji. Oczywiście jak ktoś chce powspinać się po 158 stopniach (podobno tyle ich jest, nie liczyłem) to musi wybulić 7 Euro, ale zapewniam wszystkich, że to co się przeżyje później, jest warte dużo, dużo więcej. Dla leniwych, bądź mających problemy ze zdrowiem jest też winda, naturalnie stosownie droższa.
Na dachu Duomo

       Spacer po dachu katedry, wśród misternych rzeźb i różnorakich ozdób, z niezwykłymi widokami na miasto,  jest absolutnie fantastycznym przeżyciem. Kręcilibyśmy się pewnie tam bez końca, gdyby nie to, że w pewnym momencie poinformowano nas, że zamykają. Proza życia wyrwała nas z niezwykłego stanu emocjonalnego uniesienia.
Widok z dachu (po prawej Galeria Wiktora Emanuela)
       Katedra sąsiaduje bezpośrednio z galerią handlową Wiktora Emanuela. A zatem po zejściu z dachu katedry tam skierowaliśmy nasze kroki. Nawet po pobieżnym obejrzeniu tej galerii nie pozostaje nic innego tylko powiedzieć: „a kiedyś to budowali galerie handlowe, nie to co teraz.” I tylko żal, że tak mało czasu.
       Nie licząc wyjazdów na narty, był to mój pierwszy pobyt we Włoszech. Ośrodki narciarskie to jednak specyficzny miejsce, a jedzie się do nich w ściśle określonym celu. Tak więc wszystko co spotykałem w Mediolanie był nowym doświadczeniem. Na długo zapamiętam nasz przydługi spacer po mieście, przy wciąż padającym deszczu, w poszukiwaniu otwartego lokalu gastronomicznego, w którym moglibyśmy zjeść obiad po zakończonym spotkaniu. Ze spotkania wyszliśmy około 17.30 i oczywiście szukaliśmy typowo włoskiego lokalu. Jedyne co było czynne to jakaś restauracja zrobiona na modłę amerykańską, ale przecież nie o to nam chodziło. Błądziliśmy więc dalej i zaczęliśmy wczytywać się, z niejakim trudem, w tabliczki na drzwiach. Okazało się, że wszystkie napotkane po drodze typowo włoskie lokale z normalnym jedzeniem, otwierane są najwcześniej o 19, lub o 19.30 a niekiedy nawet o 20. Włosi zaczynają biesiadować, o czym mogliśmy przekonać się później, między 20 a 21. Znaleźliśmy więc sobie lokalik o nazwie Same, niedaleko naszego hotelu, przy via Crema 9, do którego poszliśmy o właściwej porze. Pizze, które nam tam serwowano z wyglądu były tym czego oczekiwaliśmy, a jeśli chodzi o smak, po prostu wyśmienite. Do tego literek domowego wina i świat od razu jest lepszy.
W Galerii Wiktora Emanuela
       Pora wracać do domu. Odlot samolotu przed 9 rano. Na lotnisku trzeba być dwie godziny przed odlotem. Biorąc pod uwagę czas potrzebny na dotarcie do lotniska, z hotelu wychodzę o 05:20. A Mediolan już żyje. Rozstawiają jakieś stragany. Jacyś ludzie kręcą się w kafejkach, gdzie można wypić poranne espresso i zjeść cruasanta. Nawet się uśmiechają. Fajnie. Dochodzę do stacji metra i … i stop. Metro rusza o 06:00. Czekać, nie czekać? Nie mam pojęcia jak będzie na lotnisku. Jakoś muszę dostać się pod dworzec centralny, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko. To całkiem spory kawałek. Rad, nierad decyduję się na taksówkę. Czuję jak wir wysysa mi z portfela kolejne Euro, zimny pot spływa mi po czole. Obserwuję z niepokojem licznik w taksówce, nowiutkim mercedesie klasy C. Cyferki zmieniają się dosyć szybko, ale nagle widzę znajome miejsce. Jesteśmy już przy dworcu, a na liczniku niespełna 20 Euro. Nie jest to specjalnie tanio, da się jednak przeżyć. Daję nawet drobny napiwek. Mam gest. Przy dworu życie tętni już na całego. Autobusy z tabliczkami „Malpensa” i te oficjalne lotniskowe i te nieoficjalne ale z dynamicznymi naganiaczami, czekają na pasażerów. Oczywiście w jednych i drugich te same bilety z tą samą ceną 10 Euro. Lokuję się w tym z naganiaczem. Dobry wybór, autobus szybko się napełnia i rusza w trasę. Oddycham z ulgą, wszystko idzie zgodnie z planem. Na lotnisku, po odprawie mam jeszcze sporo czasu. Spokojnie wypijam jeszcze jedno doskonałe espresso, które zagryzam ciepłym cruasantem. Powoli wstaje kolejny dzień. Zbliża się bording time. Jak zwykle trochę zamieszania, nieco tłoczno. Trafiło mi się miejsce w ostatnim rzędzie, chyba nigdzie w samolocie nie ma tak małej przestrzeni do poprzedzającego fotela. Wszystkie miejsca zajęte. Tragedia. Całe szczęście, że to tylko dwie godziny. Podchodzi do mnie steward i coś mówi. Z początku nie mogę go zrozumieć. Jakieś zaćmienie, ani po niemiecku ani po angielski. Znowu obciach. W końcu jednak dogadujemy się. Czy jest Pan sam? Tak? To proponuję Panu inne miejsce.” I prowadzi mnie do środka samolotu, gdzie są wolne miejsca przy wyjściu awaryjnym, gdzie są największe odległości między rzędami siedzeń. Czuję się co najmniej jak w biznes klasie. Rozsiadam się wygodnie. Samolot zaczyna kołować. Wyglądam przez okno: dzień już w pełni, nawet wyszło słońce, a na horyzoncie widać Alpy. Co za widok!

niedziela, 18 listopada 2012

Jesień w Tatrach



       Nadarzyła się okazja na krótki wypad w słowackie Tatry. Co prawda nie było zbyt wiele czasu, ale nawet jeden-dwa dni tam spędzone, to wielka frajda. Zapakowałem się więc do Tourana i ruszyłem na spotkanie gór. Po drodze wpadłem jeszcze na chwilę do Łodzi, przez co podróż nieco się przedłużyła. W rezultacie znaczną część drogi pokonywałem po ciemku. Ruch od Nowego Targu był już minimalny, więc końcówkę trasy jechało się bardzo przyjemnie. W końcu pojawiły się góry, pusta droga, pięknie. Tak się zachwycałem jazdą, że nieomal przegapiłbym granicę. Zorientowałem się mijając już tablicę. Miałem jeszcze ok. 20 km do Gerlachova, gdy nagle na drodze zauważyłem czerwone światło latarki policyjnej. Momentalnie prysł czar nocnej podróży. Nieco przestraszony spojrzałem na prędkościomierz. Co prawda wokół nie było żadnych świateł, ale zgodnie z informacją na tablicy, właśnie przejeżdżałem przez jakąś wioskę.  Było niewiele ponad pięćdziesiąt, nie jest źle. Zdecydowanie zwolniłem. Do policjantów podjeżdżałem już bardzo powoli.


     Pan policjant, młody człowiek, poprosił grzecznie o dokumenty. Za nim pojawiła się pani policjantka, też całkiem młoda osoba, która przejęła podane przeze mnie dokumenty. A pan policjant wyjął ustnik do alkomatu zapakowany w folię i wręczył mi go, instruując co mam zrobić. Okazuje się, że nasze języki nie są aż tak od siebie odległe, nie miałem najmniejszego problemu, ze zrozumieniem czego oczekuje się ode mnie. Ponieważ, raczej, nie mam zwyczaju pić piwa, ani tym bardziej alkoholu, w czasie jazdy byłem spokojny o wynik pomiaru. I się nie pomyliłem. W tym czasie pani policjantka sprawdziła mnie w „centrali”, okazało się, że nie jestem żadnym podpadziochą. Zwrócono mi dokumenty i pożegnano.
       A właściwie co oni tam robili, na tej nieoświetlonej drodze?  Czy przypadkiem nie byli zajęci głównie sobą i tylko od czasu do czasu kogoś zatrzymywali, by móc coś wpisać w raporcie? 


       Wreszcie dotarłem do hotelu Hubert pod Gerlachovem. Choć dojechałem dopiero koło dziesiątej, moi słowaccy koledzy przyjęli mnie bardzo serdecznie. Załapałem się jeszcze na pyszną kolację. Sporo jest różnic między Słowakami a Polakami. Ale i jedni, i drudzy potrafią dobrze przyjąć swoich gości. A że dla obu naszych narodów standardem jest zakrapianie posiłków, więc atmosfera szybko robi się bardzo przyjemna.
       Poranek po biesiadzie ze słowackimi i polskimi kolegami nie należy do najłatwiejszych. Widok jednak pięknego słonecznego dnia, był na tyle motywujący, że jakoś udało mi się podźwignąć. Później było już tylko lepiej. Szybki śniadanie i w góry. Niestety czasu nie było dużo, ale bardzo chciałem, chociaż trochę nacieszyć się pięknem Tatr, tą niezwykłą atmosferą, tym bardziej, że byłem tuż pod Gerlachem. Co za góra.


       Wyruszyłem. Co chwila przystanek na złapanie kolejnego ujęcia. Mimo, że się nie śpieszyłem, mimo, że co chwilę przystawałem, to już po kilometrze byłem nieco zasapany. Co ja mówię „nieco”! Dyszałem jak stara lokomotywa. Czasy dobrej kondycji dawno już minęły a i wczorajsza podróż i nocna biesiada, też sił mi nie dodały. 


       Na szczęście byłem już w Tatrzańskiej Polance, niemal kompletnie opustoszałej o tej porze roku. Przeszedłem obok pięknego budynku sanatorium, który jednak sprawia wrażenie jakby zapomniano o nim 60 lat temu. Cofnąłem się do  Hotel Palace Tivoli. W środku pusto. Trafiam w końcu na jakiegoś mężczyznę. Choć widzę tabliczkę kierującą do restauracji, to na wszelki wypadek pytam o drogę do niej. Pan sprowadza mnie piętro niżej, gdzie znajduje się lokal. Tam tylko jedna, krzątająca się kobieta. Z lekka niepewnym głosem, pytam czy mógłbym napić się piwa. Ależ oczywiście, woła pani i wymienia gatunki, które są do dyspozycji.
       Gdy otrzymałem swoje piwo wywiązała się rozmowa, jak się okazało z współwłaścicielką hotelu (prowadzą hotel razem z mężem, tym dżentelmenem spotkanym przy wejściu). Opowiadała mi jak to stopniowo remontują budynek i gorąco zachęcała do odwiedzin. Opowiadała o zniżkach w przypadku kilkudniowych pobytów. Gdy skończyłem pić piwo, zaprosiła mnie, abym zobaczył jak wyglądają wyremontowane pokoje. Muszę przyznać, że całkiem przyzwoicie. Ciekawe, czy takie ciepłe przyjęcie wynikało z tego, że po prostu mają taki styl bycia, czy też tak bardzo się starają, bo nie najlepiej się wiedzie. Bez względu na to jak jest faktycznie, miejsce jest całkiem sympatyczne. Miejscowość co prawda jest mała i nijaka, ale położenie w stosunku do górskich szlaków wydaje się być nader atrakcyjne. No cóż, zależy czego się szuka.


       
Pogawędka w Hotelu Palace Tivoli na tyle się przeciągnęła, że nie pozostało mi nic innego jak wracać do Huberta. Przecież nie przyjechałem tutaj na wczasy, tylko spotkać się ze słowackimi kolegami po fachu, a właśnie zbliżała się godzina oficjalnego otwarcia imprezy.
       Część oficjalna, na szczęście szybko i interesująco minęła, a wieczorem společensky večer. Drugi raz miałem okazję być w hotelu Hubert w Gerlachov i muszę przyznać, że kuchnię mają wyśmienitą. Ale też ciekawą obserwacją jest to, że podobnie jak w innych słowackich lokalach, w których bywałem,  bez względu na to jak dużo jest gości i jak dobrze się bawią, godzina zamknięcia lokalu to rzecz święta. No może parę minut, ale bez przesady. Jednak kelnerzy ze śmiertelnie poważnymi minami,  wyraźnie dają znać, że pora kończyć i się wynosić.  Podobnie zachowali się muzycy, którzy przygrywali nam do kolacji. Mimo burzliwych oklasków i gorących namów, nie zdecydowali się na choćby jeden bis. No cóż, niektórzy to potrafią godnie nosić spodnie!      


wtorek, 6 listopada 2012

TROGIR - FINAŁ Z PRZYTUPEM



       Jeżeli podróż jest udana, ostatni dzień bywa trudny. Pojawia się żal, że to już koniec, robi się jakoś smutno, nie można znaleźć sobie miejsca. A co powiedzieć,  jeżeli podróż była bardzo udana? Tu nie ma co gadać, trzeba coś zrobić! Takie myśli snuły mi się po głowie przed ostatnim odcinkiem naszego rejsu ze Splitu do Seget Donij.

       Wybrzeże chorwackie słynie z wielkiej ilości uroczych zatoczek, gdzie można pławić się w ciepłej wodzie Adriatyku. Skoro do Seget Donij mamy przysłowiowy żabi skok,  a pogoda jest doskonała, więc przeszukuję locję i inne materiały źródłowe w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. Stosunkowo niedaleko jest zatoka Nečujam na wyspie Šolta, może być ciekawie. Ustawiam GPS-a na to miejsce i płyniemy. Na wszelki wypadek w rezerwie jest pewniak opisywany w przewodnikach, kotwicowisko Krknjaš przy wyspie Veli Drvenik. Jednak Nečujam okazuje się tym czego oczekiwaliśmy. Piękne miejsce, nieźle osłonięte od wiatru, niewiele jachtów i cudownie przejrzysta woda. Sonda pokazuje ponad 9 m głębokości a my oglądamy dno! Jak małe dzieci, niemal na wyścigi, wskakujemy do wody. Pływać, nurkować, a może na pontonie? Zrzucamy ponton, jednak szybko idzie on w odstawkę. Za to maski i fajki, jak najbardziej, bardzo się przydają. Dopływamy do brzegu, tam też jest uroczo.  A do tego nigdzie nam się nie śpieszy. Pełnia szczęścia. Jak to śpiewa Ela Adamiak: „Trwaj chwilo, trwaj. Jesteś taka piękna.” Wiem, że Ela Adamiak śpiewa o innej porze doby, ale moje odczucia w tym momencie były równie cudownie.
       Zbieramy się wreszcie do powrotu. Wieje 4 B, pełne słońce i pełny bejdewind. Ćwiczymy pływanie „na kancie”. Oczywiście na tyle, na ile pozwala na to jacht typu czarterowa Bavaria. Załoga już opływana, ma świetną zabawę. Tak właśnie powinien wyglądać ostatni dzień.
       W Seget Donij nie ma stacji paliw, więc podpływamy do Trogiru. Wiatr tężeje, robi się tłok, chętnych do zatankowania jest sporo. Warunki sprawiają, że muszę się sporo nawachlować biegami. Tak, to nie był dobry pomysł aby tu tankować. Dopiero znacznie później, w trakcie pogwarki z innymi polskimi skiperami, jeden z nich zauważył, że nie ma co tankować w Trogirze, bo nie tylko ciasno ale też, bliżej brzegu, niebezpiecznie. Mimo wszystko udaje się zatankować i wrócić do macierzystej mariny. Zupełnie niechcący, tak przy okazji, machnęliśmy tego dnia ponad 22 Mm.

       A na deser wieczorny „spacer” wodną taksówką do Trogiru. Świetną wizytówką miasta jest już sam fakt, że tutejszy zespół miejski wpisany jest na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Czy mogłoby być inaczej, skoro osadnictwo trwa tutaj nieprzerwanie od czasów kolonizacji greckiej. To kolejne miejsce na naszej trasie z ogromną ilością zabytków. Najcenniejszym z nich jest Katedra św. Wawrzyńca, budowana od XIII do XV wieku. Znajdziemy tam m.in. wspaniały, romański portal, dzieło Radovana z 1240 roku czy kaplicę Jana Usini z XV wieku, wykonane przez Juraja Dalmatinaca, jedną z ikon chorwackiej sztuki.
       Zarówno jachtem, jak i motorówką nie jest trudno trafić do Trogiru. Z daleka widać basztę Kamerlengo, część dawnych murów miejskich. Po prawej marina ACI. Dalej jest już tylko ciekawiej. Trudno się zdecydować, czy bardziej atrakcyjnie miasto wygląda z wody, czy od środka. Jednak od środka, bo na wodzie nie ma knajpek, a bez tego prawdziwy żeglarz żyć nie może. Zapuszczamy się więc w plątaninę wąziutkich uliczek, smakując niezwykłą atmosferę. Szybko robi się ciemno, jest jeszcze ciekawiej. Czas upływa błyskawicznie. Znowu nie pozostaje mi nic innego, jak tylko stwierdzić, że muszę tu jeszcze wrócić. Zaledwie musnęliśmy tego co ma w sobie Trogir a tu już trzeba wracać na jacht.

       No i udało się! Ostatni dzień był pięknym ukoronowaniem całego tygodnia. Trzeba będzie tu jeszcze wrócić.

niedziela, 14 października 2012

SPLIT - STAROŻYTNOŚĆ I CODZIENNA PORCJA DESZCZU




       Popularność Chorwacji wśród żeglarzy z całej Europy jest ogromna. Ciągną tu ze wszystkich stron, niczym mrówki do kropli miodu.  Dla tego największym problemem bywa zwykle znalezienie miejsca w marinie. Z jednej strony, chciałoby się popływać, z drugiej, trzeba mieć świadomość, że jeśli zbyt późno dopłyniemy, pocałujemy przysłowiową klamkę. Nawet na kotwicowiskach niekiedy brakuje miejsca. Codziennie więc, wstajemy stosunkowo wcześnie,  by dotrzeć do celu przed innymi. Tak też zrobiliśmy przedostatniego dnia naszego rejsu. Co prawda mieliśmy do przepłynięcia zaledwie ok. 12 Mm, ale bardzo zależało nam na miejscówce w marinie ze względu na plany zwiedzania Splitu.
       Nie kombinuję z miejscem cumowania. Czytałem różne negatywne opinie o możliwości cumowania w klubowych marinach Splitu. Zatem od razu  kierujemy się do mariny ACI  (43o30,2’N, 016o25,9’E).  Mariny ACI znane są przede wszystkim z tego, że są drogie, w Splicie zapłaciliśmy ok. 583 kuny, ale też i z wysokiego standardu. Poza tym, nadzieją napawa fakt, że w tej marinie może zacumować 370 jachtów.


       Do mariny dopływamy przed godziną 1100, po niespełna 3 godzinach żeglugi. Wcześniej długo wpatrywałem się w mapę Splitu i okolic oraz w plan samej mariny. Na żywo wszystko się zgadzało, ale czułem się jakoś niepewnie. Wpłynąłem do tej części basenu portowego, która jest położona najbliżej recepcji. Ale stało tu zaledwie kilka jachtów, całkiem pusto przy kei. O co chodzi? Czy coś pomyliłem? Nikogo nie ma na kei, nie ma się kogo zapytać. Jak się zachować jeśli nie ma tłumu ani żadnych innych problemów? Tak po prostu zacumować i już? Wybieram jakieś miejsce i podchodzimy. Pojawiają się ludzie z mariny, którzy pomagają dokończyć manewr. Możemy tu stać? Tak, oczywiście. Wreszcie przychodzi olśnienie. No tak, przecież marina ACI w Splicie jest bazą firm czarterowych. Tu w weekend  będzie młyn i brak miejsc. A póki co, te kilkadziesiąt jachtów, które przypłynęły, tłoku nie robią. I bardzo dobrze. Mogę się uspokoić.
       Ogarniamy się bez pośpiechu i ruszamy na podbój miasta, które jest centrum Dalmacji i jej głównym portem. Na piechotę trochę daleko. Ale Chorwaci wiedzą jak zarabiać na turystach. Co turysta sobie zamarzy, z całą pewnością dostanie. W tym przypadku jest to bardzo popularny środek lokomocji na Adriatyku, wodne taxi. Z mariny do miasta i z powrotem za jedyne 50 kun od osoby. Nie można nie skorzystać. Tradycyjnie dostajemy wizytówkę z numerem telefonu na wypadek, gdyby naszła nas ochota na powrót, a pana akurat by nie było. 

     
       Czas, czas, czas! Ciągle go brakuje. Ilość ciekawych miejsc w Splicie jest tak duża, że nawet gdybyśmy spędzili cały dzień na zwiedzaniu, to i tak zobaczylibyśmy zaledwie jego niewielką część. A przecież trzeba też zwiedzić przynajmniej jedną knajpkę, a to zajmuje sporo czasu. Zanim więc zaczęliśmy zwiedzanie już było wiadomo, że do Splitu trzeba będzie jeszcze kiedyś wrócić. Tym razem stawiamy na ogólne obejście Pałacu Dioklecjana. A właściwie tej części miasta, która kiedyś tym pałacem była. Jak sama nazwa wskazuje, człowiekiem, który zażyczył sobie, by mu taki letni domek postawiono, był rzymski cesarz Dioklecjan. Budowa trwała ok. 10 lat, tj od 295 r do 395 r. Budynek miał wymiary 215 m na 181 m, powierzchnia ok. 39 000 m2. Cesarz widocznie chciał sobie zapewnić na starość jakiś cichy kąt. A miejsce to wybrał sobie z prozaicznego powodu, urodził się tuż obok w Salonie. Okazuje się, że kumoterstwo ma długą tradycję a pan Gosiewski ze swoją specjalną stacją kolejową nie był pierwszy.


       Obecnie, to co było kiedyś dumną siedzibą cesarza,  jest zabytkową dzielnicą miasta, która zachowała wiele z tego co było tu w starożytności. Dawne korytarze pałacowe to obecnie uliczki, dawne dziedzińce to obecnie place. 


Wystarczy przymknąć oczy by wyobrazić sobie, że jest się w siedzibie wielkiego cesarza, gdzie kłębi się tłum dworzan, gdzie knuje się różne intrygi. W 220 budynkach mieszka tu teraz ok. 3000 ludzi i przewija się dziesiątki tysięcy turystów. 


Musimy rozdzielić się na dwie grupy, bo w tym niesamowitym tłumie turystów z całego świata, bardzo trudno poruszać się w siedmioosobowej grupie. Ciągle się nawołujemy, ciągle szukamy. Jest tak wiele intrygujących rzeczy, że co chwilę coś innego kogoś zatrzymuje. Po tych uliczkach można chodzić całymi godzinami w różnych kierunkach i ciągle odkrywać nowe ciekawostki.  Oczywiście jest też wielki, kolorowy i bardzo gwarny jarmark. Trudno mieć o to do Chorwatów pretensje. Skoro są chętni, aby zostawiać tu pieniądze, to czemu im tego nie umożliwić. Normalny człowiek gdy staje się turystą popada w jakiś amok. Gotów jest wydać wszystkie pieniądze jakie ma i jeszcze więcej.

       Kręcimy się tu i tam. Trafiamy do wielkiego pomnika biskupa z X w, Grzegorza z Ninu (Grgur Ninski). Pomnik jest oczywiście dużo młodszy, ale wystarczająco stary, aby wytworzyła się legenda, o tym, jakoby potarcie wielkiego palca biskupa przynosi szczęście. Nie wiem czy tak jest faktycznie, ale patrząc jak doskonale jest wypolerowany ten magiczny palec, dochodzę do wniosku, że przybywający tu turyści są bardzo nieszczęśliwymi ludźmi, skoro z takim zapałem polerują tego palucha.


       Czy to możliwe, aby w lecie, w Chorwacji, codziennie padał deszcz? Tak, to jest możliwe. Właśnie w czasie włóczęgi po Pałacu Dioklecjalna przychodzi kolejna ulewa. Pomaga nam podjąć decyzję o zrobieniu sobie przerwy w jednej z niezliczonych knajpek. Przeczekujemy deszcz w bardzo miłym miejscu delektując się miejscowymi przysmakami. Ja decyduję się na rybę, która najpierw była w jakiejś marynacie a później smażona. Pyszne.


       Już wcześniej stwierdziłem, że załoga nam się tym razem udała wyśmienicie. I oto mamy  kolejny dowód na jej zgranie. Kiedy deszcz już przestawał padać i wyjrzeliśmy z naszego lokalu, okazało się, że druga część załogi schroniła się przed deszczem, niemal za ścianą.
       Powoli kończymy spacer „po mieście”. Zaglądamy jeszcze do piwnic cesarskich.


 „Dotykamy „ starożytności. Ileż tu się działo spraw wielkich i małych. Przecież to byli tacy sami ludzie jak my. Otrząsam się z zadumy. Odległa historia, wielki cesarz, kolorowy tłum turystów i odpustowy jazgot. Kupujemy pamiątki i prezenty dla bliskich. Znak czasu: na jednym ze straganów pani zapewnia nas najgoręcej jak może, że to co ma do zaoferowania nie pochodzi z Chin!  Szukamy bez powodzenia powideł z fig, które, podobno, są pyszne. Na pocieszenie kupujemy inne wyroby z tych owoców.  Wreszcie, wracamy do wodnej taksówki i płyniemy do mariny uporządkować wrażenia ze Splitu przy małym co nieco. 


poniedziałek, 8 października 2012

MILNA –PIĘKNE, SMUTNE MIASTECZKO

MILNA
       Choć Palmižana bardzo nam się podobała, musimy płynąć dalej. Może, nie tyle musimy, co chcemy. Codziennie tyle ciekawych wrażeń, że z niecierpliwością czekamy na to co będzie dalej. Drugiego dnia musieliśmy nieco skorygować nasze plany, ale teraz znowu jesteśmy na „właściwym kursie”. Wypływamy więc wczesnym ranem na spotkanie kolejnych wrażeń. Bo skoro do tej pory było tak przyjemnie, to dlaczego dalej, nie miałoby być co najmniej równie fajnie.

       Poranek zachwyca kolorami. Wczorajsza burza i częściowe zachmurzenie sprawiają, że oglądamy na niebie niezwykły spektakl, jak mawiają niektórzy, kicz w czystej postaci.
       Wcześniejsza zmiana planów sprawiła, że od dzisiaj do końca rejsu, mamy przed sobą krótkie odcinki. Będzie więcej czasu na zwiedzanie. Też dobrze, mamy przecież przed sobą Split i Trogir. Na razie jednak płyniemy do miejscowości Milna, tej na wyspie Brač.
       Znowu spokojny dzień. Romek i KaTomek biorą się za szorowanie pokładu. To już czwarty dzień, więc jacht jest już nieco przyprószony. Patrząc na kolegów myślę, że kolejny raz sprawdziło się, że nie ważne gdzie i jak, ale przede wszystkim z kim. Mamy fajną załogę, dobrze ze sobą współpracującą, pomagającą sobie. Jest po prostu przyjemnie a o to przecież chodzi. Jakby na potwierdzenie tego KaTomek robi dzisiaj drugie ciasto. Co prawda jachtowy piekarnik nie jest najlepszy, ale on jakoś sobie z tym radzi, klnąc przy tym pod nosem od czasu do czasu.
       Szybko docieramy do cieśniny pomiędzy wyspami  Šolta i Brač, czyli do Splitska Vrata. Tuż za nimi skręcamy  w prawo i wpływamy do zatoki Milna, na końcu której jest miasto o tej samej nazwie. Miasto malutkie, 1200 mieszkańców, ale mamy tu do wyboru dwie mariny, marinę ACI w samym mieście i marinę Vlaska w jednej z odnóg zatoki, tuż przed miastem, razem ok. 240 miejsc postojowych. Vlaska, jakoś nie robi na mnie dobrego wrażenia, choć wiem, że są i tacy, którzy ją lubią. Kiedyś prowadziło ją dwoje Holendrów. Już od kilku lat ich tu nie ma. Stoi tu sporo jachtów, ale jakoś tu jest bez życia. Płyniemy do mariny ACI (43o11,8’ N, 016o25,5’E), ponieważ jest jeszcze wcześnie, nie mamy problemów ze znalezieniem dobrego miejsca do zaparkowania, blisko biura i sanitariatów.
       Robimy sobie na jachcie obiadek, KaTomek serwuje drugie ciasto, z zaciekawieniem przyglądamy się otaczającemu nas miastu. Wygląda bardzo ciekawie, jest bardzo malownicze, przytulne, po prostu jest bardzo ładne. Idziemy przyjrzeć mu się bliżej. Robimy zakupy. Część załogi ma ochotę się wykąpać mimo, że pogoda nie jest nadzwyczajna. W związku z tym przemierzamy całe miasto by dojść do czegoś w rodzaju plaży. Dziwne są te ich skaliste plaże. Można sobie nieźle tyłek poobijać. No, ale popluskać się można, Woda zdecydowanie cieplejsza niż w Bałtyku. Jednak tym razem co innego zwraca moją uwagę. Milna to, jak już stwierdziłem, bardzo ładne miasteczko, z bardzo przyjaźnie wyglądającą niską zabudową, dominują ciepłe kolory, dużo bogatej zieleni. Tchnie spokojem.  A jednak jest w tym mieście jakiś smutek. Jakby ludzie za chwilę mieli stąd uciec pozostawiając cały swój dobytek. Jesteśmy kawałek od „centrum”. Ula przystaje przy menu knajpki położonej nad brzegiem zatoki. Kelnerka zachęca ją gorąco aby u nich przysiąść i czegoś skosztować. Przy stolikach nie ma ani jednego gościa. Stoję oddalony o kilka metrów, czuję lekkie zażenowanie. Wracamy do mariny. Patrzę na bramę do niej. Brama, jak brama, tylko ... płotu nie ma, nie ma ogrodzenia. I nawet wieczorem, kiedy to wszystkie kafejki nad Adriatykiem ożywają, tu jest jakoś inaczej. Tak, zeszli się ludzie do kafejek. Ale trwało to, raczej krótko. Nie było gwarnych biesiad do późnej nocy. Zjedli co mieli zjeść i sobie poszli.  A może tak tylko mi się wydawało, może to ta pogoda wlała we mnie taki nastrój. A może, gdzieś w tyle głowy pojawiła się myśl, że oto kończy się już czwarty dzień rejsu i zostały już tylko dwa dni żeglowania?

niedziela, 7 października 2012

RAJ NA WYSPACH PIEKIELNYCH


HVAR

Wczoraj okoliczności zmusiły nas do nieplanowego powrotu do Komiży.  Tym razem mamy nadzieję, że uda nam się popłynąć dalej. Cel: Hvar. Z locji wynika, że szansa na znalezienie wolnego miejsca w tym porcie jest niewielka. Aby zwiększyć nasze szanse wstajemy nieco wcześniej. Ogranicza nas czas pracy sanitariatów, które otwierane są o godzinie 07 00. Jednak o wyznaczonej porze, piętnaście minut później i pół godziny później wciąż jest zamknięte. Mija kolejny kwadrans, i nic. No cóż, pani wucetowa nie przyszła. Poprzedniego dnia tak się biedaczka „zmęczyła”, że nic dziwnego, że rano nie była w stanie przyjść do pracy. Korzystamy więc z tego co mamy na jachcie, jemy śniadanie, uzupełniamy wodę i ruszamy.
       Rano mamy kiepską pogodę. Prawie bez wiatru, spore zachmurzenie. W końcu zaczyna padać deszcz. Zwykle w takiej sytuacji, każdy kto może, chowa się pod pokład. Na decku przeważnie zostaje sam sternik. A tu co się dzieje? Szalona załoga wdziewa co ma przeciwdeszczowego i ani myśli się chować. Co za ludzie? Na szczęście jest ciepło, więc deszcz nie specjalnie uciążliwy. W końcu wychodzi słońce. Zaczynamy stopniowo się rozbierać ze sztormiaków. Robi się gorąco. Gdy zbliżamy się do Pakleni Otoci (archipelag Wyspy Piekielne) jest już piękne Chorwackie lato, jak z folderu reklamowego. Wybieram drogę między wyspami archipelagu ze względów estetycznych, spodziewam się tam spotkać urocze miejsca. Wymyślone przeze mnie przejście, od strony morza, nie jest zbyt dobrze widoczne. Ale na cóż jest GPS? To jest fantastyczny wynalazek. Nawet niezbyt wprawny żeglarz umiejący się nim posługiwać trafi wszędzie, gdzie tylko będzie chciał. Oczywiście pod warunkiem, że elektronika nie nawali.
       Elektronika nie nawaliła. Trafiamy tam gdzie chciałem. Okazuje się, że dokonałem dobrego wyboru. Miejsce piękne, po lewej burcie mijamy wysepki Borovac i Planikovac, a po prawej mamy wyspę Marinkovac. Cieśnina układa się w „esa”. Są też mini zatoczki, w których kotwiczą jachty żaglowe, a również jeden wielki kredens. Woda bliżej brzegu ma jasny turkusowy kolor. Wygląda to świetnie. Już zapomnieliśmy, że kilka godzin wcześniej padał deszcz a do tego nie było wiatru. Między wyspami i tak trzeba przejść na silniku. 
       Gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie Pakleni Otoci ujrzeliśmy miasto i wyspę Hvar. Podobno wyspa Hvar jest najbardziej nasłonecznioną wyspą chorwackiego wybrzeża, średnio w roku jest tutaj 2724 słonecznych godzin.  Miasto prezentuje się bardzo interesująco. Niestety, mimo stosunkowo wczesnej pory, w porcie ani jednego wolnego miejsca. A więc plan „B”. Robimy kółeczko w zatoczce i wypływamy na Pakleni Kanal by popłynąć do mariny Palmižana położonej na wyspie sw. Klement w archipelagi Pakleni Otoci, ok. 2,5 Mm od Hvaru.
       Bez względu na to co rozumiemy pod pojęciem „raj”, większość z nas ma jakieś jego wyobrażenie. Dla mnie są to właśnie jakieś wyspy, położone na ciepłych morzach, porośnięte ciekawą roślinnością, z licznymi przytulnymi zatoczkami i wysokimi temperaturami, choć bez przesady. I wyobraźcie sobie, że właśnie odnajduję miejsce, które dokładnie odpowiada tym wyobrażeniom. Wpływamy do zatoki, w której znajduje się marina ACI Palmižana (43o09,8N, 016o23,7E). Bardzo dobrze osłonięta od wiatru, ma miejsce dla ok. 200 jachtów. Jest tam wszystko co żeglarzom na wakacjach jest potrzebne: kantor, sklep, knajpy, place zabaw dla dzieci, sanitariaty, wodne taxi do Hvaru (100 kun). Oczywiście za postój trzeba zapłacić i to niestety, nie mało, bo 500 kun. Ale od pierwszej chwili nam się podoba. Fajnie było już przy cumowaniu. Obsługa sygnalizowała gwizdkiem gdzie podejść. Wdawało mi się to przesadą, bo było sporo wolnych miejsc. Jednak później okazało się, że wszystkie one zostały zajęte. Między innymi przez całą flotyllę, ok. 20 jachtów wyczarterowanych przez dwie bardzo znane polskie firmy z branży budowlanej. Robimy rekonesans po wyspie. Jak w jakimś cudownym gaju, przeróżne rośliny, pewnie w sporym stopniu sprowadzone tu z różnych miejsc na świecie.
       A po drugiej stronie wyspy zapierająca dech w piersiach zatoka Vinogradišče z malowniczo położonymi nad samą wodą, a jednocześnie schowanymi w tym gaju, knajpkami. Ogarnąwszy szybko jacht i siebie wracamy tam, by zażyć morskich kąpieli i skorzystać z gościnności jednej z knajpek. Tylko jedna sprawa mi nie daje spokoju. W tym raju na Wyspach Piekielnych jest bardzo dużo ludzi, a mi się wydawało, że w raju, to ja raczej zbyt wielu ludzi nie spotkam. Wszak raj ma być nagrodą, za bardzo godziwe życie, a to co obserwuję dookoła siebie nie świadczy o dużej liczbie przedstawicieli naszego gatunku, spełniających to kryterium. Coś tu nie gra.
        Wieczorem wybieramy się na wycieczkę do Hvaru. Oczywiście korzystamy z wodnych taksówek. Patrząc na zbliżające się szybko miasto, jeszcze przed zejściem na ląd, żałuję, że mamy tak mało czasu na zwiedzanie. Jest tu takie nagromadzenie zabytków, że wprost trudno w to uwierzyć. Można by obdzielić nimi kilka znacznie większych miast. No, ale przecież, swoje cegiełki do historii tego miasta dokładali kolejni gospodarze, od Ilirów i starożytnych Greków poczynając. Co ważniejsze wiele z tego dziedzictwa udało się zachować. Duży wpływ na rozwój miasta miało również to, że było to  miejsce zimowania floty weneckiej. W 1612 r. zorganizowany został w Hvarze, działający do dzisiaj teatr, uważany za pierwszy w Europie teatr publiczny;
       Cóż robić? Coś trzeba wybrać i liczyć na to, że los da nam możliwość jeszcze kiedyś tu powrócić. Decydujemy się na zdobycie fortu Španjol wzniesionego  w XVI w na miejscu zamku z XIII wieku. Fort góruje zdecydowanie nad miastem – wznosi się na wysokości 109 m n.p.m. Otoczony też jest pięknym parkiem, którego nie możemy jednak podziwiać w pełnej okazałości, bo już jest ciemno. Ale panorama miasta jest fantastyczna. Warto było wdrapać się na tę górę.  
       Bardzo przyjemne doznania z popołudnia i wieczoru sprawiają, że nikt już nie pamięta o przykrych doznaniach żołądkowych z poprzedniego dnia. Ruszamy więc na podbój miejscowych knajp. Trafiamy na  Trg sv. Stjepana. Nie tylko my mieliśmy taki pomysł. Całe watahy turystów przemierzają  tar we wszystkich kierunkach. Niesamowite miejsce, gdzie z każdego zakątka wyziera historia. A plac nie jest mały, ma ok 4500 m2. powstał przez zasypanie niewielkiej bocznej zatoczki. A skoro jest taki wielki, to lokali gastronomicznych jest tu też odpowiednio duża liczba. Trudno się zdecydować. W końcu wybieramy na chybił trafił. Wybór był, jak najbardziej, trafiony. Zbieramy się do powrotu do Palmižany. Pojawił się nawet mały deszcz, który ułatwił nam podjęcie decyzji o powrocie.

       Motorówką, którą płynęliśmy do Hvaru była całkiem szybka, ale ta, którą wracaliśmy była bardzo szybka. Niesamowity powrót: niebo zaciągnięte chmurami, pędząca w ciemności motorówka a na horyzoncie nadciągająca burza. 

DOMAČA RAKIJA – KATASTROFA SKIPERA


 
        Wypływamy z Seget Donij. Bardzo lubię tę atmosferę na jachcie, gdy naprawdę rozpoczyna się rejs, gdy wreszcie cumy oddane, diesel delikatnie mruczy pod pokładem, jacht odchodzi od kei, płyniemy. Coś ze mnie spada. Czuję się lekko i radośnie. Teraz dopiero jest fajnie.

       Zanim jednak popłyniemy na morze cofamy się kawałeczek, aby z bliska przyjrzeć się od strony wody Trogirowi. Piękny widok, my tu wrócimy. A teraz już kurs na wyspę Vis do Komiży.

       Pogoda wykonuje kolejną woltę. Piękna słoneczna pogoda, prawie bezwietrznie. Nie da się zbyt wiele popływać na żaglach.  Dzięki temu jednak, załoga, której doświadczenie żeglarskie nie jest nazbyt bogate, może spokojnie oswajać się z jachtem i sterowaniem. Wszyscy po kolei, stając za sterem, z wielką uwagą i napięciem wpatrują się w kompas. Mają podany kurs i jakoś trzeba się na nim utrzymać. A tu jak na złość Talitha nie specjalnie chce współpracować. Chwila nieuwagi, a łódka już płynie w swoją stronę. Cóż za niesforne urządzenie. Udaje się nam jednak dopłynąć do celu. Mamy za sobą pierwsze 35 Mm. 


       Współrzędne portu w Komižy to 43002,7 N; 016005,2 E. Port jest bardzo ładnie położony, w sporej zatoce, do której trafiamy bez problemów. Obsługa portu nieco ospała. Właściwie nie wiadomo, czy będą pomagać czy nie. Czy chociaż wskażą miejsce? Jak na Chorwację jest to dosyć nietypowe. Przeważnie obsługa marin pokazuje gdzie stanąć, aby jak najwięcej jednostek mogło się zmieścić. W końcu stajemy. Podłączmy jacht do prądu, uzupełniamy wodę. Pierwszy rzut oka na okolicę, jeszcze z pokładu jachtu, jest O.K. Idziemy sprawdzić sanitariaty. No, tu jakby nieco mniej O.K. Malutki budyneczek, na dole ubikacje u góry kabiny natryskowe – dwie – koedukacyjne. Jest bardzo przytulnie, a do tego kierowniczka obiektu sprawia wrażenie jakby spożyła jakieś sfermentowane owoce. Przy okazji zachodzę do biura uregulować opłaty. Luksusów tu nie ma, ale i cena za postój nie jest zbyt wygórowana, 360 kun za dobę.

      
       Same miasteczko jest niewielkie, ok 1800 mieszkańców. Bogactwa wielkiego nie widać, ale Komiža ma swój urok, swój klimat. Jest spokojnie i jakoś tak pogodnie w sensie duchowym. Od razu ma się dobry nastrój. Zupełnie jakby to miasteczko się do nas uśmiechało. A skoro tak, to trudno tego przyjaznego uśmiechu nie odwzajemnić.

       Pogoda jest taka, że wszyscy marzą przede wszystkim o kąpieli w morzu. Robimy szybko klar i idziemy na plażę. Nie musimy iść zbyt daleko, plaża jest niemal po drugiej stronie falochronu. Zanurzamy się w ciepłych wodach Adriatyku i rozkoszujemy chwilą. Cieszymy się jak dzieci. Chce się pływać i leżeć na wodzie. A może ponurkować? A może posiedzieć na plaży i wystawiać twarz do słońca? Tak, tego właśnie oczekiwaliśmy.

       Wieczorem wyruszamy „na miasto”. Uliczki wyraźnie ożyły, miejscowi i żeglarze wędrują we wszystkich kierunkach. W tzw. międzyczasie marina wypełniła się do ostatniego miejsca. Jachty cumują też na kotwicowisku po wewnętrznej stronie falochronu, ale też i po zewnętrznej. Popularność chorwackich akwenów momentami przerasta możliwości gospodarzy. W  miasteczku jest wszystko co potrzeba: sklepy poczta, knajpy. Uzupełniamy zakupy w sklepie, m.in. kupujemy osiemnastokilowego arbuza. Wędrując ciasnymi uliczkami, innych tu nie ma, napotykamy ulicznego sprzedawcę spirytualiów domowego chowu. Trudno się oprzeć pokusie i nabywamy domačą rakiję. W końcu trafiamy do jakiejś knajpy, której nawet dobrze nie widać z ulicy. Kiedy jednak już do niej się dojdzie, okazuje się, że jest pięknie położona nad samą zatoką, po jej drugiej stronie w stosunku do portu. Dobrze trafiliśmy, bardzo dobrze, knajpa nie tylko jest ładnie położona, ale też dają dobrze zjeść.

       Po powrocie na jacht kontynuujemy biesiadę. Jedzenia na jachcie jest pod dostatkiem, no i ta domača rakija. Gdzieś koło pierwszej w nocy, z sąsiedniego jachtu, zaczął coś do nas burczeć bardzo nieparlamentarnymi słowami pijany jak bela Słowak. A, płyń Se w spokoju, dobry człowieku. Mimo wszystko przykręciliśmy nieco potencjometry, ale do trzeciej i tak siedzieliśmy. Natomiast, zdziwiło mnie, że nie rozpracowaliśmy całej rakiji. Jakoś nie wchodziła.

       Rano wachtę kambuzową mieli Romek i KaTomek. Przed śniadaniem naleliśmy sobie jeszcze po szklaneczce rakiji. Znowu jakoś niespecjalnie szła. Romek chyba wcale nie ruszył, a jeśli nawet to bardzo delikatnie. Natomiast na śniadanie chłopaki przygotowali taką pyszną jajecznicę i w takiej ilości, że napchałem się jak bąk. Jak się powstrzymać jak dają takie pychoty. Ale było mi jakoś tak, ciężko, jakoś dziwnie się czułem. Przejdzie, nie przejdzie?

    Nie przeszło!!! Tego dnia znowu pogoda się mocno zmieniła. Było pochmurnie. Wiało ok. 5 B. Morze szybko się rozbujało. Padła pierwsza część planu na ten dzień, odwiedziny błękitnej groty, która znajduje się na pobliskiej wyspie Biševo i podobno jest sporą atrakcją. Ale wpłynięcie do niej w sytuacji gdy wysokość fali dochodzi do 2 m jest przedsięwzięciem dosyć karkołomnym, wziąwszy pod uwagę, że wysokość otworu, którym wpływa się do groty ma ok. 1,5 m. Kierujemy się więc w kierunku wyspy Korčula. I wtedy zaczynają się moje zmagania z rakiją. Ależ dostałem w kość, czegoś takiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Po mnie ruszają następni. Widocznie uznali, że skoro skiper może to i oni też mogą. Kiedy oddałem już wszystko co mogłem, a nawet znacznie więcej, Neptunowi, postanowiłem pójść do kajuty chwilę odpocząć. Odpoczynek nie trwał zbyt długo, bo przyszedł KaTomek i powiedział, że załogo czuje się fatalnie i na dzisiaj ma dość. Chcąc, nie chcąc, zwlokłem się z koi. Rzut oka na mapę. Sporo załoga napływała, tyle że nie bardzo w kierunku Korčuli, wciąż mieliśmy zdecydowanie bliżej do Komižy, niż gdziekolwiek indziej. Więc kolejna zmiana planu, staję za sterem i wiozę wycieczkę z powrotem tam skąd rano wypłynęliśmy. Dopływamy do portu, a komputer pokazuje, że tak pływając, w tę i we wtę, przepłynęliśmy ponad 20 Mm. Nieźle, szkoda tylko, że nie w tym kierunku. Wiatr nie słabnie. Trochę jest nerwowo przycumowaniu. Ospałość obsługi portu w tych warunkach jest przyczyną sporego zamieszania. Udaje nam się jednak zacumować do kei, na jednym z ostatnich miejsc. Parę minut później są już tylko miejsca na kotwicowisku.

       Tego dnia nikt nie ma ochoty na wycieczkę do knajpy. Delikatne jedzenie, ciepła herbata i te sprawy, liżemy rany. A wieczorem, jakby dla właściwego zakończenia tego dnia, przychodzi potężna burza.    

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...