środa, 22 czerwca 2016

ELANEM PO ADRIATYKU - MAKARSKA, DZIEŃ CZWARTY


Stari Grad o poranku

       Świat o poranku wygląda zupełnie inaczej. Ludzie się krzątają przy różnych pracach. Niektórzy siedzą w kafejkach przy porannej kawie. Ale i same miasto jest jakby jakieś inne. Łapię aparat i idę na poranny spacer przed wypłynięciem. Stari Grad też należy do miast o bardzo długiej historii. Co prawda obecnie mieszka tu niespełna dwa tysiące mieszkańców, ale warto wiedzieć, że było to pierwsze miejsce osadnictwa na wyspie Hvar i jednym z pierwszych w całym regionie Adriatyku. I faktycznie na każdym kroku widać świadectwa bogatej historii. Mamy tu pozostałości murów obronnych z IV w p.n.e. i osady rzymskiej. , wczesnochrześcijańskie baptysterium przy kościele Św. Jana z XII wieku, renesansową rezydencję Petara Hektorovicia z ok 1520 roku, kościół Św. Stefana (1605 r.), klasztor dominikanów (1482 r.), barokowy rynek Škor i wiele innych. Ale też widziałem jak w tych wąziutkich uliczkach układa się kanalizację. Współczesność zanurza się w historię. Pracowała taka bardzo mini koparka i uwijali się ludzie. Historia, historią ale jakoś żyć trzeba.
       Czasami tak bywa, że nie możemy rano się zebrać aby płynąć. Załoga rozłazi się jak mrówki na trawniku. Tym razem jednak, mimo, że nie było żadnego przymusu udaje się ogarnąć rzeczywistość dosyć szybko i o 0900 oddajemy cumy. Mamy w planie przystanek przy słynnym Dugim Racie, zwanym też często Zlatym Ratem, na południowym brzegu wyspy Brač. Jeśli jesteśmy w tej okolicy, mamy płynąć Hvarskim Kanałem i mamy ochotę się pokąpać (przynajmniej niektórzy), to gdzieżby indziej aniżeli przy Dugim Racie. To faktycznie jeszcze nie sezon. Oprócz nas jest na razie na kotwicy tylko jeden jacht. Wkrótce podpływają do pobliskiego nabrzeża dwa małe wycieczkowce. Później pojawiają jeszcze trzy jachty. Admiralnie jednak cisza i spokój. Również na plaży nie widać tłumów. Zaraz po zacumowaniu w kokpicie pojawia się jakaś przekąska. Zostaje przyjęta z należytym uznaniem załogi. 

No to do wody.

       Poruszenie na jachcie, szczególnie wśród młodzieży wywołuje to co koledzy dostrzegają na brzegu. Nie na samym cyplu, ale na skalistym brzegu wyspy. Kilka miłośniczek kompleksowego opalania się absorbuje na sobie uwagę co bardziej zgłodniałych. Zaczynają się kąpiele, podpływanie bliżej brzegu. Siła natury jest potężna. Nawet umiarkowanie ciepła woda nie jest w stanie ostudzić emocji co niektórych. Może to nie zupełnie to, ale Tomek zaspokaja głód załogi serwując golonki z ziemniakami z kapustą. Pyszne! Powoli te ziemniaki z kiszoną kapustą stają się tradycją naszych rejsów, i to tradycją bardzo mile widzianą. Postój Dugim Racie trochę nam się przeciągnął, staliśmy tam prawie dwie godziny. No ale nic dziwnego, tyle atrakcji naraz.

Dugi Rat

       Dzień bardzo przyjemnej żeglugi. Niezbyt silny fordewind. Momentami nawet decydujemy się płynąć „na motyla”. Szkoda, że nie mamy spinakera. Pięknie. 

Motyl rozwinął skrzydła

       Makarską, cel na ten dzień, osiągamy o 1700. Wolnego miejsca przy kei pod dostatkiem. Oczywiście przy cumowaniu towarzyszy nam pan z portu. Od razu opłacamy postój. Tym razem jest to 430 kun. Już przywykłem, że Chorwacki skubią turystów bezlitośnie. I nic na to nie poradzimy. Trzeba jednak przyznać, że dużo z tych pieniędzy wciąż inwestują w rozwój infrastruktury. No może nie wszędzie. W Makarskiej, podobniej jak w Starim Gradzie, informują, nas że jeszcze nie ma sezonu i w związku z tym nie ma żadnych sanitariatów. Straszenie to dziwne. Duży, fajny port, jeden z najbardziej znanych i urokliwych kurortów w tej części Chorwacji, a nie ma normalnej mariny. Chyba po prostu w Makarskiej nie lubią żeglarzy. A może uważają ich za niepotrzebny kłopot, skoro „lądowi” turyści zostawiają tu tyle pieniędzy.

Zbliżamy się do Makarskiej

       Wyruszamy w miasto. Mimo, że jeszcze sezon się nie zaczął, ludzi jest całkiem sporo. Mało tego, czuć atmosferę wakacyjnego kurortu. Dookoła gwar i pełno „suwenirowej” tandety. Zupełnie jak w naszych Międzyzdrojach, tyle że bardziej klimatycznie. Małe miasta tutaj, same w sobie mają tyle uroku, że bez dodatkowych upiększeń, często dosyć wątpliwych, przyciągają ludzi z całego świata. Piotr proponuje wypad na kolację do lokalu, który przypadł mu szczególnie do gustu, gdy spędzał tu wakacje z żoną. Mnie, na odwiedziny fajnej knajpy namawiać nie trzeba. Mówisz – masz. Idziemy do Mirakul. Lokal położony przy swego rodzaju deptaku. Z wyglądu specjalnie się nie wyróżnia. Skoro jednak mają dobrą kuchnię to trzeba to sprawdzić. Na początek mała konsternacja. W zimie zmienił się właściciel i załoga. Chwila zawahania. Siadamy i zamawiamy. I wcale nie żałujemy. Bardzo przyzwoite jedzenie.

       Zrobiła się już ciemna noc, gdy wracaliśmy na jacht. Jeszcze tylko jakieś spóźnione zakupy. Jak to dobrze, że w takich kurortach sklepy funkcjonują do późnej nocy. A w środku, cóż za niespodzianka! Co najmniej kilkunastu Polaków. Przed sklepem kolejne dwie grupki. No cóż, Makarska nie lubi żeglarzy, ale nasi rodacy bardzo lubią Makarską

Ruszamy w miasto.


poniedziałek, 20 czerwca 2016

ELANEM PO ADRIATYKU - STARI GRAD, DZIEŃ TRZECI




       Wynurzamy się ospale z koi. Jest piękny wczesny poranek. Rozglądam się w poszukiwaniu wolnego miejsca przy kei, ale niestety nic takiego nie widać. Trudno się dziwić skoro na niektórych jachtach imprezy trwały do czwartej rano. Znowu nie pozostaje nam nic innego jak czekać. W końcu, koło dziesiątej, zaczynają odpływać pierwsze jachty. Niestety w ciągu nocy nic nie zmieniło się w kwestii długości moich ramion i w dalszym ciągu nie byłem w stanie stojąc przy lewym kole sterowym operować manetką gazu znajdującą się na prawej burcie. Mechanik sugerował aby posługiwać się lewym kołem i to z lekkim naciskiem na jego górną część. Właściwie trudno przewidzieć na ile trwała może być ta prowizorka. Powiadają doświadczeni ludzie, że prowizorki są najtrwalsze, ale jakoś mam wątpliwości, czy aby na pewno. Raczej nie mam ochoty testować w tej sytuacji swojego szczęścia. Dopłyniemy, nie dopłyniemy. A jak się rozsypie? Zakładamy jednak z powrotem rumpel awaryjny.  Chcę być przygotowany na różne ewentualności.  Ruszamy. Udało się, dochodzimy zupełnie spokojnie. Możemy zgłosić serwisowi, że czekamy.

Uliczka w Kut 

     Serwis zapowiedział swój przyjazd na godzinę 1300. Mamy sporo czasu, jednak nie na tyle dużo aby wyruszyć na dłuższy spacer, a szkoda bo Vis ma bardzo długą historię, sięgającą czasów neolitu. W II tysiącleciu na wyspę przybyli Liburnianie, którzy między rokiem 1100 a rokiem 750 pne wybudowali fortyfikacje, a pod koniec VI w pne stworzyli pierwsze państwo iliryjskie na Adriatyku. Może  następnym razem będzie więcej czasu. Jesteśmy w Kut, czyli wschodniej części Visu. Wspinamy się z Zygmuntem na wzniesienie, na którym położone jest miasto. Typowe, bardzo urokliwe dalmatyńskie miasteczko. W tej części Visu spośród wielu zabytków jest tylko Kościół Św. Cypriana. Widok ze szczytu wzniesienia bardzo atrakcyjny. Schodzimy na dół, Zygmunt sprawdza temperaturę wody w zatoce. Jak to często bywa, moje odczucia nieco się różnią od odczuć moich kolegów. Jak dla mnie brakuje jeszcze co najmniej 5o C abym mógł się zanurzyć.

Bulwar w Kut

     W tym samym czasie Michał, Piotr i Filip wypożyczają skutery i jadą sobie poszaleć po górskich drogach Visu.

Nasi szaleni jeźdźcy

       Koło trzynastej przyjeżdża serwis. Nie idzie jednak do nas, lecz do stojącego obok innego Elana. Idę więc za nim zaciekawiony, co też im się przytrafiło. Przy okazji zamieniamy kilka słów o jachcie. Mają jakieś problemy z GPS-em. Skiper jachtu wygłasza opinię dziwnie podobną do mojej na temat Elana. Tak, ładna łódka, ale technicznie jej sporo brakuje.
       Serwismeni są dobrze przygotowani i bardzo sprawnie przebiega naprawa wszystkich usterek na naszej Petrze. Próbują nawet uruchomić nasz telewizor, jednak bez powodzenia. Nasze zadowoleni z ich pracy wyrażamy nie tylko słownie, ale także chmielowym czteropakiem. Płacimy za postój, 160 kun i możemy ruszać.
       Czas upływa błyskawicznie. Jest  już dobrze po piętnastej. Trzeba zmienić plany. Chciałem w czasie tego rejsu dopłynąć do Lastova. Późna pora i lekko nadszarpnięte zaufanie do Elana skłaniają mnie do wybrania bliżej położonego celu, miasteczka Stari Grad na wyspie Hvar.
       Z Visu do Stari Grad płyniemy nieco ponad 4 godziny. Wystarczająco długo, by dostrzec kolejne mankamenty Elana. Zaczęło się do zapasów przy rozwijaniu grota. Wystarczyła jakaś niewielka niedokładność przy zwijaniu, by żagiel zablokował się w maszcie. Cała załoga dzielnie uczestniczyła w tych zmaganiach. Trochę do przodu, trochę do tyłu, w górę, w dół. W końcu jakoś się udało. Załoga zasłużyła na zimne piwo. Kolejna ciekawostka to widoczność instrumentów pokładowych. Co z tego, że są markowe (Garmin) skoro przy pełnym słońcu ich wskazania są prawie niewidoczne. Żadnej osłony ani nic innego co ułatwiłoby odczyt. I kolejna ciekawostka to umiejscowienie przycisków do uruchamiania i wyłączania silnika. Nie mam pojęcia jak to zrobić stojąc przy sterze. Za każdym razem aby uruchomić katarynę należy paść na kolana. Ewentualnie, jeśli ktoś ma dodatkowy przegub na przedramieniu, i to skręcający się we wszystkich kierunkach, to wystarczy jak przykucnie. No cóż sternik musi wykazywać się pokorą.

Stari Grad

       Wpływamy do dużej zatoki o nazwie takiej jak i miejscowość: Stari Grad. O 1945 pada „Tak stoimy!”. Zwykła miejska keja, wzdłuż której biegnie ulica. Zachodzące Słońcu maluje wszystko ciepłymi barwami. Wszystko robi się nienaturalnie pomarańczowe. Robi się nastrojowo. Z tej sielanki wyrywa nas na chwilę pan z portu, oświadczając, że póki co nie ma sanitariatów ani natrysków. Podobno będą pod koniec czerwca. To jeszcze nie jest sezon. Ale opłatę w wysokości ok 500 kun, tak czy owak trzeba wnieść. Dobrze, że chociaż woda i prąd są dostępne na kei.
       Miasteczko rozłożyło się niezbyt szerokim pasem wzdłuż brzegu zatoki. Tym niemniej nie brak w nim urokliwych uliczek i placyków. Nie często się to zdarza, ale właśnie w Starim Gradzie, tak jest, że bulwar nadbrzeżny wcale nie należy do najciekawszych miejsc. Nie jest brzydki, ale dopiero po wejściu w ciasne ulice robi się interesująco. Nie brakuje tu ciekawych zabytków. No i oczywiście duża ilość zachęcająco wyglądających knajpek. W jednej z nich postanowiliśmy zakotwiczyć na kolację. Zrobiło się już ciemno gdy zasiadaliśmy w La Gitana położonej w tajemniczym zaułku. Ludzi akurat tutaj nie było, ale ludzie z obsługi byli bardzo przyjaźni i radośni, więc skorzystaliśmy z ich zaproszenia. Jeden z nich nawet zagadywał trochę po polsku. Od kilku lat pracuje u nich jakaś dziewczyna z Polski. Większość z nas zdecydowała się na hobotnicę(ośmiornicę) z grilla. Okazało się, że był to bardzo dobry wybór. Mogę z czystym sumieniem polecić.


Dobre miejsce na kolację.

niedziela, 19 czerwca 2016

ELANEM PO ADRIATYKU - VIS, DZIEŃ DRUGI

Milna
       
       Niedzielny poranek. Leniwie wygrzebujemy się z koi. Jest po prostu pięknie. Część załogi wyraża ochotę odwiedzenia pobliskiego kościoła. Właśnie ksiądz wyszedł przed kościół i rozmawia z jakąś kobietą. Wszystko skąpane w słońcu i błogim lenistwie. Nam też specjalnie się nie śpieszy. Mam w głowie jakiś plan rejsu, ale nigdzie nie jest powiedziane, że musimy go zrealizować co do przecinka. Żeglowanie to również wolność. Idą chłopaki na mszę. Ja nieśpiesznie udałem się do recepcji aby opłacić postój. Mimo pewnych niedogodności, ceny nie zostały obniżone. Trzeba było wysupłać 540 kun. A my narzekamy, że operatorzy naszych autostrad nie obniżają cen za przejazd w czasie remontu. Wypłyniemy godzinę później. A co?
       Michał kupił już tu, w Milnie dwie pompki-pistolety na wodę. Zawsze mu w głowie jakieś dowcipy. Trzech kolegów poszło do kościoła, Michał poszedł się przejść, a do pompek dorwał się Filip. Pierwszą pompkę od razu zepsuł. Czy ma taki talent, czy jakość tego sprzętu była taka dobra, tego już się nie dowiemy. Za to z całą pewnością wiadomo, kto został potraktowany pompką jako pierwszy. Mógłbym ogłosić konkurs w tej sprawie, ale byłby on zbyt łatwy, więc nie zrobię tego. Mina Michała bezcenna. 

Śmigus-dyngus
       W końcu udało się jakoś zagonić wszystkich na pokład i koło 1100 wypłynęliśmy w dalszą drogę. Prognoza całkiem sympatyczna. Ma wiać do 25 kontów, czyli do 6 B. Zapowiada się niezła jazda. Zanim wypłyniemy z zatoki Milna stawiamy żagle. Gdy wychodzimy poza Splitskie Wrata, czyli cieśninę między wyspami Šolta i Brač faktycznie daje się odczuć rześki wiatr. W pewnym momencie wiatrowskaz pokazał nawet 30 knotów, czyli 7B. Piękne żeglowanie, fala jeszcze nie zdążył specjalnie się zbudować. Dodatkowo wieje od strony Visu, do którego płyniemy, więc wyspa stanowi naturalny falochron. No i końcu jacht ma 44 stopy długości, dla niego takie warunki nie powinny stanowić żadnego problemu. Widzę jednak, że Tomek musi się mocować ze sterem. Jacht się dosyć mocno kładzie. O.K. zmniejszamy grota. Jacht jednak dalej dziwnie się zachowuje. 

Piękna jazda

       Wpatruję się w rysujący się przed nami zarys wyspy Vis i cieszę się fajnym żeglowaniem, gdy nagle słyszę za plecami jakieś mocne uderzenie, zupełnie jakby jakaś szeroka deska spadła płasko na podłogę. Pewnie których z chłopaków coś upuścił. Odwracam się odruchowo na ten dźwięk i widzę, że wolne koło sterowe, nie te przy którym akurat stał sternik jest jakoś dziwnie przekoszone. Ale drugie się trzyma i jacht zachowuje sterowność, choć wszystko to wygląda jakoś nie tak. Aby zmniejszyć obciążenia na sterze jeszcze bardziej refujemy żagle. Trudno powiedzieć co się stało, ale podczas próby zarefowania genuy strzela linka rolera i genua szaleje na wietrze. Być może, ten kto odblokowywał bloker nie otworzył go do końca a ten drugi zakręcił mocno kabestanem, co przeniosło na zablokowaną linę ogromną siłę, w efekcie czego lina została przecięta. Tomek z Michałem myśleli, że zdołają opanować szoty genuy, którymi szarpało jak szalonymi. Nic z tego, to zbyt duża siła. Trzeba też żagiel po prostu ściągnąć. W tym czasie strzelająca niczym bat genua rozerwana została na wysokości salingu. Na szczęście jesteśmy już blisko i zaraz schowamy się w zatoce, gdzie będzie można spokojnie wszystko zrobić. W czasie tej szamotaniny nawet nie zauważyłem, że już minęliśmy wejście do właściwej zatoki. Kolejne uderzenie i czuję jak koło sterowe obraca się zupełnie swobodnie nie przenosząc siły na płetwę sterową. No tego jeszcze nie ćwiczyłem. Zakładamy rumpel i kontynuujmy żeglugę do Visu. Ależ z tym rumplem trzeba się na mocować. W Visie kolejna niespodzianka, tu również miejska keja jest w przebudowie i trzeba stanąć w Kut. Ale tam nie ma miejsca, nawet wszystkie bojki są zajęte. Trzeba będzie stanąć na kotwicy. Próbuję elegancko ustawić się na wsteczu, ale operowanie rumplem w tym wypadku wymaga współdziałania dwóch ludzi a i to nie zawsze są w stanie go utrzymać aby nie wyłożył się na burtę. W końcu znajdujemy jakieś sensowne miejsce do rzucenia kotwicy.

Kut
       Robimy klar na jachcie. Armator powiadomiony, jeszcze dzisiaj ma przyjechać serwis. Stoimy dosyć daleko od brzegu a niestety nie mamy silnika do naszego pontonu, a trzeba będzie popłynąć po naszego majstra. W zatoce co prawda fale są niewielkie, ale góry otaczające zatokę słabo chronią przed wiatrem. Wskaźnik pokazuje, że jego siła momentami przekracza 20 knotów (5 B), do 25. Widzę, że kotwica nie trzyma. Podpływamy kawałek i rzucamy również kotwicę zapasową. Pilnie obserwujemy myszkowanie jachtów. Zdaje się, że teraz jest w porządku, ale i tak na noc trzeba będzie wyznaczyć wachty kotwiczne.
      W końcu zjawia się serwis. Jeśli dobrze pamiętam, to Zygmunt i Michał trudzili się na pagajach. Sympatyczny i bardzo kompetentny młody człowiek szybko zdiagnozował szkody. Dokonał prowizorycznej naprawy. Zapakowaliśmy mu podartą genuę. Co najważniejsze załatwił sobie transport powrotny portową motorówkę, bo dosyć trudno byłoby naszym pontonem przewieść te wielkie i ciężkie płótno. Umówiliśmy się, że następnego dnia rano, jak zwolni się miejsce przy kei podpłyniemy i wtedy wszelkie prace zostaną dokończone. I tylko jedna rada, naszego chorwackiego przyjaciela nie dawała mi spokoju. Zalecił mianowicie aby płynąc do kei sterować tym kołem, które pierwsze odmówiło posłuszeństwa, ale manetka gazu silnika znajdowała się akurat na drugiej burcie. Mam dosyć duży zasięg ramion, ale do czterech metrów to mi trochę brakuje. Dosyć istotny drobiazg, bo przy podchodzeniu do kei rufą synchronizacja pracy steru i silnika jest decydująca i lepiej aby to robiła jedna osoba. No cóż, mam całą noc aby sobie nieco wydłużyć ramiona.
       To nie był łatwy dzień. Załoga jednak sprawiła się znakomicie. Nie było paniki, ani nawet zamieszania. Było zrozumienie powagi sytuacji ale dobry humor nas nie opuszczał. Brawo chłopaki. Jeszcze dosyć długo siedzieliśmy przy kolacji i nie tylko omawiając wydarzenia mijającego dnia. Powoli kończył się dzień pełen wrażeń. Na większości jachtów też już poukładali się do snu. Tylko na flotylli jachtów pod banderą Medsailors, jak zwykle było bardzo głośno do białego rana. Muszę na przyszłość sprawdzać ich planowane marszruty. Może uda się ich nie spotkać.

       Zaczęły się wachty kotwiczne. Na szczęście jacht utrzymuje pozycję.  

Czas na odpoczynek

sobota, 18 czerwca 2016

ELANEM PO ADRIATYKU - START

Marina Croatia Yacht Club
       Jak sobie skomplikować wyjazd do Chorwacji? To proste, wystarczy umówić się kilkoma kolegami, mieszkającymi podobno po drodze, że będzie się ich po kolei zabierało (i później odwoziło). No bo faktycznie, Kwilcz, Wrocław i Bobrowniki Śląskie w zasadzie są po drodze ze Szczecina do Trogiru. Na papierze wygląda to nie najgorzej, nadkłada się raptem ok 150 km. Ale w praktyce sprawy mają się nieco inaczej. Wyruszam ze Szczecina około 1100. Początek drogi bardzo dobry, S3 do Skwierzyny szybko i wygodnie. Niemal cały czas na tempomacie. Jedynie na obwodnicy Gorzowa, gdzie z resztą trwają wytężone prace nad budową drugiej nitki, trzeba zwolnić. Jak już się zajedzie do kolegi, no to trudno nie wypić kawy i nie zjeść, czegoś pysznego.
       Później z okolic Kwilcz do Wrocławia już zdecydowanie gorzej. To jak pokonywanie pola minowego czołgając się. Bardzo wolno i w stałym napięciu. Nawet po wjechaniu na drogę nr 5, Poznań – Wrocław nie jest lepiej. Aż trudno uwierzyć, że dwa tak ważne miasta mają tak beznadziejne połączenie. Te niespełna 220 km zajęło nam blisko cztery godziny. A u kolejnego kolegi znowu małe conieco, inaczej nie wypada. Z Wrocławia na Śląsk jedzie się autostradą A4 więc znowu nieco przyspieszmy. Hola, hola, spokojnie, aby dojechać do Bobrownik trzeba zdecydowanie zboczyć z autostrady. Robi się wieczór. Krótki postój w Bobrownikach. A jakże, znowu po staropolsku, jakiś poczęstunek i wyruszamy dalej. Całe szczęście, że wszystkim dopisują humory i jakoś kolejne kilometry mijają całkiem przyjemnie.
       Autostradą A1 nasza radosna ekipa wjeżdża do Czech. Uwaga, trzeba kupić winietkę! Później będą kolejne, w Austrii i Słowenii. O ile Czesi jakoś już sobie prawie poradzili z budową autostrad i dróg ekspresowych w tym kierunku, to Austriacy nie za bardzo. Do tego jeszcze tradycyjne roboty drogowe w Wiedniu i mamy pełen obraz beznadziei. Na pocieszenie można dodać, że Słoweńcy, którzy bezlitośnie łupią kierowców na swoich króciutkich autostradach, 30 euro za miesiąc, wreszcie rozpoczęli budowę odcinka autostrady z okolic Ptuj do przejścia granicznego. Więc za kilka lat wreszcie zniknie te wąskie gardło. Tym razem jedziemy w nocy i jest przed sezonem, więc nie stoimy w gigantycznym korku jak to zwykle bywa w ciągu dnia. Z tego samego powodu nie ma też korka na bramkach autostradowych w Chorwacji. Bardzo miłe. Znowu można ustawić tempomat i leniwie dojechać niemal do samego Trogiru.
       Koło południa wjeżdżamy wreszcie na rozległy, skąpany w słońcu, parking przy Croatia Yacht Club. To trzecia, obok mariny ACI i położonej na przedmieściach (Seget) bardzo sympatycznej mariny Baotic, najmłodsza marina w Trogirze. Jeszcze 3-4 lata temu był to teren przemysłowy, bardzo nieprzyjazny. Teraz wszystko zostało uporządkowane, zainwestowano duże pieniądze w infrastrukturę. I choć widać, że wciąż jeszcze coś się robi, to już jest fajnie, tak po żeglarsku. Widać troskę gospodarzy o to aby wszystko dobrze wyglądało i aby żeglarze dobrze się tu czuli. Pewnie musi minąć kilka lat aby miejsce obrosło patyną i dorobiło się swojego klimatu, ale są duże szanse aby tak się stało.

Gotowi do drogi

       Nasze nadzieje na wcześniejsze przyjęcie jachtu, a tym samym wcześniejsze wypłynięcie okazują się płonne. Pani w recepcji Croatia Yacht Club (firmy nota bene zarejestrowanej w Geteborgu) są bardzo przyjaźnie nastawione, ale niewiele mogą pomóc. Serwis miał z naszym jachtem sporo pracy. Obiecują, że się wyrobią do 1530. Ciśnienie jest ogromne, grozi wręcz wybuchem. Ekipa chce na morze! Zaczyna się psychologiczne nękanie obsługi demonstracyjnym zaglądaniem na jacht, pod hasłem, a co to się tam dzieje. Niestety, nasze wysiłki nie przynoszą zbyt wielkiego rezultatu, tym niemniej udaje się przejąć jacht nieco wcześniej,  ok 1430. Po raz pierwszy w moim żeglarskim życiu będę pływał Elanem, a dokładniej będzie to Elan Impression 444 z roku 2014, o mało wyszukanym imieniu, Petra. Pierwsze wrażenie jest pozytywne. Ładna, nowoczesna linia, obszerna messa, niezłe wyposażenie. Nieco wątpliwości wzbudza bardzo wysoka wolna burta. Niby coś za coś, w końcu stąd ta wielkość wnętrza, ale lepiej aby nie wiało zbyt mocna w czasie manewrów portowych. Fajne za to są trzymaki do szklanek i niewielkich butelek w kokpicie, bardzo przydatne. Do tego wi-fi, w obecnych czasach wręcz pożądane przez żeglarzy. Wszyscy są obstawieni różnymi elektronicznymi gadżetami i bez sieci ani rusz. Aby jednak w głowach nam się nie poprzewracało są i drobne uciążliwości. Najważniejsza to chyba, podobnie jak na wielu innych czarterowych jachtach, to brak worków lub jakichś zaczepów do sklarowania lin od obsługi żagli. Jacht wielki, ale z linami nie ma co zrobić. Mamy na jachcie telewizor. Ale tylko mamy, bo urządzenie nie gra i grać nie będzie. Może to i lepiej, bo telewizja wpływa bardzo destrukcyjnie na rozwój życia towarzyskiego.

Elan 444 Impression od środka

      Około godziny 1600 jesteśmy sklarowani, mocno podekscytowani i gotowi do drogi. Padają komendy do odejścia. Volvo-Penta równiutko, delikatnie pomrukuje i powoli opuszczamy marinę. Jak to zwykle bywa z dużym zaciekawieniem patrzymy na stare miasto w Trogirze. Jest bardzo atrakcyjne z każdej strony. Za chwilę jesteśmy na wysokości mariny Baotic, na którą spoglądam z wyjątkową sympatią. To właśnie stąd zaczynałem najwięcej swoich rejsów po Adriatyku. Wypływamy na Splitski Kanal i kierujemy się do Milny na zachodnim brzegu wyspy Brać. Z rozmowy wynika, że z naszej ósemki, poza mną, tylko Michał był do tej pory w tej miejscowości. No to dobrze. Płynie bardzo spokojnie, przy bardzo małym wietrze. Mimo wszystko próbujemy trochę ćwiczyć z żaglami. Nasz kuk Tomek od początku szaleje. Ledwie przepłynęliśmy połowę  krótkiego dystansu do Milny a na stole ląduje ciepły posiłek.

Wypływamy

       Chwilę po 19 wpływamy do zatoki Milna. Mijamy po lewej burcie plażę i Marinę Vlaska. Po chwili po prawej marinę w porcie rybackim. Ani za jedną, ani za drugą specjalnie nie przepadam. Może gdyby u rybaków było lepsze zaplecze sanitarne? Dopływamy do ACI a tu niespodzianka. Główna keja, przy której zwykle cumują jachty gości właśnie jest w trakcie remontu i trzeba cumować po drugiej stronie zatoki, przy miasteczku. Zaparkowaliśmy niemal naprzeciwko zabytkowego kościoła Gospa od Blagovijesti (1783). Nie jest to moja ulubiona opcja. Jakbyśmy rzucili kotwicę na środku ruchliwego skrzyżowania w wielkim mieście, pełno ludzi, ciągły gwar, mnóstwo jeżdżących w tą i z powrotem skuterów. Miałem wrażenie, że oni celowo jeździli w kółko, bo to przecież niemożliwe żeby w takiej Milnie było aż tyle tych pierdzących skuterów. No i do tego dosyć daleko do recepcji. Trudno jakoś to przeżyjemy.

Kuk w akcji

       Jesteśmy na wakacjach, więc nie będziemy się przejmować tym, że wokół nas ludzie się bawią, ani tym że do prysznica trzeba iść 5 minut. Ale to, że w naszej schładzarce, którą początkowo wziąłem za zamrażarkę, wybijają nam jakieś pomyje, poruszyło wszystkich. Mieliśmy tam co prawda same zapakowane produkty, czy to w worki foliowe, czy to w puszki, czy wreszcie w butelki, tym nie mniej nikt nie miał ochoty grzebać się w ściekach. W tym momencie Zygmunt poczuł się w swoim żywiole. Niemal rzucił się na schładzarkę, a dokładniej pod nią, do szafki, aby dokładnie rozpoznać problem. Co też szybko mu się udało. Ścieki ze zlewu i topiący się lód w schładzarce płynęły podobnymi, niezbyt grubymi wężykami do łączącego je trójnika, którego budowa jest nader zagadkowa. Nie wnikając jednak w szczegóły, wyście z tegoż trójnika było zapchane i ścieki ze zlewu wybijały w schładzarce, której dno było wyraźnie poniżej poziomu umywalki. Mamy więc naszego pierwszego bohatera domu, a właściwie jachtu. Zygmunt zasłużył na dużą szklanę czegoś krzepkiego. Tylko problem, że on żadnej wody ognistej ani temu podobnych nie zażywa !?
     Gdy sytuacja została w pełni opanowana, mogliśmy wyruszyć na podbój miasta. I nagle okazało się, że jednak wszyscy tu już byli. Niektórzy co prawda od strony lądu, ale jednak. No cóż w pewnym wieku pamięć zaczyna szwankować.


W Milnie

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...