niedziela, 31 stycznia 2016

OD ZATOKI DO ZATOKI, OD KONOBY DO KONOBY.

   
 

       Jak przystało na prawdziwie leniwy urlop, drogę ze Szczecina do Trogiru rozkładamy na dwa etapy. Wszak wszystko musi być tak zorganizowane abyśmy w żadnym momencie się zbytnio nie zmęczyli. W czasie poprzednich tego typu wyjazdów nocowaliśmy  w różnych miejscach w Niemczech i Austrii. Zawsze były to bardzo urokliwe miejscowości, w których pobyt wspominaliśmy nader ciepło. Tym razem wprowadziliśmy małą innowację. Słowenia. Przecież za każdym razem jadąc do Chorwacji przejeżdżamy przez ten malowniczy kraj. I jak do tej pory, nigdy się tam nie zatrzymaliśmy na nocleg. A przecież wygląda tak interesująco. Do tego to Słowianie, no i posługują się euro. Jakież to wygodne. Duży palec ląduje na mapie na miejscowości Ptuj. Palec nieco wspomagany portalem booking.com, bo jakoś wyjątkowo mamy ochotę na niezbyt drogie, przytulne lokum, ileż razy można mieszkać w tych 5 gwiazdkowych hotelach. Dojazd do Ptuj z głównej drogi jest bardzo łatwy. Ale ku naszemu zdumieniu przejeżdżamy przez centrum a nawigacja wyprowadza nas za miasto. Może nie za daleko, ale jednak. Kiedy już minęliśmy zamek okazuje się, że mamy skręcić nie w normalną drogę, a na jakiś polny dukt. A tam nic nie widać. Pojawia się niepewność. Gdzie my jesteśmy? Jakieś wygnajewo? Na miejscu niepewność jeszcze wzrasta. Budynek, owszem ładny, panorama (nie ma wątpliwości skąd nazwa) okolicy z Drawą w roli głównej urzekająca, ale pierwsze wrażenie jest jakieś dziwne jakby się weszło w zimie do pustego mieszkania z wyłączonym ogrzewaniem. Na szczęście kontakt z gospodarzami szybko odmienia odczucia. Szczególnie Pani, duża, energiczna i niezmiernie sympatyczna, sprawia że czujemy się w Panorama Sobe bardzo dobrze.


       Nie wiem o co chodzi z tym chłodem i obcością ale kiedy wyruszmy na wieczorny spacer do miasta to uczucie znowu się pojawia. Ani landrynkowy zachód Słońca, ani hipnotyzujący wschód Księżyca w pełni, tego nie zmieniają. To miejsce ma w sobie coś takiego. Wchodzimy do restauracji Amadeusz na obiadokolację. To samo. Bez przytulności. Jedzenie całkiem przyzwoite, choć żadne z dań nie zrobiło na nas jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia. Zaspokoiwszy głód kontynuujemy nasz spacer po Ptuj.  Obco, pustawo, zapadł zmrok. Naszą uwagę przykuwa wąska uliczka biegnąca dosyć stromo w dół. Jej środkiem wije się potężny wąż, stworzony z setek butelek po winie. W coktórejś butelce niewielka kartka z fragmentem wiersza. Tą niezwykłą uliczką dochodzimy do placyku ze sceną, przed którą siedzi na krzesłach publiczność. A na scenie poeci (może miejscowi, może nie) czytają własne wiersze. Nasza umiarkowana znajomość Słoweńskiego, a właściwie jej brak, sprawiły, że nie byliśmy w stanie docenić niezwykłych walorów współczesnej poezji słoweńskiej więc nieśpiesznie się oddaliliśmy by obejrzeć inne zakątki miasta.


       W sobotni poranek wita nas piękne Słońce. Kwiaty nabrały świeżych barw. Zrobiło się radośnie.  A już ostatecznie gospodarze Sobe Panorama oczarowali nas przy śniadaniu. Kapitalna atmosfera, pyszne jedzenie i te … ubranka dla jajek. Rewelacja. Tak, warto było zatrzymać się w Słowenii, bo to i mili ludzie, i język jakiś taki przyjazny, a te euro to naprawdę wygoda.

       W naszej marinie startu radykalne zmiany.  Już nie ma wątpliwości, to jest marina Baotic. Nie żadne tam Seget, Trogir Seget, czy inne tam. Wszystko wokół krzyczy MARINA BAOTIC. To chyba nowy budynek tak ośmielił właścicieli. Nie tylko budynek, przybyło miejsc do cumowania, pojawiła się nowa stacja paliw, w porównaniu do starej, po drugiej stronie kanału, rewelacja. Szykuje się nowy parking. Jednym słowem wielkie przeobrażenie i to w bardzo dobrym kierunku. Każdy przyjazd do Chorwacji to okazja do stwierdzenia, jak oni tam bardzo inwestują w infrastrukturę turystyczną.
       Okrętowanie to jak zwykle czas bardzo gorączkowy. Co prawda tym razem plan był taki, że jak w miarę wcześnie się ogarniemy to wypływamy, a jak nie, to nie, nie ma przymusu. Nigdzie się nam nie śpieszy. Jacht to nieco już zużyta, standardowa Bavaria 38 z 2003 roku o interesująco brzmiącym imieniu Mish Mash, z firmy Yacht Centar Baotic. Wszystko jest takie jak można się spodziewać po dwunastoletnim jachcie czarterowym. Jedyna rzecz nieco zaskakująca to rodzaj autopilota. Tak starej konstrukcji nie widziałem na jachtach komercyjnych od 2006 roku. Załączany mimośrodem, którego precyzja działania była nieco dyskusyjna. Również kaucja, jak za taki jacht stosunkowo wysoka bo 2000 Euro. Ale ogólne wrażenie O.K. Ani się obejrzałem a jacht już był sklarowany więc startujemy. Kierunek Milna.


       Niestety z wiatrem bardzo kiepsko. Zdecydowaną większość drogi przybywamy na silniku. Do Milny dopływamy już po ciemku, po niespełna 3,5 godzinie żeglugi. Niby nic wielkiego, bo podejście jest łatwe. Z obu brzegów zatoki widać różne, wesoło mrugające światła. Tylko te maleńkie bojki wyznaczające granicę kąpieliska. Gdy tylko Słońce schowa się za horyzontem i zrobi się szaro, zupełnie ich nie widać. Szczęśliwie jednak dopływamy do mariny ACI, mijając po drodze marinę Vlaska i marinę w porcie rybackim gdzie stoi całe stado, ponad 20 jachtów wycieczki młodzieży z różnych stron świata. Znowu udaje mi się zająć miejscówkę na wprost konoby znajdującej się w Marinie ACI. Koszt jednej doby dla naszej Bavarki to 520 kun. Jest pięknie. Jak to się zmienia. Kiedyś symbol ciszy i spokoju a teraz miasteczko tętniące turystycznym życiem. Co prawda wszystko to ogranicza się do nadbrzeżnego bulwaru ale dostarcza wystarczająco dużo wrażeń. Muzyka na żywo, dyskoteka, kolorowe światełka, kolorowe drinki, szum i gwar. Znajomy lodziarz mówiący po polsku. W powietrzu aż gęsto od dobrej zabawy. Snujemy się powoli wśród roześmianych ludzi. W pełni czujemy, że rejs rozpoczęty. Już jest ten żeglarsko-urlopowy klimat.


       W niedzielę rano machamy na pożegnanie Milnie. Obieramy kurs na Komiżę. Pogoda w dalszym ciągu mało żeglarska. Można się wylegiwać na pokładzie, nadrabiać zaległości w lekturze i dogadzać sobie kulinarnie. Po 6,5 godzinach leniwej żeglugi opływamy cypel ….. Vis i mamy przed sobą Komiżę. Ku naszej ogromnej radości jest jeszcze sporo wolnych miejsc, które jednak szybko zaczęły się zapełniać. W czasie manewru podchodzenia do kei, jak zwykle rufą, usłyszałem jakiej dziwne odgłosy z naszego samosteru. Coś się wysypało na pokład. Nie bardzo mogłem patrzeć co się dzieje, bo do brzegu było tuż tuż i musiałem kontrolować dobijanie. Dopiero jak złapaliśmy muring i obłożyliśmy cumy mogłem przyjrzeć się bliżej, co też nam się przytrafiło. Rozpadł się samoster, wysypały się kulki, wielka lipa. Po bliższych oględzinach okazało się, że nasz autopilot ma za sobą już niejedną naprawę. Nasza złota rączka, Marek, coś próbował łatać, ale bez szans. Jak będziemy w Splicie poszukamy jakiegoś fachowca od autopilotów.
       Od ostatniej wizyty nic się w Komiży nie zmieniło. Bardzo miłe miejsce. Opłata za postój zaledwie 360 Kun. Jednak specyficzną wizytówką Komiży są sanitariaty, chyba najgorsze w całej Chorwacji, z niezwykłą, bardzo charakterystyczną szefową. Od razu wiadomo kto tu rządzi. Jak w czasach głębokiej komuny, gdzie babcie klozetowe cieszyły się dużym „autorytetem”.
       Pogoda jest doskonała. Robimy klar i opuszczamy Mish Masha. Komiżę tak bardzo lubimy z zupełnie innych powodów aniżeli portowe sanitariaty. Pierwszym z nich jest bardzo ładna plaża otwarta ku zachodowi. Przy takiej pogodzie, na razie nie marzyliśmy o niczym innym jak właśnie o zanurzeniu się w morzu. Ależ rozkosz. Po pierwszej kąpieli kupujemy sobie w plażowym bufecie po butelce Karlovacko. Tak to można się bawić.


       Drugi powód dla którego warto odwiedzić Komiżę, to wyjątkowo urokliwy bulwar nad zatoką, choć niewielki, to z całą pewnością jeden z najładniejszych na chorwackim wybrzeżu. A skoro już spacerujemy po bulwarze, to można zjeść pyszne lody i napić się świeżego soku pomarańczowego. Na sok przysiadamy w maleńkiej dziupli. Najpierw my z Ulą, później kolejni uczestnicy naszej wycieczki i wszyscy zamawiają sok pomarańczowy. Chłopak, który nas obsługuje ma coraz dziwniejszą minę, ale dzielnie donosi kolejne szklanki soku, które w tych warunkach smakują wyśmienicie. W końcu oznajmia, że skończyły się pomarańcze. Patrząc jednak w nasze oczy, i widząc w nich wielkie rozczarowanie, bez zbędnych słów idzie do najbliższego sklepiku i przynosi pomarańcze. Jak na mój gust, chyba nieco za mało. Taaak, za mało. Gdy już była przy stoliku cała nasza szóstka, szybko się okazało, że nasz kelner musi iść po pomarańcze jeszcze raz.    
       Bawiąc się dręczeniem biednego kelnera, który już miał dosyć na ten dzień wyciskania pomarańczy, dotrwaliśmy do popołudnia. I w ten sposób dochodzimy do momentu, gdy pojawia się na horyzoncie trzeci powód, dla którego warto, chodź by na kilka godzin odwiedzić Komiżę.  Odwiedziny w konobie Bako. Tam zawsze jest dużo gości, bo przez lata właściciele tego lokalu zasłużyli sobie na uznanie gości. Pyszne jedzenie, ciekawy wystrój wnętrza i stoliki tuż nad zatoką, którą właśnie otulał atramentowym aksamitem zmrok, dają wspólnie niepowtarzalny efekt.  Zdaje się, że konkurencja chce uszczknąć coś dla siebie z wielkiej popularności Bako. Tuż obok otworzyły się dwie nowe restauracje. Jedna bazuje jedynie na sąsiedztwie i cudownym położeniu nad samą zatok. Właściciele drugiej poszli krok dalej, grafika szyldu i użyte czcionki do złudzenia przypominają te z logo Bako. My jednak konsekwentnie kierujemy swoje kroki do prawdziwego Bako. Wchodzimy, i coś jest nie tak. Wnętrze pozostało jak dawniej, urok stolików ustawionych tuż nad wodą nieodmiennie zachwyca.  Ale … ludzie, personel lokalu. Jakiś taki podminowany, z bardzo cieniutkim uśmiechem na twarzy, miotający się to tu to tam. Mam wrażenie, że im w czymś przeszkadzamy. Całe szczęście, że jak zwykle jedzenie jest tutaj bardzo dobre. To również się nie zmieniło. Jednak nie mogę odpędzić myśli, jak wyśmienicie by smakowało, gdyby atmosfera nie przypominała tej w lodówce? Od razu też pomyślałem sobie, że jednak ta niewidzialna ręka rynku nie zawsze działa. Wydawać by się mogło, że mając konkurencję na karku, tym bardziej będą się starać, a tu nie. A może jednak, ta niewidzialna ręka rynku zadziała, tylko z pewnym ociąganiem? Może jeszcze daje Bako szansę?
       Obok nas, kolejny jacht, który zacumował miał również polską załogę. Sześcioro pogodnych, statecznych ludzi, mniej więcej w naszym wieku. Bardzo szybko nawiązaliśmy kontakt, państwo byli z Tarnowa. Wieczorem, kiedy wracaliśmy z Bako jakoś tak się stało, że nasza załoga weszła na naszą łódkę a ja zbłądziłem pod bimini naszych sąsiadów. Okazało się, że po pierwsze mają pyszną nalewkę, po drugie są bliskimi znajomymi moje bardzo dobrego kolegi właśnie z Tarnowa i po trzecie, że ja już ich kiedyś widziałem. Kiedy zjeżdżaliśmy z autostrady do Trogiru, obok nas podjechały trzy eleganckie samochody. Od razu zwróciły moją uwagę ponieważ wszystkie trzy były na … tarnowskich numerach i w każdym z nich tylko dwie osoby. To się nazywa mieć gest i fantazję.


       W poniedziałek rano niemal cała załoga zerwała się na nogi skoro świt. Przed nami kolejny piękny dzień, który na pewno przyniesie różne miłe niespodzianki. Szkoda więc czasu na spanie. Oddajemy cumy i w drogę. Plan na dzisiaj to dotrzeć do Vela Luka. Wielkie wyzwanie to nie jest, ale też wcale takich wyzwań nie szukamy, wręcz przeciwnie. A jeszcze, po drodze trzeba by gdzieś zatrzymać się na kąpiel. Opływamy spokojnie Vis od południa. Tam najpierw jest wysepka Ravnik, a nieco dalej na N-E, równie mały Veli Budikovac. A jest on Veli, bo ma mikrosąsiada o nazwie Mali Budikovac. Wpływamy między Budikovace na ile pozwala zanurzenie jachtu i kotwica idzie w dół. Ależ cudna woda. Oj długo można by tak się pławić. Parę okruchów chleba rzuconych do wody wystarczyło by wokół nas pojawiła się cała ławica ryb.   


       Do Vela Luki, położonej w zachodniej części wyspy Korczula dopływamy ok. 1630.  Według wydawnictw nawigacyjnych jest to spora miejscowość, 4500 mieszkańców, główny port promowy na wyspie. Zgodnie z zawartymi tam informacjami, jest tam jednak niewiele miejsca dla żeglarzy, raptem ok 25 miejsc przy kei i ok 20 przy bojach. Skoro tak, to już płynąc przez zatokę pilnie obserwujemy wszystkie mijane po drodze kotwicowiska aby mieć w zanadrzu plan B. Gdy dopływamy do portu stwierdzam, że ktoś bardzo optymistycznie podał ilość miejsc przy kei. Zaledwie trzy jachty stoją przy kei i ani jednego wolnego miejsca.  Gdzie te 26 miejsc postojowych obiecywanych przez locję? Jak to gdzie, przy bojach. Łapiemy jedną z ostatnich. Na brzeg dostajemy się pontonem, bardzo małym pontonem, dwie osoby to już dosyć. Aby nieco usprawnić całą operację przywiązujemy do pontonu długą linę i po przerzuceniu kolejnej pary na brzeg, osoba pozostająca na jachcie ściąga bączek z powrotem. Trochę mokro w siedzenie, ale Słońce operuje dosyć intensywnie więc niebawem cały nadmiar wilgoci odparował.
       Ruszamy w miasto. Najpierw jest, tak normalnie, jak to w Chorwacji. Niewielkie kolorowe domy, sporo różnych lokalików, ale raczej nie ma co liczyć na coś tak dopieszczonego jak w Bawarii czy Austrii. Jest tak bardziej po ludzku. To nie jest sala operacyjna ze swoją sterylnością i zimnem. Ale kawałek dalej już widać coś co od razu przyciąga uwagę: bulwar nadbrzeżny porośnięty palmami. I tam też się kierujemy, choć nieco okrężną drogą, bo chcemy sprawdzić, co też jest tam z tyłu. Jednak te uliczki z tyłu nie wciągają nas specjalnie, więc wracamy na bulwar, a tu jest bardzo przyjemnie. I znowu jakaś kafejka z lodami, sokami owocowymi i innymi napojami. Robi się bardzo przyjemnie. I tylko z zupełnie niezrozumiałych powodów, w całym mieście nie udaje nam się kupić lodu, tak potrzebnego do drinków. W pewnym momencie nawet udało nam się znaleźć zamrażarkę z lodem, zamkniętą na kłódkę, bo akurat tego dnia, jak nas poinformowała obsługa sąsiedniego lokalu, nikt nie widział pana od lodów. W drodze powrotnej oglądamy bardzo malowniczy zachód Słońca, który pomalował niebo pięknymi, ciepłymi kolorami, tworząc niezwykle atrakcyjne tło dla jachtów stojących na bojach. Dopełniło to tylko miłych wrażeń ze spaceru. Rozsiedliśmy się w kokpicie ze szkłem w rękach by delektować się do końca niezwykłym spektaklem na niebie. Na moment musieliśmy powrócić do rzeczywistości, bo właśnie od jachtu do jachtu przemieszczał się na łódce kasjer portowy. Opłata za postój na boi to 150 Kun. He, he, he niezły interes. Jedna z najbardziej rentownych inwestycji jakie można sobie wyobrazić. A niech im tam, byliśmy powaleni urokiem tego wieczoru, takie przyziemne sprawy jak ta bandycka opłata za postój w żaden sposób nie wpłynęła na nasz dobry nastrój. Dzień już zgasł, gwar z miasta coraz słabszy, noc otuliła całą zatokę. Skończył się kolejny dzień.


       Następnego dnia startujemy jeszcze wcześniej. Już o 0600 odpalamy katarynę i uwalniamy się z boi. Robimy tak, po pierwsze dlatego, że naszym kolejnym celem jest Korczula, cudowne miejsce i bardzo mi zależało na możliwości zacumowania w marinie ACI w samej Korczuli, a po drugie dlatego, że łudziłem się, że może chociaż wcześnie rano będzie trochę wiatru i będziemy mogli pocieszyć się prawdziwym żeglowaniem. Co do tego drugiego, niestety szybko się okazało, że moje nadzieje były całkowicie płonne. Wiatry może i wiały, tyle, że … gdzieś na półkuli południowej. Jednak te silniki spalinowe, to całkiem użyteczny wynalazek.
       Również wyspę Korczula, podobnie jak poprzedniego dnia Vis, opływamy od południa. To kolejny dzień niemiłosiernie leniwej żeglugi. Nic, kompletnie nic się nie działo. No, był jeden mały wyjątek. Po morzu pływa mnóstwo różnych śmieci. Z zasady staram się uważać na takie niezidentyfikowane obiekty, bo nigdy nie wiadomo jak może zakończyć się bezpośredni kontakt z takim czymś. Więc kiedy zobaczyłem w oddali coś unoszącego się na wodzie, zwróciłem na to uwagę sternikowi, by minął to w bezpiecznej odległości prawą burtą. Ponieważ wcześniej już kilkakrotnie mijaliśmy sporo bojek rybackich, które na wodach chorwackich są zupełnie nie oznakowane moja uwaga była zbyteczna, bo sternika był i bez tego wystarczająco czujny. Kiedy jednak nieco się zbliżyliśmy do tego NOBP-a (niezidentyfikowany obiekt beztrosko pływający)  ze zdumieniem skonstatowałem, że to nie żaden odpad cywilizacji, ani też wyjątkowo duża boja rybacka, a wielki żółw. Niesamowite. W pewnym momencie, na krótką chwilę wyciągnął nad wodę jedną przednią łapę. Wyglądało to tak, jakby chciał do nas pomachać. Byłem tak zdumiony tym widokiem, że nawet nie sięgnąłem po aparat.
       Piękna pogoda, doskonała widoczność, płyniemy na silniku, można więc bez większego ryzyka zrobić mały skrót przy wschodnim brzegu Korczuli. Maleńki Gubavac zostawiamy po lewej burcie, ostrożnie, ze względu na głębokości, wzdłuż wschodniego brzegu wysepki Vrnika i skręcamy w lewo by przejść między Kamenjakiem i brzegiem Korczuli, dalej NN-E i wychodzimy na Kanał Jeżevica. Kolejny atrakcyjny fragment chorwackiego wybrzeża. Pełna sielanka. Jeszcze uwaga na prom, który przecina nasz kurs. Stocznia Leda po lewej i wyspa Badija po prawej. I po chwili widzimy Korczulę i marinę ACI. Jest godzina 1330 i w marinie jeszcze całkiem sporo wolnych miejsc. Udało się.


       Korczula to niezwykłe miasto. Tu czuć w powietrzu magię. Stara część miasta upakowana do granic możliwości na niewielkim półwyspie ma w sobie niezwykły magnetyzm. Uliczki wspinające się od wody na szczyt niewielkiego wzniesienia, przeciskające się między niewielkimi budynkami. Mimo wielkiej ciasnoty jeszcze znajduje się miejsce na restauracyjne stoliki. Można zasiąść i odpłynąć do krainy marzeń. Jednak rozpoczynamy do spaceru na plażę, całkiem niezłą jak na chorwackie warunki.  
       Nie wiem z jakiego powodu szukaliśmy restauracji na kolację na nadmorskiej promenadzie. Wszystkie rozsądne argumenty przemawiałyby przeciwko takiemu wyborowi. A my nie. My musimy mieć widok na zatokę. Niewątpliwie bardzo ładny widok, szczególnie o zachodzie Słońca. Tyle, że w kwestii jedzenia, to jednak najważniejszy jest smak potraw. Niestety restauracja Konijk Morski pod tym względem nie zasługuje na specjalne uznanie. Nawet ośmiornice z grilla, które w Chorwacji wszędzie są pyszne, tu były niezbyt nieudane. Sytuację z powodzeniem uratowały nasze dobre nastroje i pyszne i fantazyjnie skomponowane lody zjedzone kilkadziesiąt metrów dalej, w lodziarni Caramel. Właściciel choć zabiegany niemiłosiernie, jednak cały czas z uśmiechem na twarzy. A kiedy poprosiliśmy go o lód, po prostu sprezentował go nam. Po odniesieniu lodu na jacht, jeszcze trochę spacerowaliśmy po zaułkach Korczuli. Gdy zapadła noc zrobiło się jeszcze ciekawiej. Ktoś tam dawał koncert na ulicy. Wszędzie tłumy rozbawionych ludzi. Tajemnicze światła mrugają porozumiewawczo zapraszając do zagłębienia się w przygodę. To co mieści się w obrębie XIII wiecznych murów czaruje przybyszów na każdym kroku. A może spotkamy gdzieś za rogiem ducha Marco Polo, który podobno właśnie tutaj urodził się w 1254 roku. Jego niezwykła podróż Jedwabnym Szlakiem do Chin do dzisiaj pobudza wyobraźnię i prawdziwych podróżników i tych, którzy tylko marzą o podróżach.  Szkoda było kończyć ten wieczór.
       Marina ACI w Korczuli kosztowała nas 545 Kun. Jak to w Chorwacji, drogo, ale być w pobliżu i tu nie zajrzeć, to po prostu niemożliwe. Dlatego piracką opłatę za marinę uiściłem z przyjemnością. Ech! Podobnie jest w paru innych miejscach. Chorwaci starają się aby turystom było przyjemnie. Wiedzą jak sprawić by wydawanie pieniędzy nie było tak bolesne.


       Kolejny dzień rejsu również rozpoczęliśmy dosyć wcześnie. Już nie trzeba nawet specjalnie się umawiać co do tego. Szkoda tracić czas na spanie, a wschody słońca są równie poetyckie jak zachody. Tuż przed 0600 oddajemy cumy i kierujemy się w Pelješki Kanal.  Mijamy w nim piękny, czteromasztowy żaglowiec Sea Cloud. Niestety płynie na silniku. Szkoda bo byłoby na co popatrzeć. Wybudowany w 1931 Sea Cloud ma 109,5 m (360 stóp) długości, ożaglowanie ma 3000 m2, a wysokość najwyższego masztu nad pokładem wynosi 54,20 m. W latach osiemdziesiątych kapitanem Sea Cloud był m.in. nasz rodak Ryszard Choiński.
       Dalej płyniemy przez Korčulanski Kanal. Bierzemy namiar na zatokę Čarnjeni na wyspie Šcedro. Pora trochę się pomoczyć. W przytulnej zatoce oprócz nas tylko dwie niewielkie łodzie rybackie, które niebawem odpływają. Niesamowite wrażenie. Zupełne odludzie. Aż niemożliwe, że jeszcze są takie miejsca w zatłoczonej Chorwacji. Było tak tak przyjemnie, że nawet nie zauważyliśmy, że nasz postój trwał 1,5 godziny.  Ale nigdzie nam się nie śpieszyło. Po prostu, gdy już uznaliśmy, że na razie wystarczy kąpieli, podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy dalej, ku Pakleni Otoci.


       Wrażenia z Zatoki Černjeni były niezwykłe, bo w Chorwacji turystów przybywa lawinowo. Ludziskom przypadła do gustu ta przyjazna kraina mimo cen z Księżyca. Oczywiście dotyczy to niestety również żeglarzy. Ponieważ do Palmižany przybyliśmy dosyć wcześnie, w marinie było jeszcze pustawo. Nauczony doświadczeniem poprzednich dni, wiedząc że wystartujemy skoro świt, od razu zapłaciłem za postój (506 Kun), by uniknąć rano zamieszania. Gdy poszliśmy na plażę nad Zatoką Vinogradišče, to trafiliśmy na prawdziwy tłum. Nie tylko żeglarze, którzy masowo kotwiczą w zatoce, ale również mnóstwo turystów dowożonych tu najróżniejszymi urządzeniami pływającymi z Hvaru. Jeszcze nigdy, w czasie mojego pobytu, nie było tutaj tak ciasno. Ale nic dziwnego, warunki do kąpieli wyśmienite. Więc i my nie darujemy sobie tej wspaniałej przyjemności zanurzenia się w cieplutkiej wodzie Adriatyku.


       Gdy słoneczny rydwan nieco przesunął się po nieboskłonie i pot przestał się lać z ludzi jak z fontanny, ubraliśmy się „na galowo” i za pomocą wodnej taksówki przetransferowaliśmy się do Hvaru. To kolejne z tych magicznych miejsc, gdzie przechadzając się wąskimi uliczkami, można usłyszeć różne głosy z niezwykle barwnej przeszłości. Zgoła inne głosy, rozradowanych tłumów turystów, można usłyszeć na głównym placu, czyli trgu sv. Stjepana. Nad wszystkim góruje Fort Hiszpański, do którego podejście jest wyzwaniem niczym wspinaczka wysokogórska.  Ny jednak najpierw kierujemy się do XV wiecznego niewielkiego klasztoru Franciszkanów. Znowu jesteśmy za późno by obejrzeć znajdujące się w nim ekspozycje. Na pocieszenie pozostaje nam jednak podziwianie kolejnego bajecznego zachodu Słońca, który z tego miejsca wygląda szczególnie atrakcyjnie.


       Syciliśmy tak ducha, i syciliśmy, aż w końcu i ciało się upomniało. Parę lokali już w Hvarze przetestowałem. Nigdzie nie zgłaszałem zastrzeżeń, wręcz przeciwnie. Miłośnicy dobrego jadła zawsze znajdą tutaj coś dobrego. My tym razem mieliśmy ochotę na pizzę. Niby nic wielkiego, a jednak … Jest w Hvarze taka pizzeria Pizza Kogo. Jak sięgam pamięcią, to tylko raz, w Toskanii, w miejscowości Castagnetto Carducci w Bruschetteria Enoteca „Sapori Mediterranei”  zdarzyło mi się jeść równie wyśmienitą pizzę. Zdaje się, że każdy z nas zamówił coś innego, ale wokół było słychać tylko same „ochy” o „achy”. A jak to nieco zakropić białym winem, to sięga się doskonałości. Zatem drogę powrotną do mariny Palmiżana, mimo sporego balastu w brzuchu, odbyliśmy unosząc się pięć centymetrów nad ziemią i wodą. Atmosfera mariny tylko podtrzymała nas w tym cudownym nastroju. I znowu żal było kłaść się spać.


       Przedostatni etap naszego rejsu rozpoczynamy podobnie jak poprzednie wczesnym rankiem. Nad wyspą Hvar jeszcze unoszą się mgły w dolinach, niebo czaruje purpurami, Słońce jeszcze przyczajone za wzniesieniami, woda niemal idealnie gładka. Cóż za bezwietrzny sezon na Morzu Śródziemnym. Trzy rejsy, różne miejsca, spora rozpiętość czasowa, i jeden wspólny mianownik: brak wiatru. Aby więc dotrzeć do kolejnego celu na naszej trasie znowu musimy wspomagać się dieslem. A ten cel to Split. Z jednej strony to jakby już powrót do cywilizacji. Z drugiej jednak strony, stare miasto w Splicie jest tak niezwykłe, że ten powrót jest bardzo łagodny. Tym bardziej, że po drodze rzucamy jeszcze kotwicę w Zatoce Nečujam. Piękne miejsce, zatoka dosyć daleko wcina się w głąb wyspy Šolta. Czysta, turkusowa woda zapewnia doskonałą widoczność na głębokość kilku metrów. Wpływamy niemal do końca. Jak tylko upewniliśmy się, że kotwica trzyma rozpoczęły się kąpiele i biesiadowanie. Marek wyławiał z dna różne skarby, m.in. moją kamerkę GoPro, która bez mojej zgody raczyła mnie opuścić. Absolutnie pełny relaks.


       W końcu pada komenda „kotwica w górę!” i ruszamy w kierunku Splitu. Na Splitskim Kanale delfiny postanowiły urozmaicić nam przedostatni dzień na Adriatyku i pojawiły się gromadnie, przez kilka minut  pozwalając nam łaskawie podziwiać swoje piękno. To bliżej, to dalej, pojawiały się na chwilę wywołując ogólną radość na pokładzie. A tu już przed nami Split. Z daleka widać wieżę katedry Sv. Duje i ogromne wycieczkowce stojące w porcie. Po prawej nowoczesne osiedla z ciężkimi bryłami betowych wieżowców. I wszystko piękne obramowane majestatycznymi górami otaczającymi miasto.
       Zaraz po zacumowaniu próbujemy szukać pomocy w sprawie nieszczęsnego autopilota. Od sympatycznych ludzi z mariny dostaliśmy numer telefonu do fachowca. Gdy ten przyjechał, tylko pokręcił głową, tego typu urządzenia nie naprawiał już od lat i raczej nie ma szans na załatwienie czegoś tak na poczekaniu, choćby ze względu na brak części. Trudno. Marina w Splicie to najdroższa miejscówka w czasie tego rejsu, 650 Kun. No cóż, płacimy za wielkomiejski szyk. Ale to też jest jedno z tych miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić.


       Pakujemy się do wodnej taksówki i ruszmy w miasto. „Pałac Dioklecjana”, a właściwie to co z niego zostało i co na jego miejscu powstało, to jest coś magicznego. Niestety nie tylko ja jestem tego zdania. Każdego dnia, różnymi możliwymi sposobami, przybywają tu tysiące turystów. Same te mastodonty stojące w porcie, które widać już z daleka płynąc do Splitu, to małe pływające miasteczka. Mimo to czuję się tu doskonale. Wkraczamy w ten malowniczy świat,  tworzony przez wieki przez miejscowych i przez przybyszów z różnych stron, Bramą Brązową. Ta bowiem jest najbliżej postoju naszej taksówki. Najpierw placyk z restauracjami, jedno z ulubionych miejsc kontaktowych, zawsze gwarny, zawsze pełen roześmianych ludzi. Później okrążamy kościół Sv Rocha,  przez moment zagłębiamy się w strefę cienia w ciasnej uliczce. Po chwili znowu wpadamy w objęcia popołudniowych promieni słonecznych.  Dochodzimy do perystylu, czyli miejsca, które kiedyś nim było. Tu obowiązkowo trzeba sobie usiąść na schodach i podelektować się otoczeniem. Można też zamówić sobie małe conieco ze znajdującej się tu restauracji. W tym celu zostały nawet specjalnie poukładane na schodach siedziska, żeby strudzonym turystom nie było za twardo w siedzenie. Korynckie kolumny otaczające perystyl są imponujące. Do tego po prawej mamy Katedrę Sv. Duje (Św. Dujama), która sama w sobie jest dużą atrakcją. Później przechodzimy przez perystyl, mijając egipskiego sfinksa, niegdyś jednego ze strażników grobu cesarza Dioklecjana i wchodzimy w przejście prowadzące do muzeum znajdującego się w podziemiu. Tu trafiamy na siedmiu eleganckich dżentelmenów śpiewających tradycyjne pieśni dalmatyńskie. Oczywiście zatrzymujemy się by tego posłuchać. Dźwięczne, mocne męskie głosy w antycznej oprawie robią niesamowite wrażenie. Nie mogłem się powstrzymać by nie kupić ich  płyty.


       Naładowani duchowymi wrażeniami kierujemy się do Bramy Srebrnej, za którą jest wielki jarmark z wszelaką tandetą. Tutaj turyści wpadają w szał zakupów. Oprócz bezliku plastikowych śmieci prosto z Chin można tu znaleźć m.in. kilka budek z wyrobami z lawendy, z których słynie Dalmacja. Bardzo to sympatyczne i trzeba przyznać, że Chorwaci wykazują sporą inwencję w wykorzystaniu lawendy przy tworzeniu różnych upominków mogących zainteresować przybyszów z różnych stron świata.
       Kawałek idziemy wzdłuż muru po jego zewnętrznej stronie. Tu nie jest tak przyjemnie. Dochodzimy do Złotej Bramy, przy której stoi wielki pomnik Grzegorza z Ninu autorstwa Ivana Meštrovica. Co prawda nie jest to dzieło starożytne, ale przedstawia postać z IX wieku i jakoś nienajgorzej pasuje do otoczenia. A turyści traktują jako swego rodzaju talizman i szlifują nieustannie jeden z paluchów u nogi świętego. Znowu zagłębiam się w plątaninę wąziutkich uliczek, które zmieniły swoje oblicze gdy Słońce schowało się za horyzontem. Zrobiło się bardziej tajemniczo. Przysiadłem sobie w jednej z knajpek by chwilę odetchnąć. Gdy coś tam sączyłem dobiegł mnie, gdzieś z niewielkiej odległości śpiew chóru. Byli na tym samym skwerze co ja, tyle, że za rogiem budynku. Ośmioro młodych ludzi z wielkim zaangażowaniem, ale i młodzieńczą radością, wyśpiewujących różne utwory. Ania zrobiła wywiad i okazało się, że to tegoroczni maturzyści z Krakowa, członkowie jednego z tamtejszych chórów. Brawo i powodzenia.


       Jeszcze kilka tajemniczych zaułków, jeszcze okazały Pałac Milesi, jeszcze przepyszny sok ze świeżych owoców na promenadzie i zrobiło się ciemno. Na promenadzie, czyli jak mawiają miejscowi, na Rivie, tłum ludzie snujących się tam i z powrotem. Gdy ustawiłem statyw aby sfotografować ten tłum w totalnym rozmyciu zagadnął mnie jakiś dżentelmen o to co robię. Już nie pamiętam skąd on przyjechał do Chorwacji, gdzieś z bardzo daleka, i już od kilku miesięcy tu przebywa i oczywiście robi mnóstwo zdjęć, bo i jego urzekło piękno tego kraju. Kawałek dalej scena, na której występowały zespoły ludowe. Ileż w tej ich muzyce energii. A w ogóle jeszcze nigdy, będąc w Splicie nie trafiłem na taką dużą dawkę muzyki, za każdym rogiem ktoś śpiewał lub grał, lub jedno i drugie, a do tego jeszcze i taniec. Można powiedzieć: rozśpiewany Split. Jeszcze na chwilę zapuściłem się w labirynt uliczek Pałacu Dioklecjana, absolutnie niezwykłych po zapadnięciu zmroku. Na dłuższą chwilę przysiadłem na chodniku vis a vis wieży Katedry św. Dujama. Założyłem najkrótszy obiektyw jaki posiadam i zacząłem przymierzać się na różne sposoby do uwiecznienia jej w tych niezwykłych okolicznościach. Uwiecznienia? Przecież ona stoi tu od wieków i pewnie jeszcze kilka kolejnych stuleci dalej będzie trwała. A moje zdjęcia? Jak długo będą żyły? Kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt (optymista) lat? Wszelki ślad po mnie zaginie, a ta budowla będzie stać. 

                
       Ostatni odcinek naszego żeglowania, Split – Trogir, to króciutki przeskok. Jeszcze ostatnie kotwicowisko, Krknjaš, między wyspami Veli Drvenik, Veli Krknjaš i Mali Krknjaš. Ostatnia kąpiel w bardzo ciepłym Adriatyku. Tankowanie w nowej stacji paliwowej. Super, w porównaniu do tego co działo się w starej, po drugiej stronie kanału. Jednocześnie obsługiwanych jest kilka jachtów, szybko i sprawnie. Jeszcze kontrola stanu jachtu przez nurka i człowieka z Yacht Centar Baotic i w zasadzie to już koniec kolejnego rejsu po Adriatyku. Jeszcze próbowaliśmy coś negocjować w sprawie autopilota. Niestety nic z tego nie wyszło i musieliśmy zapłacić za starego rzęcha 900 Euro. Inaczej mówiąc sfinansowaliśmy zakup zupełnie nowego. Trochę to nie fair, ale w takiej sytuacji czarterobiorca jest pod ścianą. I nawet nie można było tej kaucji ubezpieczyć, mimo, że chcieliśmy to zrobić.


       Tak, czy owak robimy klar na jachcie i przygotowujemy się do porannego wyjazdu. Wskakujemy w okolicznościowe T-shirt-y do pożegnalnej rodzinnej fotografii. A później do taksówki wodnej i do Trogiru. Gdy wysiedliśmy na brzeg już zaczynało popadywać. Mimo wszystko ruszmy w „miasto”. Odwiedzamy targowisko. Trogir to też prawdziwa perełka. Z wolna zmoczone kamienne chodniki zaczęły mrugać wielobarwnymi światełkami. Proponuję udać się na pożegnalną kolację do mojej ulubionej knajpki Top Balloon. Gdy doszliśmy na placyk przy, którym mieści się ta knajpka okazało się, że w ogródku nie ma miejsc, ani w naszej ulubionej knajpce, ani w żadnej innej. Prze chwilę się wahaliśmy. Fajnie jest siedzieć w ogródku na placyku. Tuż obok jest Konoba Best. Nazwa trochę pretensjonalna Wejść tam czy nie wejść? W końcu weszliśmy, już nieco zmoczeni. Gdy się usadowiliśmy przy ostatnim wolnym stole i zaczęliśmy studiować kartę, na zewnątrz nastąpiło prawdziwe oberwanie chmury okraszone bardzo silnym wiatrem. W jednej chwili wszystkie ogródki opustoszały. Pracownicy okolicznych lokali ratowali co się da. Prawdziwa apokalips.  A my? Mamy sucho, mamy przytulnie, mamy wesoło a przede wszystkim mamy bardzo pysznie!!! Konoba Best zasługuje na swoją nazwę. No i co? Ano, do następnego!


Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...