poniedziałek, 8 grudnia 2014

MYKONOS - W PLĄTANINIE ULICZEK I ŁAŃCUCHÓW KOTWICZNYCH

     


       Ermoupoli na Syros wybrałem jako kolejny etap naszego rejsu z kilku powodów. Jednym z ważniejszych była niewielka odległość od Mykonos. Chciałem mieć jak najwięcej czasu na zwiedzanie tego wyjątkowo uroczego miejsca, ale nie zamierzałem pozostawać tam przez dodatkowy dzień, jak to miało miejsce w czasie moich dwóch poprzednich pobytów na tej wyspie. Tym razem pierwszy dłuższy postój przewidziany był na następnej wyspie, na Naxos. I rzeczywiście, pokonaliśmy 19 Mm w niespełna 4 godziny, licząc z manewrami portowymi.


       Wiatr stopniowo się wzmagał. Było trochę fajnego żeglowania z chlapaniem i dziadami w twarz. Ale mimo, że płynęliśmy krótko i dosyć raźno, nasz kuk nie zaniedbał swoich obowiązków i przygotował pyszną przekąskę. Tak jak poprzedniego dnia był melon, tym razem jednak owinięty w szynkę parmeńską. Czy muszę dodawać, że była to doskonała przekąska?   
       Gdy dopływaliśmy do Ormos Tourlos, gdzie znajduje się tzw. Marina Mykonos 37o27,95’N; 025o19,50’E wiało już ok 5 B i pojawiły się nawet jakieś fale. Kiedy podpłynęliśmy bliżej obróciłem się rufą by jak najprostszym sposobem wpłynąć na jedno z nielicznych wolnych miejsc. Niestety akurat zrobił się ruch w główkach mariny i trzeba było się wycofać. Trwałem jednak w postanowieniu wpłynięcia na wsteczu i jak tylko zobaczyłem, że droga wolna ruszyłem rufą do przodu. W bardziej odsłoniętej części zatoki te fale były jeszcze większe, a że typowo czarterowa mydelniczka, jaką niewątpliwie był nas Sun Odyssey, ma rufę raczej do schodzenia do wody a nie do przyjmowania fal, szybko, przynajmniej do pasa byłem całkowicie mokry. Jeszcze jakieś cwaniaczki wyprzedziły nas na podejściu, korzystając z naszego raczkowania i wcisnęli się przed nami. Wypatrzyłem inne sympatyczne miejsce i tam się wpasowałem.

Jakoś trzeba przycumować
       Nie przypadkowo użyłem powyżej określenia, że jest to tzw. marina. Jest to obiekt w budowie od wielu lat. Ostatnio byłem tam trzy lata temu i, mam wrażenie, nic od tamtej pory się nie zmieniło. W zasadzie, poza kejami, to tak naprawdę mariny wciąż nie ma. Trudno znaleźć prąd, woda doprowadzona tylko do nasady kei, na brzegu wielki bałagan, absolutnie żadnej infrastruktury. Najbliższe sanitariaty można znaleźć w Porcie Tourlos. Tyle że, aby tam trafić trzeba obejść cały basen portowy dookoła, co zajmuje jakieś pół dnia. A jakakolwiek obsługa pojawiła się późnym popołudniem. Pan od razu był  nie w sosie, bo nie wszyscy ustawili się tak jak trzeba. Z racji silnego wiatru nie wszystkim podejścia wyszły dobrze. Niektórym się nie chciało poprawiać ustawienia. A kolejne jachty spływały z morza jeden za drugim. Sami żeglarze próbowali sobie jakoś nawzajem pomagać, ale nie zawsze to się udawało. W rezultacie zrobił się lekki bałagan. Gość z obsługi zaczął upychać jachty na siłę. Łódkę stojącą obok nas tak przecumował, że skończyło się poważnym zadrapaniem burty. Na końcu kei jachty były mocowane jak się dało. Pełna improwizacja. Totalna maniana!

Marina w Mykonos
       Mamy już wszystko sklarowane, wrzucamy na luz. Najpierw kąpiel niedaleko mariny. Dno jest mało komfortowe, pojedyncze duże kamienie, znacznie utrudniają chodzenie. Ale różne rodzaje kamieni, głazów i skał to jakby standard w tym rejonie świata. Brniemy więc cierpliwie coraz dalej. Tyle, że woda jakaś taka nie za ciepła. To już poważny mankament. W końcu gdybym miał ochotę na kąpiele w lodowatej kranówie, wybrałbym się do Kołobrzegu. No cóż wychodzimy. Spłukujemy z siebie morską sól i wyruszamy na podbój miasta.
       Swoją nazwę, Mykonos zawdzięcza mitycznemu, pierwszemu władcy, który tak właśnie się nazywał. Nie ma pewności, czy Mykonos był synem, czy wnukiem Apolla, ale na pewno był lokalnym bohaterem. Była też wyspa miejscem wielkiej bitwy między Zeusem a Tytanami. A wielkie kamienie porozrzucane po wyspie są spetryfikowanymi jądrami olbrzymów.
       Przy marinie jest przystanek autobusowy, ale nigdy jeszcze jakoś nie miałem okazji nim się przejechać. Autobus widmo, może trzeba trochę więcej cierpliwości. Skoro nie autobus, to spacer wąską i bardzo ruchliwą drogą, pozbawioną jakiegokolwiek pobocza. Prawdziwa szkoła przetrwania dla pieszych. Jeszcze raz udaje nam się dotrzeć do „centrum”. Nie spotkaliśmy tym razem pelikana, który przez długie lata był miejscową atrakcją i swoistym symbolem. Odleciał do ciepłych krajów? A może do lepszego świata? Trochę go brakuje.

Magiczne zakątki Kastro
       Trudy długiego spaceru z mariny do miasta zostają nagrodzone natychmiast po zagłębieniu się labirynt wąskich, zastawionych stolikami i wieszakami z ofertą sklepów, bardzo barwnych i przytulnych uliczek. Jak byśmy przekroczyli jakąś magiczną bramę. Knajpki, niezliczone sklepiki, ludzie snujący się bez pośpiechu we wszystkich kierunkach. Ileż tu wszelakiego dobra. Sprzedawcy z uśmiechem na ustach zachęcają na różne sposoby do robienia zakupów. Można oglądać i przymierzać bez końca. A jeśli cokolwiek się kupi, choćby jakiś drobiazg, zostanie się obdarowanym szerokim, promiennym uśmiechem. Czasami można usłyszeć zarzuty, że Mykonos zbytnio się skomercjalizowało, ale jak dla mnie, ma ono w sobie wciąż tyle nieodpartego uroku, że mogę tam zaglądać, choćby co roku. (poprzedni wpis na blogu z 2011 – Mykonos – esencja Cyklad).

Aleja handlowa.
       W przeszłości, lata świetności przypadały na czasy starożytności, a dokładniej na czasy Ateńskiego Związku Morskiego. To na pobliskim Delos była stolica związku. Późniejsze lata, to zdecydowanie czasy bessy. Aż w końcu przyszła wygrana na loterii życia. Na wyspie zaczęła spędzać wakacje sama Jacqueline Onasis, wdowa po prezydencie Kennedym. Któż ją jeszcze pamięta, jedną z najpiękniejszych kobiet świata tamtych czasów. Wraz z Jacqueline przybywali inni wielcy świata tamtej epoki. To oni nakręcili koniunkturę na wyspie. Co prawda bogaczom wyspa w końcu się znudziła, ale przyszły kolejne fale zainteresowania. Współcześnie hotelarze i restauratorzy zaczęli uruchamiać butikowe hotele,  restauracje dla smakoszy. Jest też kilka niewielkich, ale interesujących muzeów: Muzeum Rolnictwa (skansen, w którego skład wchodzi właśnie jeden z wiatraków), Egejskie Muzeum Morskie, Mykonoskie Muzeum Sztuki Ludowej, Mykonoskie Muzeum Archeologiczne. Sporą popularnością cieszą się również miejscowe plaże.  

Ogródek przy Kastro's Bar
        Miejsce sprzyja chodzeniu tam i z powrotem. Najpierw kierujemy się do najstarszej części miasta Kastro. W końcu trzeba jednak przysiąść, by nogi nie wbiły się w płuca. Wybieramy bar, o jakże zaskakującej nazwie: ….  Kastro’s, który pamiętamy z poprzedniego pobytu. Wszystko jest na miejscu. Tylko barman się zmienił i nie ma już kolorowych drinków z podziałem kolorów w pionie. Ale smakują wciąż wyśmienicie. Świetny klimat w środku, niezwykły „ogródek” na zewnątrz i naturalny taras z widokiem na wiatraki. Pogoda dzisiaj nie specjalna, niebo szare, nie ma co  liczyć na soczyściebarwne, pocztówkowe zdjęcia. Ale specjalna pogoda nie jest potrzebna, by się dobrze tutaj czuć, by doskonale odpoczywać. Później kierujemy się do owych wiatraków przechodząc przez Małą Wenecję, cudowne miejsce, z darmowym prysznicem przy kawiarnianych stolikach. 

"Szałerek" do kawy gratis.
       Robimy kilka kolejnych rundek po zaczarowanych uliczkach i stwierdzamy, że trzeba zrobić kolejną przerwę. Wybieramy lokal o nazwie Veranda znajdujący się właśnie w Małej Wenecji. Tradycyjnie białe mury i raczej nietypowo zielone balustrady, okiennice i inne elementy drewniane. Siedzimy więc sobie na pierwszym piętrze, na werandzie w Verandzie, popijamy coś smacznego i cieszymy się życiem. Na jacht wracamy w wyśmienitych nastrojach. 

       Wstaje kolejny dzień. Szykujemy się do wypłynięcia. Kierunek Naxos. Jednak nasi sąsiedzi, z polskim skiperem Kubą i rosyjską załogą ruszają pierwsi. Już po chwili widać, że mają jakieś problemy. Ocho, coś ich trzyma, nie mogą wybrać kotwicy. Czekam więc aż się uwolnią. W czasie kolejnych manewrów przesuwają się w głąb basenu, robiąc nieco miejsca na środku. Nie bardzo chcę się ruszać, ale ulegam sugestiom załogi i ruszamy. Nawet dziesięciu metrów nie przepłynęliśmy, a już wiedziałem, że też wisimy. Kuba jak się okazuje jest przygotowany na różne ewentualności. Ubiera piankę i schodzi pod wodę. Po dnie basenu biegnie jakaś lina. Kotwica naszych sąsiadów zahaczyła o nią i się po niej zsunęła, zahaczając o następny łańcuch. My na szczęście zaczepiliśmy tylko o tę linę sabotażystkę. Kuba zaoferował swoją pomoc i już po chwili byliśmy wolni. Więc jeszcze raz: Kierunek Naxos. (Oczywiście po powrocie do kraju pamiętałem o Kubie). 

Mała Wenecja

niedziela, 30 listopada 2014

ERMOUPOLI – CZYLI JAK PRZEŻYLIŚMY PRAWDZIWY BLACKOUT



       Dobre wspomnienia, to coś, co wprawia w dobry nastrój. I nawet nie ważne są szczegóły, a przynajmniej większość z nich. Liczy się ogólne wrażenie, które pozostaje w nas. I to jest właśnie to coś do czego tak chętnie po latach wracamy. Gdy rozkładam na czynniki pierwsze wspomnienia z ostatniego pobytu na Kythnos, to oczywiście przypominam sobie, dlaczegóż to Zatokę Loutron nazwaliśmy zatoką pechowców, pamiętam wielogodzinne zmagania za sterem z Kythnos na Poros przy wietrze 7-8 B, a jednak więcej było tych przyjemnych zdarzeń i wrażeń, dzięki którym z takim sentymentem wspominam tę wyspę. Podobnie jak całe Cyklady mimo takich czy innych utyskiwań. Dlatego gdy po opuszczeniu Mericha skierowaliśmy się na północ by opłynąć  Przylądek (Akrotirion)Kato Kefalos robi mi się ciepło na sercu. Przypomina mi się wspinaczka w sandałkach, jak paniusia idąca nad Morskie Oko w szpileczkach, do starego Kastro. Te widoki ze szczytu urwiska i leżakownie w ciepłym żelazawym strumieniu. A przede wszystkim ten niezwykły nastrój.  
       Opływamy jeden przylądek i kierujemy się na kolejny, na Akrotirion Trimeso na wyspie Siros. Wiatr jest w miarę sprzyjający. Płyniemy maksymalnie ostro, o ile w przypadku takiej jednostki jest to adekwatne określenie. Jak na złość nie wieje z najczęstszego kierunku w tym rejonie. Wiatr przesuną się wyraźnie ku E.  W każdym bądź razie piłujemy na maksa, co pozwala utrzymać właściwy kurs. Znowu jest piękny, słoneczny dzień. Na stół wjeżdża jakieś spore naczynie spełniające rolę miski, wypełnione kawałkami arbuza i melona. Rozkoszne!
       Siros opływamy od północy. Surowe skaliste wybrzeże, a ponad nim elektrownia wiatrowa. Prawie żadnej roślinności. Wszystko brunatno-szare. Trochę ponuro to wygląda. Kiedy mijamy kolejny skalisty cypel, nagle wyłania się przed nami miasto. Niewielkie, kolorowe domy, poukładane gęsto na dosyć stromym wzniesieniu. Na pierwszym planie katedra św. Mikołaja, patrona Ermoupoli, znacznie dalej i wyżej kolejna monumentalna budowla, Anastasis, a jeszcze wyżej, na szczycie największego wzniesienia cały zestaw anten, masztów itp. Od strony morza miasto wygląda bardzo interesująco. I tylko te barwy. One nie są cykladzkie. Pastelowe beże, brzoskwinie, łososie. Jedynie kopuła katedry trzyma fason i odcina się wyraźnie swoim błękitem od otoczenia.


       Ermoupoli to całkiem spore miasteczko, ok 13 500 mieszkańców, stolica Cyklad a dokładniej, wg greckiej nomenklatury, stolica Regionu Południowego Morza Egejskiego. Jakoś w naszym języki nie wygląda to najlepiej. Tak czy owak, mamy do czynienia ze znaczącym ośrodkiem administracyjnym i gospodarczym. Spory port promowy, uprzykrzający życie załogom jachtów przycumowanych w porcie, stocznia ze swoim ponuroindustrialnym wyglądem, port rybacki i budowana od lat, bez widoków na zakończenie, marina strasząca nagością konstrukcji żelbetonowych. Pewnie sami Grecy doszli do wniosku, że jej położenie jest beznadziejne i zaniechali jej dokończenia. Daleko do miasta, do tego między mariną a centrum jest właśnie cały ten obszar przemysłowy. Znając podejście Greków do turystów, obawiam się, że nie będzie zbyt wielu chętnych żeglarzy do cumowania na tym nieprzyjaznym odludziu. Gdyby to była Chorwacja, zapewne nie byłoby problemu. Natychmiast znaleźli by się właściciele najróżniejszych łódek chętni służyć jako taksówki wodne wożące żeglarzy do centrum i z powrotem.


       Puki co, cumujemy jednak w mieście (37o26,5’N; 024o56,6’E). Wzdłuż nabrzeża przebiega rychliwa ulica, do tego, między ulicą a keją stoją dziesiątki stolików należących do knajpek znajdujących się po drugiej stronie ulicy. Jednym słowem jeden wielki młyn. Co jak co, ale o przytulności to raczej nie ma co tu marzyć. Ale za to jest tutaj całkiem sporo „dystrybutorów” z prądem i wodą. Trzeba tylko zdobyć do nich kartę magnetyczną. No i potem włożyć ją do tegoż dystrybutora, byle odpowiednią stroną. By odnaleźć kogoś kto sprzedaje te karty, należy kawałek się przespacerować, tym nie mniej, nie ma z tym problemu. Tyle, że ta właściwa osoba przychodzi dopiero o 18, ale bez trudu można uzyskach informacje u pani dozorującej pryszniców. Mniej więcej, ok. 18 przychodzi pani pobierająca opłaty za korzystanie z portu i portowej infrastruktury. Na chwilę zagląda właśnie do budynku z natryskami, zabiera swoje zabawki, tzn. bloczek z drukami pokwitowań, karty magnetyczne i portfel,  i przenosi się do jednego z knajpianych ogródków położonych przy kei, gdzie ma swoje „biuro”. Tymczasem dopływały kolejne jachty i okazało się, że wcale tych „dystrybutorów” z prądem i wodą nie jest za wiele.
       Trochę nam zeszło, zanim sklarowaliśmy łódkę i siebie samych. Kiedy wyruszaliśmy w końcu na spotkanie z miastem był już niemal wieczór. Cały czas przy nabrzeżu wielki ruch. Przypływające, jeden za drugim wielkie promy. Przechodzimy jednak na drugą stronę ulicy, wchodzimy między domy i zagłębiamy się w pajęczynę małych uliczek. Nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Świat, jakby gwałtownie przyhamował. Wszytko dzieje się jakby dziesięć razy wolniej. Po niektórych jeszcze jeżdżą samochody, czasami z trudem przeciskając się między restauracyjnymi stolikami a donicami z kolorowymi kwiatami. Po innych poruszają się już tylko wszędobylskie skutery. Jeszcze inne są zupełnie zastawione stolikami, tak, że nawet piesi nie mają zbyt wiele miejsca. Jest cudnie. Idziemy sobie uliczką Petra Protopapadakisa, zauroczeni miejscem, przysiadamy w lokalu o nazwie Megaron aby napić się kawy i podelektować tym co nas otacza. Właściwie to nie w lokalu, a przy stoliku stojącym na zewnątrz. Stoliki i krzesła zajmują całą szerokość wąskiego chodnika. Ludzie przechadzają się po wyłożonej kamieniami ulicy. Te kamienie są tak ułożone i tak wyszlifowane, że wyglądają jak eleganckie, marmurowe kafelki w łazience.   

     
       Zaintrygowała nas dziewczyna obsługująca w Megaronie. Wyglądała dosyć oryginalnie. Drobnej postury dziewcze, zrobione na chłopaka. W jej ruchach dawało wyczuć się jakąś nadpobudliwość. Jej głos też zwracał uwagę. Traktowała gości z jakąś naturalną wyższością. W jej postawie było coś takiego, że wydawało się, że ma ich po prostu w nosie. A jednak obsługiwała bardzo sprawnie, była przy tym uprzejma i usłużna i zdecydowanie lepiej ode mnie mówiła po angielsku. To niesamowite, przy całym swoim olewactwie wszystkiego i wszystkich, tak wielu Greków doskonale nauczyło się angielskiego. Nic im się nie chce, ale znajomość tego uniwersalnego języka po prostu ułatwia zarabianie pieniędzy i pewnie w tym kryje się cała tajemnica. Z głośników sączy się jakaś muzyczka. Raczej nie jest to plastikowy chłam. Zaczynam z coraz większym zaciekawieniem przysłuchiwać się temu co grają. Ee! Fajne. A jedna z piosenek wręcz bardzo fajna. Nie wytrzymałem i zapytałem naszą panią kto to śpiewa. Pani bez wahania odpowiedziała kto i co śpiewa, ale ja tylko otworzyłem usta aby powtórzyć, jednak jedyne co mogłem z siebie wydobyć, to prośba o zapisanie tego co zostało wypowiedziane. Dla mnie było to nie do powtórzenia. Pani jakby bawiąc się ze mną, zapisała na karteczce imię, nazwisko i tytuł piosenki, ale po Grecku. W końcu udało się ustalić, że jest to Pantelis Falassiuos w utworze Elpisa (lub coś w tym rodzaju). Szukając później płyty tego wykonawcy, nigdy nie ośmieliłem się wypowiedzieć ani nazwiska ani tytułu. Wolałem za każdym razem pokazywać tę karteczkę.
       Zrobiło się już zupełnie ciemno, gdy ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. 



Dotarliśmy do okazałego gmachu lokalnych władz, przed którym jest rozległy plac wysadzony drzewami. Pełno tam dokazującej dzieciarni. Dorośli spacerują nieśpiesznie rozmawiając o jakichś swoich bardzo ważnych lub zupełnie nie ważnych sprawach. Ot, takie miejsce wieczornych spotkań i spacerów. Budynek jest efektownie podświetlony i robi dobre wrażenie. Ale jak się spojrzy ponad ratusz miejski to dużo, dużo wyżej, za pasem słabo oświetlonych kwartałów budynków mieszkalnych, wznosi się imponujących rozmiarów kościół, oświetlony co najmniej tak samo mocno jak ratusz. Nic już nie trzeba było mówić. Idziemy tam. Wspinaliśmy się coraz wyżej, z niejakim trudem łapiąc oddech. Wzniesienie okazało się zdecydowanie bardziej strome niż się wydawało. Ale bardzo chcieliśmy dotrzeć tam, na górę. Uliczki z każdą chwilą stawały się coraz węższe i mniej reprezentacyjne. Oświetlenia raczej symboliczne. Mimo wszystko wytrwale wspinaliśmy się w górę. Zupełnie nieoczekiwanie w pewnym momencie na uliczce, którą właśnie dreptaliśmy, zgasło światło. Na kilku sąsiednich również. Nie wzięliśmy ze sobą latarki. Trzeba więc zmienić marszrutę. Po lewej stronie ulice były oświetlone, więc skierowaliśmy się w tamtą stronę. Ups!!! Ciemność przyszła za nami, a nawet nas zdecydowanie wyprzedziła. Droga przed nami pogrążyła się w totalnej ciemności. Ta ciemność była tak gęsta, że wydawało się, że można ją dotknąć. Taka przyjemna, aksamitna, tylko ciężko w niej się chodzi. Zaczęliśmy rozglądać się gdzie jest światło. W okolicach portu. Więc co odwrót? Chyba nie ma innego wyjścia. Telefony komórkowe średnio sprawdzały się jako latarki. Ledwo uszliśmy kilka kroków, gdy już cała wyspa pogrążyła się w ciemności. Prawdziwy blackout! Powoli, ostrożnie, schodzimy schodek po schodku. Trafiamy na jakąś uliczkę stromo nachyloną ale bez schodów, trochę to wygodniejsze. W domach pojawiają się świeczki. Robi się nastrojowo. W niektórych budynkach zapalają się jakieś słabe światła. Słychać jak pracują agregaty prądotwórcze. Zdaje się, że miejscowi są przygotowani na taką ewentualność. Udaje nam się wrócić na jacht, a prądu dalej nie ma.
       Układamy się do snu. Zrobiło się już bardzo późno, ale życie towarzyskie w pobliskich knajpach i na jachtach dalej się toczy w najlepsze. Niektórzy ostro balują do białego rana. Wielkie promy, manewrujące w porcie dokładają swoje. Maleńkie komary również nie próżnują. Czasami bardzo trudno jest odpocząć nocą.


niedziela, 23 listopada 2014

Mericha - zmasowany atak pcheł.

       
MERICHA

       Pierwszy poranek na jachcie zaskakuje widokiem dookoła nas. To dzieje się naprawdę? Stoimy sobie w niewielkiej zatoce. Już jasno, ale słońce jeszcze nie wyszło. Światło jest miękkie i ciepłe. Na brzegu jakieś małe, białe domki. Przy kei parę jachtów i łodzie rybackie. Z drugiej strony morze, po prawej jakiś skrawek lądu, nieco dalej po lewej kolejny, a jeszcze dalej, już mocno zamglony, kolejny. Jak w tawernianych opowieściach żeglarskich. Jest cudny nastrój, cisza i spokój. A najważniejsze, że to wszystko jest w rzeczywistości. Stoimy na kotwicy koło Perdiki i za parę chwil ruszymy w kierunku Cyklad, naszym celem będzie Mericha na Kythnos, mamy więc do przepłynięcia ok. 50 Mm.
       Nasz Sun Odyssey regatową maszyną nie jest. Mamy więc przed sobą parę godzin żeglowania. Jak to zwykle na początku spore emocje, wybuchy śmiechu i kolejne toasty. Do tego piękna pogoda, no może za mało wiatru. Tomek znika w „otchłani” kambuza, by po jakimś czasie wyłonić się z magicznie pachnącymi i równie wykwintnie wyglądającymi nadziewanymi paprykami. Każda kolejna chwila spędzona na jachcie sprawia, że żeglarstwo podoba mi się coraz bardziej. Wyobrażacie to sobie: Morze Egejskie, jacht sun odyssey 40,3, piękna słoneczna pogoda, przepyszne nadziewane papryki z ociekającym po brodzie sosem i schłodzone greckie białe wino? Życie jest piękne.


       Uwielbiam jak jest ciepło. Dobrze znoszę wysokie temperatury. Nawet jeśli trochę się spocę w niczym mi to nie przeszkadza. Moi koledzy uznali jednak, że tego dnia było jednak nieco za ciepło i się zaczęło. Znacie pewnie tę historię z polewaniem się lodowatą wodą i wyzywaniem kogoś kolejnego, aby zrobił to samo. No i właśnie coś takiego miało miejsce na naszym Adrigo. Drobna różnica polegała na tym, że woda nie była lodowata, a czerpana prosto z cieplutkiego Morza Egejskiego. Ale polewanie było solidne i nawet nie jeden raz, do tego w różnych konstelacjach choć głównym polewaczem był Romciu K. Kubeł za kubłem, morskiej wody z niebywałym wdziękiem wylewał na rozgrzane głowy.


      Mądrzy ludzie powiadają, że każda, nawet najdłuższa droga rozpoczyna się od pierwszego kroku. A można też dodać, że stawiając systematycznie kolejne kroki, choćby niewielkie, w końcu dotrze się do wyznaczonego celu. Co i nam jeszcze raz się udało. Pokazała się wyspa Kythnos i z chwili na chwilę stawała się coraz większa. Niekiedy wiąże się z Kythnos z nereidami, morskimi boginkami niezwykłej urody, córkami Nereasza. Były uosobieniem morskich fal. Żyły w głębinach, przesiadując na złotych tronach w pałacu swojego ojca. Umilały też swym śpiewem życie Amfitrycie, żonie Posejdona. Choć takie zupełnie bez skazy to one nie były. Bo jak Kasjopea pochwaliła się, że jest od nich piękniejsza, to nereidy załatwiły u Posejdona okrutną zemstę. W wyniku, której to, o mało nie została pożarta przez strasznego smoka  Andromeda, córka Kasjopei, w ostatniej chwili ocalona przez bohaterskiego Perseusza. Innym razem uczestniczyły w porwaniu Europy przez starego zbereźnika Zeusa. Zdaje się, że i w tym przypadku dała znać o sobie kobieca zawiść, wszak Europa uchodziła w owym czasie za najpiękniejszą z niewiast.  


       Na Kythnos byłem już dwukrotnie. Za pierwszym razem właśnie w Mericha a za drugim w Loutra. Choć na pierwszy rzut oka Kythnos to nic specjalnego, łysa, pofałdowana przestrzeń, to jednak, oba dotychczasowe pobyty na tej wyspie były bardzo ciekawe i bardzo przyjemne. (wpis na blogu: „Zatoka Pechowców” z 19.11.2011). Co najważniejsze, choć przewodniki turystyczne wspominają zaledwie o kilku interesujących miejscach, to ja wciąż mam niewiele spośród nich na rozkładzie.  Wciąż nie widziałem: Chora-Kythnos (8 km od Mericha), Marouli – najstarsze znane osiedle ludzkie na Cykladach 4500 p.ne,  Kastro Orias, Driopida – średniowieczna stolica, jaskinia Katafiki – wiązana z nereidami. Kiedyś Kythnos to miejsce wydobycia rudy żelaza, teraz pozostały już wspomnienia. Za to wciąż są jeszcze termy – dawna nazwa wyspy to Thermia. Jak wcześniej zauważyłem wyspa ma długą historię, typową dla wysp cykladzkich: w starożytności należała do Związku Morskiego, w 1207 opanowana przez Wenecję, w 1537 przez Turków, od 1821 przyłączyła się do walk wyzwoleńczych i 1832 wraz z innymi wyspami przyłączyła się do Grecji
       Wpływamy do zatoki o tej samej nazwie co miejscowość, Mericha.  Port Mericha -  37o23,7’N 024o23,8’E, jest bardzo przyjemnym, nieźle osłoniętym portem. Ku mojemu sporemu zaskoczeniu port jest pełniutki. Nie ma jeszcze osiemnastej, jest koniec września, a my z wielkim trudem wypatrujemy ostatnie wolne miejsce, w które wciskam się, nie mając najmniejszego zapasu. Obijacze z trudem mieszczą się między łódkami. Kiedy byłem tu kilka lat temu, przypłynęliśmy późnym wieczorem, a przy kei nawet ćwierć miejsc nie było zajętych. Co prawda na północ od Mericha są niezłe kotwicowiska ale zawsze to lepiej stać w pocie. Oprócz tego, że w porcie jest straszny tłok, większych zmian nie widzę. I owszem zainstalowano dystrybutory wody i prądu, ale jakoś trudno znaleźć osobę sprzedającą do nich karty magnetyczne. Dalej też nie ma żadnych sanitariatów ani natrysków. W tej kwestii Grecy są bardzo konsekwentni, nie robią nic. Bo i po co, turyści i tak przyjadą. Jak widać mają rację. Nawiasem mówiąc, do rana nie udało się zdybać kogoś sprzedającego karty magnetyczne. Ktoś jednak wypatrzył, że jeden z kranów jest dostępny bez karty. Co prawda był on dosyć daleko, ale wspólnymi siłami z Rosjanami stojącymi przy naszej lewej burcie, udało nam się do niego podłączyć i zatankować dwa sprawne zbiorniki na wodę.
       Jako pierwsza na przechadzkę w kierunku „centrum” wybrała się Ula. Po powrocie poinformowała, że znalazła sympatyczną knajpkę, która nazywa się Yalos, ze stolikami na plaży i do tego z ofertą gratisów: sznaps dla wszystkich, lody dla wszystkich i … danie główne dla skipera. Czy można oprzeć się takiej ofercie. Wbiliśmy się w wyjściowe uniformy i udaliśmy się na kolację. Najszybciej na stole pojawiło się białe wino domowe, tym razem w oryginalnych butelkach. Później przyjechały dania. Ula zażyczyła sobie mieszankę z wielkich krewetek, kalmarów, ośmiornic i takich tam. Ponoć smaczne. Ja sobie zawinszowałem  jagnięcinę w sosie. Nie powalające, ale też bez żadnych zastrzeżeń. Natomiast pozostała czwórka kierowana telepatią, czy też stadnym instynktem, zamówiła typowo greckie danie o powszechnie znanej nazwie moussaka. O ile nazwa jest powszechnie znana, to okazało się, że poza Romkiem S., pozostała trójka nie wiedziała co zamawia.  A moussaka to rodzaj zapiekanki na bazie bakłażanów, czasami również zimniaków i mielonego mięsa z sosem beszamelowym, przyrządzana na dużej blasze a następnie dzielona na porcje. Zdaje się, że danie nie przypadło do gustu moim kolegom. I chociaż Romek S. zapewniał, że ta którą jadł kiedyś była gorsza, a ta jest całkiem niezła, to jakoś nikogo nie przekonał. Już do końca rejsu moussaka pozostała przedmiotem licznych żartów.  

Knajpki na plaży
       Przy stoliku w restauracji na plaży siedziało sześć osób, z czego czterech dżentelmenów to najwyższej klasy dezynsektorzy. Podziwialiśmy piękno kończącego się dnia patrząc na wody zatoki i jej otoczenie. W pewnym momencie ktoś stwierdził, że „obudziły” się komary. Po chwili jednak ktoś skonstatował, że te komary konsają tylko w nogi. Eee!? Pchły. Komary zamieniły się w pchły. Czterech dezynsektorów oraz reszta gości stali się obiektem zmasowanego ataku greckich pcheł. No tak dookoła nas była niezliczona ilość kotów kręcących się między stolikami. O ile początkowo wzbudzały one powszechną sympatię, to po odkryciu pchlej inwazji, również i koty przestały nam się wydawać miłe. Obsługa w tym lokalu poruszała się wyjątkowo wolno. Oczekiwanie na gratisowe lody i pożegnalne sznapsy stało się wyjątkowo irytujące. Rozważaliśmy nawet rezygnację z tych prezentów. Ale czy godzi się zrezygnować z darmochy. No nie, nigdy!
       Po niezwykle interesującej kolacji wróciliśmy na łódkę. Dobyliśmy jakąś flaszeczkę i delektowaliśmy się życiem siedząc w kokpicie. Po lewej burcie mieliśmy wesołych Rosjan, pływających podobnie jak my na czarterowym jachcie. Po prawej natomiast dwóch chłopaków na prywatnym jachcie, chyba z Niemiec lub któregoś z krajów skandynawskich. Trzecim członkiem tamtej załogi był kot. Chłopaki wychodząc wieczorem poszukać sobie towarzystwa na noc, poprosili nas byśmy zwrócili uwagę, czy kot nie przeszedł na nasz jacht. I faktycznie po jakimś czasie kociak zaczął przeskakiwać do nas. Za którymś razem udało mu się nawet wskoczyć do messy. Z początku staraliśmy się jak najdelikatniej przekładać zwierzaka z powrotem. Ten jednak uparcie wracał. W końcu zaczęliśmy po prostu przerzucać go na jego macierzystą jednostkę. Ten jednak dalej nic sobie z tego nie robił. Nie wiem ile razy musieliśmy go ekspediować w drogę powrotną, zanim mu się znudziło przełażenie do nas.

       Powoli układamy się do snu. Pozbyliśmy się kota, odparliśmy atak pcheł. Jutro przed nami kolejna wyspa. I tylko tuż przed zaśnięciem, zakolebała mi się w głowie myśl, że oto znowu niewiele zobaczyłem na Kythnos. I co? Trzeba będzie tu przypłynąć jeszcze raz. Nie ma innego wyjścia.


niedziela, 16 listopada 2014

ATENY – NIEMILKNĄCY ZGIEŁK ULICY


      
Niewielki, wąski balkon na czwartym piętrze, pięciu dorosłych facetów siedzących na czym się da i jak się da, jakaś flaszeczka z czymś dobrym i piekielny jazgot ulicy. Tam w dole, na ogromnej, wielopasmowej arterii, każdy kierowca uważa za swój obowiązek nacisnąć klakson przynajmniej raz na pół minuty. Jest ich tam tysiące, pojazdów przelewających się w różnych kierunkach, tworzą niesamowitą kakofonię świdrującą mózg do samego środka i przenikającą na wylot. W innej sytuacji natychmiast uciekłbym z tego balkonu, ryglując drzwi jak tylko można najmocniej. Pewnie nawet zapomniałbym o flaszce. Ale nie tu i nie w tym momencie. Bo to jest hotel Galxy przy Poseidon Avenue w Atenach, a my mamy spędzić w nim ostatnią noc przed naszym rejsem po Morzu Egejskim. Jesteśmy tak naładowani emocjami, że nic nam nie przeszkadza. Przecież jutro wypływamy. Tylko jeszcze te kilkanaście godzin i … No właśnie: kilkanaście godzin, a tu każdy już by chciał ruszać. W tak zwanym międzyczasie dowiadujemy się, że łódka którą mieliśmy płynąć, Bavaria 36 s/y Monomachos, ma poważne uszkodzenie i w związku z tym dostaniemy jacht typu Sun Odyssey 40.3, s/y Adrigo. Moje dotychczasowe doświadczenia z francuskimi jachtami nie były najlepsze, ale na wszelki wypadek nie mówię tego głośno. Natomiast ożywienie wywołuje fakt, że przygotowane przeze mnie okolicznościowe koszulki będą miały nie całkiem adekwatny do okoliczności napis. Akwen i czas są w porządku, tylko jednostka inna. Z całą pewnością na aukcjach kolekcjonerskich w Londynie czy Nowym Jorku te koszulki będą osiągały niebotyczne ceny.
       Sala śniadaniowa w hotelu Galaxy znajduje się na ostatnim piętrze, skąd rozpościera się piękny widok na Zatokę Sarońską. Jeszcze tylko leniwe śniadanko, nawet przyzwoite, i zbieramy się. Teraz już nikt nie myśli o oczekiwaniu. Trzeba przetransportować bagaże do mariny, załatwić formalności, uzupełnić zaopatrzenie i w końcu odebrać łódkę. Aby usprawnić ostatnie przygotowania dzielimy się obowiązkami. Bagaże trafiają na pirs nr 8, przy którym stoi przygotowywany dla nas s/y Adrigo. Ula, Tomek i Romek K. uzupełniają w pobliskim Carrefour zakupy. Ja udaję się do baraku, w którym znajduje się biuro MG Yacht, naszego czarterodawcy. Buda ledwo się trzyma, pełna prowizorka, trwająca długie lata. Pełen luz, na szczęście jest pojemnik z wodą pitną. Wszystko ślimaczy się niemiłosiernie. Pojawiają się jakieś dziwne problemy z kartą kredytową. Po bardzo długiej chwili okazuje się, że to mój bank, Citi blokuje transakcję w trosce o moje pieniądze. Gdzieś po pół godzinie dzwoni do mnie ktoś z banku aby się upewnić, czy faktycznie chciałem dokonać takiej transakcji. Wszystko fajnie, tylko wcześniej nikt mnie nie uprzedzał o takiej procedurze. W końcu jednak pomyślnie kończymy załatwianie formalności i pan z MG Yacht zaoferował podwiezienie samochodem na jacht. Bardzo miło z jego strony, bo Marina Alimos vel Kalamaki do małych nie należy, przewidziana jest na ok 1000 jednostek i przejście od pirsu 3 do pirsu 8 to niezły spacer.

W Grecji keje tętnią życiem. 
       W marinie spotykamy naszych przyjaciół z Wrocławia, którzy właśnie kończą swój dwutygodniowy rejs. Bardzo sympatyczne są takie spotkania. Przysiadamy w przymarinowej kafejce, słońce przyjemnie grzeje, sączymy cokolwiek. Można by tak siedzieć i gawędzić całymi godzinami, wymieniać się doświadczeniami, snuć morskie opowieści. Niestety, jak już bym chciał przejąć w końcu tego Adrigo i wyruszyć na spotkanie naszej przygody. A tu wciąż na coś muszę czekać. No tak, przecież sam, dawno temu napisałem, że podstawowa umiejętność żeglarska to cierpliwe czekanie. No to czekaj chłopie!
       Zjawia się w końcu całkiem sympatyczny człowiek, z jakimś młodym pomocnikiem. Nazywa się Nikos i jak się okazuje, jest właścicielem Adrigo i jeszcze dwóch innych jachtów. Strasznie długi jest ten łańcuch pośredników. Nic dziwnego, że tyle to kosztuje. Sama łódka sprawia dobre wrażenie, jest zadbana, wszystko na swoim miejscu i prawie niczego jej nie brakuje. To „prawie”, to brak rolera grota. Jest Lasy Jack, który jakoś specjalnie mnie nie uszczęśliwia, szczególnie na takiej, całkiem niemałej jednostce. Ale co tam, damy radę. Nikos pokazuje dokładnie co i gdzie jest na jachcie. Pewnie i tak połowy nie będę pamiętał. Szczęśliwie docieramy do finału procedury.  Romciu (K) częstuje Greków Tatrzańskim Czajem, Tomek dorzuca kabanosy i robi się bardzo przyjemnie. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze pożegnać Nikosa, gdy pojawili się Basia i Darek, nasi wrocławscy przyjaciele. Zatem wspólnie wznieśliśmy toast za „rejsa”, oddając należną działkę Neptunowi, choć zapewne Grecy powiedzieliby Posejdonowi. Trzeba okazać mu należny szacunek, bo potrafi on mocno naprzeszkadzać żeglarzom. Ale jak ktoś miał takie trudne dzieciństwo to nic dziwnego, że i sam bywa niekiedy trudny.

Brzeg Eginy poszarpany trójzębem Posejdona
       Posejdon już od narodzin miał pod górkę. Własny ojciec, Kronos, połknął go, bo przepowiednia mówiła, że Kronos zostanie pozbawiony władzy przez własne potomstwo. Niektórzy powiadają, że zamiast malutkiego Posejdona podsunięto strasznemu ojcu muła, a niemowlę ukryto na Rodos gdzie się wychowywał. Później podobną sztuczkę wykonano z młodszym bratem Posejdona, Zeusem, który po dorośnięciu, wspólnie z Metydą (roztropność, przebiegłość), zaaplikowali Kronosowi napój powodujący wymioty i w ten sposób oswobodzono starsze rodzeństwo: Hestię, Demeter, Herę, Hadesa i prawdopodobnie Posejdona, czyli późniejszych wielkich bogów olimpijskich. Panowanie nad morzami, przypadło Posejdonowi w wyniku losowania. Ale to dopiero po wygranej wojnie, wtedy też Posejdon otrzymał swój wspaniały trójząb, prezent od uwolnionych z kronosowej niewoli Cyklopów. A później to już normalnie. Na imprezie urządzonej przez wielkiego Okeanosa na Naksos, poznał swoją przyszłą żonę Amfitrytę. Nie od razu piękna bogini zgodziła się na ożenek z bogiem mórz i oceanów, ale jak tu odmówić komuś, kto jako posłańców i mediatorów wysyła tak urocze stworzenia jak delfiny. W ogóle świat wokół Posejdona był piękny, nic więc dziwnego, że ulegał jego urokom. Pojawia się zatem przy jego boku i Toosa, i Gaia, i Euryala, i Tyro, i Meduza (z tej miłości powstał Pegaz), i Klito, i Chrysogena i nawet Demeter, z którego to związku pojawił się boski koń Arion. Posejdon chętnie też „uczestniczył” w życiu śmiertelnych. M.in. wspólnie z Apollonem zbudowali mury Troi. Mimo to w wojnie trojańskiej wspierał Greków. Jednak był bardzo zniesmaczony ich zachowaniem  po zwycięstwie więc postanowił nieco im podokuczać w czasie ich drogi powrotnej. Jedynie Nestor, Filoklet, Diomedesi i Idomenes, którzy w całym tym szaleństwie potrafili zachować się godnie nie byli niepokojeni przez Posejdona. A już najbardziej bogu mórz podpadł Odyseusz, który oślepił cyklopa Polifema. W sumie Posejdon należał do najważniejszych bogów starożytnej Grecji. Bo jak pisał mistrz Jan Parandowski: „Posejdon jednym spojrzeniem ciemnych oczu uśmierza bałwany, a burze niesforne precz rozpędza.” A do tego choć „przed jego gniewem drży ziemia, morze i człowiek …on pamięta o malutkim ptaszku, zimorodku. Po słotach listopadowych nastają w grudniu dni ciepłe i łagodne, właśnie w czasie, kiedy samiczka zimorodka wysiaduje jajka w gnieździe pływającym. Dla jej spokoju Posejdon wygładza fale i poskramia wiatry.” Nic więc dziwnego, że tak wielkim szacunkiem darzyli Posejdona Grecy i wyprawiali mu co dwa lata, od 582 r p.n.e. wspaniałe igrzyska istmijskie.
       Igrzyska istmijskie odbywały się w Isthmos na Przesmyku Korynckim. Były to trzecie co do ważności igrzyska ogólnohelleńskie, po olimpijskich i pytyjskich. W ich skład wchodziły zawody gimnastyczne, hippiczne oraz muzyczne. Były one kontynuowane w czasach rzymskich. Od 228 roku p.n.e. zaczęli brać w nich udział Rzymianie. Igrzyska zaczęły gromadzić widzów z całego Imperium. Tam właśnie w roku 67 n.e. Neron ogłosił wolność Grecji i uwolnienie jej od wszelkich podatków. Jak sobie uświadamiam w jakich warunkach i przy pomocy jakich środków transportu, podróżowali starożytni Grecy, by wziąć udział w kolejnych igrzyskach odbywających się w różnych miejscach tego państwa, to jestem pełen wielkiego uznania dla ich umiejętności i determinacji.  

Perdika
       Pierwszego dnia Posejdon był dla nas bardzo łagodny, więc  szybko i spokojnie dopływamy do pistacjowej wyspy, Eginy. To bardzo interesująca wyspa, niestety położona zbyt blisko Aten, w związku z czym jest w weekendy oblężona przez Ateńczyków. Właśnie mamy sobotnie późne popołudnie.  Opływamy wyspę od strony wschodniej. Przed nami urokliwa zatoka Agia Marina, skąd kilka lat wcześniej wspinaliśmy się do doskonale zachowanej i świetnie położonej świątyni Afai. (jest taki wpis na moim blogu z 2011: Egina – wyspa tuż przed metą, gdzie zdałem relację z tamtego pobytu). Nawet kiedyś spędziliśmy w tej zatoce noc, jednak gdyby chciał przyjść meltemi, to to miejsce nie jest specjalnie komfortowe. Choć zatoka jest piękna i godna polecenia na krótki postój i kąpielkę. Płyniemy dalej, naszym celem jest Perdika, inne wyjątkowo urocze miejsce na Eginie. To maleńki port po południowo zachodniej stronie wyspy (37o41,4 N; 023o27 E) schowany w niewielkiej zatoce. Jest dobrze widoczny i podejście nie nastręcza trudności.  Okazuje się, że wszystkie miejsca przy kejach są już zajęte. Nie będziemy mogli poszwędać się po nadbrzeżnej uliczce, kuszącej wieloma ciekawymi lokalami, nie odwiedzimy też plaży z parasolami pokrytymi trzciną. Trudno.
       Rzucamy kotwicę w zatoce. Jest tu tak nastrojowo, że nie mam ochoty szukać innego miejsca. Jakże tu inaczej niż w Atenach. A kiedy coś tam sobie podjadamy i popijamy w świetle zachodzącego słońca jest super. I nawet zbyt głośna momentami impreza na jednym z jachtów stojących w porcie nie jest w stanie tego zepsuć. Teraz mogę powiedzieć, że naprawdę rozpoczęliśmy nasz rejs. Czuć tę prawdziwą magię żeglarstwa i Grecji, tej wyspiarskiej Grecji.



poniedziałek, 8 września 2014

50 Etapowe Regaty Turystyczne

       


       Kiedy oddajemy cumy rozpoczynając podróż do Trzebieży na Etapowe Regaty Turystyczne, już pięćdziesiąte, nachodzą mnie różne bardzo przyjemne uczucia: radości, swobody przedregatowej ekscytacji. Zupełnie tak, jakbym wyruszał w nie wiadomo jak wielki rejs. A to jest przecież, raptem osiem dni, które mijają z prędkością TGV. Ani się obejrzę a będzie już po wszystkim. Tylko siedem wyścigów, i dla tego każdy bardzo ważny. Jeśli się myśli o zajęciu dobrego miejsca, nie można żadnego z nich odpuścić. W naszej grupie jachty Trzeci Krzyśka Dąbrowskiego i Whisky Maćka Szuberli są poza konkurencją. Z pozostałymi można powalczyć. Większość konkurentów znamy, niewiadomą jest jedynie Fragles. Jacht szwedzkiej konstrukcji JOJ 20, mający 6 m długości, czyli tak samo jak nasza Carina, a przy tym niewiarygodnie dobry współczynnik KWR 1,0684. Duży znak zapytania.
       Organizator regat się zmienił, tym razem całością zawiaduje Piotr Stelmarczyk, ale uroczystość otwarcia niczym nie różniła się od poprzednich. Schemat dokładnie ten sam od lat, bo i czego można by wymagać. Tylko jakoś tłoczniej. Magia jubileuszu zrobiła swoje, w momencie rozpoczęcia ceremonii otwarcia regat, organizatorzy mogli pochwalić się 98 zapisanymi jednostkami. Najbardziej nas interesująca grupa III KWR zgromadziła 10 jednostek będzie więc fajna zabawa.


       Z reguły wyścigi z Trzebieży do Świnoujścia nie mają zbyt ciekawej historii. Trasa, zawsze ta sama, jest bardzo prosta, a i wiatry niezbyt komplikują sytuację. Tym razem było podobnie, choć nie dało się przelecieć całego etapu jednym halsem jak to często bywało. No i zaczęliśmy regaty od poszukiwania własnej drogi. Niestety, ta metoda w ostatnich latach nam nie służy i jakimś dziwnym trafem, na metę przypływają szybciej od nas dryfujące śmiecie. Nie inaczej było i tym razem. Z wielkim trudem udało nam się dopłynąć do mety na 5 miejscu. Musieliśmy uznać wyższość nie tylko faworytów naszej grupy ale również Sowy Piotra Sosnowskiego i Ermy Kuby Wilczyńskiego. Kiedy w końcu dotarliśmy do Świnoujścia, miejsce do zacumowania znaleźliśmy tylko dzięki koleżeństwu z Trzeciego. Marina była pełniusieńka. Choć trzeba przyznać, że marina w Świnoujściu jest całkiem spora i zupełnie przyzwoita, to jednak w środku sezonu, gdy do innych żeglarzy dołączy setka jachtów biorących udział w regatach, to i ona nie wytrzymuje i pęka w szwach. Jeszcze później przypłynął Camelot, jacht komisji sędziowskiej, długo jeszcze zbierający spóźnione, regatowe niedobitki. Od kiedy biorę udział w ERT nie przypominam sobie tak efektownego statku komisji regatowej. Camelot to zbudowany w 1982 na Florydzie jacht typu nautical 56. Prezentuje się bardzo stylowo a przy tym, w stosunku do płaskodennych jachtów motorowych, najczęściej pełniących do tej pory rolę jednostki komisji, zdecydowanie lepiej znosi silniejsze falowanie. 

         
       Pierwszy dzień pobytu w Świnoujściu wyglądał, jakby to nie były największe w regionie , a może i nie tylko, regaty amatorskie. Zupełnie nikogo nie interesowało, że pojawiła się tak liczna flotylla jachtów. Nikt nie pomyślał aby zarezerwować miejsce dla Camelota, który wylądował w rezultacie na końcu zachodniej kei, czyli na końcu świata. Dla tych co nie mieli ze sobą rowerów, czyli chyba dla wszystkich uczestników regat, oznaczało to wielką wyprawę w celu sprawdzenia wyników etapu. Ponieważ nam udało się zacumować na końcu wschodniej  strony basenu portowego, należeliśmy do tych szczęśliwców, którzy wprawę do Camelota musieli rozkładać na dwa dni, bo w jeden dzień przebycie drogi tam i z powrotem było niewykonalne. Nawet wyprawa do sanitariatów to duże wyzwanie. Czy naprawdę nie można ustawić kilku toi-toi przy końcu mariny, aby nie trzeba było za każdym razem pokonywać tych kilometrów? Organizator regat oraz władze miasta zadbały o to by rozczarowanie żeglarzy w pierwszym dniu było jak najpełniejsze i nawet przysłowiowej kiełbasy z grilla nie było. Choć może to i lepiej, bo akurat w Świnoujściu w ubiegłym roku ta kiełbasa była najgorsza jaką kiedykolwiek jadłem. Być może więc stało się tak z troski o nasze podniebienia.  


       Drugi dzień 50 ERT to  wyścig o Błękitną Wstęgę Zatoki Pomorskiej. Rano, po zapoznaniu się z prognozą pogody brać żeglarska była nieco zaniepokojona. Prognoza obiecuje 6 B. Zapowiada się niezła zabawa. Na początek, przed wyjściem z mariny, wszyscy refują żagle. Wypływamy za główki i cóż za niespodzianka. Fale i owszem są, ale wiatru aby, aby. Wszyscy do żagli, trzeba się natychmiast rozrefować, bo na tych kawałkach szmatek nie da się płynąć.


       Sam wyścig o Błękitną Wstęgę  został ustawiony jak należy. Natura też swoje zrobiła. W rezultacie bok trójkąta wzdłuż brzegu, a zatem i wzdłuż plaży, okazał się bokiem prawie spinakerowym, więc ludziska opalający się na plaży mieli ładne widowisko. Wiatr nawet nieco stężał, ale nie na tyle co w prognozie. Odbył się więc ciekawy i szybki wyścig. Dwa razy trójkąt, trochę walki ze spinakerami i genakerami, bo chodzące od czasu do czasu mocniejsze szkwały sterowały niektórymi jachtami wedle własnego uznania. Drugi wyścig i drugie zwycięstwo, w naszej klasie Krzyśka Dąbrowskiego na Trzecim. Zgodnie z przewidywaniami Trzeci pewnie zmierza po zwycięstwo. Nam wydawało się, że płyniemy całkiem przyzwoicie, też zgodnie z planem na trzecim miejscu. Jakież było nasze zdziwienie wieczorem, gdy na tablicy wyników zobaczyliśmy, że drugie miejsce zajął Fragles. Na mecie byliśmy co prawda przed nim, podobnie jak Whisky, ale okazało się, że nasza przewaga była zdecydowanie za mała i dzięki niezwykle korzystnemu współczynnikowi, to właśnie on jest drugi! Trochę nam miny zrzedły, trochę powietrze uszło. W czasie powrotu wiatr już wzmógł się na dobre.


       Pierwszy dzień w Świnoujściu minął raczej smętnie. Liczyliśmy jednak, że skoro to jubileuszowe ERT, to drugi dzień przyniesie coś ekstra. No cóż … Jakby to ująć aby nikogo nie urazić? Najlepiej wypadł pan prezydent Janusz Żmurkiewicz, elegancki, bardzo sympatyczny pan. Do  tego zapowiedział dalsze inwestycje w marinie, co spotkało się z uznaniem żeglarzy. Tym bardziej, że najważniejszą z inwestycji jest drugi budynek socjalny, po zachodniej stronie basenu portowego. Pan prezydent zauważył również, że wczasowicze mieli ładny spektakl i poprosił aby któraś z załóg w przyszłym roku dokooptowała go do załogi. I na tyle by było w kwestii jubileuszowych fajerwerków. Nie zaglądałem kolegom do miseczek, ale to co ja dostałem, a co miało być zupą gulaszową, w niczym, no może poza kolorem, nie przypominało tego smakowitego dania. Jeszcze w trakcie wydawani posiłku rozpoczął swój koncert duet o nazwie Shanties Team. Nie wiem, czy ci ludzie byli bardzo zmęczeni, czy po prostu nie w formie, ale wypadli wprost żałośnie. Do tego jeszcze te kiczowate stroje. Tragedia! Trudno powiedzieć co było gorsze, zupa gulaszowa czy Shanties Team, ale ogólnie czarna rozpacz, jak ta chmura, która nadciągnęła nad Świnoujście.       

       Wiatr rozhulał się na dobre. Następnego dnia zamiast wyścigu do Dziwnowa, mieliśmy przymusowy postój w Świnoujściu. Sędzia nie zdecydował się na puszczenie wyścigu przy zapowiadanym 6-7 B z NE. I chyba słusznie zrobił. Na wtorek za to zapowiedział nietypowy wyścig do Wolina.  Niestety konsekwencją odwołania wyścigu do Dziwnowa była istotna zmiana w programie całych regat, z pominięciem Kamienia Pom. włącznie. Sądząc po rozmowach na kei i na jachtach, gdzie odbywały się liczne spotkania, właśnie wizyty w Kamieniu wszyscy najbardziej żałowali. Piękna marina, wyjątkowo przychylni żeglarzom włodarze miasta i kapitalna atmosfera. No cóż, trzeba będzie poczekać do następnego roku.    

     
       No i co mają robić biedni żeglarze przez cały dzień bez pływania? Nie wiadomo co z sobą zrobić. Co chwilę spojrzenie na zegarek. Spowolnione ruchy, by każda czynność zajęła jak najwięcej czasu, by w końcu ten dzień się skończył. Spacer do miasta. Może zajrzymy do jakiejś knajpy? Neptun? Dobrze brzmi, wygląda … tak sobie, bez specjalnego charakteru, ale schludnie, trochę jak w jadłodajni w elektrowni, nic przytulności. Do tego zbyt głośna muzyka. W porównaniu jednak do poprzednio mijanych lokali, ten mimo wszystko zrobił na nas najlepsze wrażenie. Nie miałem tego dnia specjalnych preferencji, więc zdecydowałem się na to co poleca szef kuchni czyli szaszłyk. Powiedzmy, że był dosyć poprawny, tak na trzy z plusem. Deser lodowy z mixem owocowym, zaledwie na podobnym poziomie. Kilka wizyt w lodziarniach Castellari w Szczecinie sprawiło, że moje oczekiwania w stosunku do lodów są jednak zdecydowanie wyższe. Jeżeli do tego dodać słabiutką, znudzoną kelnerkę, to ocena lokalu wypada tak sobie. Typowy nadmorski lokal, nastawiony na jednorazowego klienta, który i tak tu raczej nie wróci, bo za kilka dni wróci do swojej rodzinnej miejscowości. Być może ten brak troski o klientów wynika z dużej ilości gości zza zachodniej granicy, dla których ten lokal w porównaniu do różnych bud i innych tymczasowych obiektów, jawi się jako niezwykle porządny.   
       Powoli ten strasznie długi dzień dobiegał końca. Jednak im bliżej wieczora tym robiło się zimniej. Wieczorem siedząc skulony w kokpicie Rudzika, ubrany w T-shirt, polarową koszulę i puchową kamizelkę zdałem sobie sprawę dlaczego tak lubię żeglowanie po Morzu Śródziemnym. Zdecydowanie jestem stworzeniem ciepłolubnym. Nie lubię kiedy zęby dzwonią mi o zęby. Ale dobra wiadomość była taka, że ten gnuśny dzień dobiegał końca.


       Czwarty dzień regat przywitał nas chłodem i gęstą mgłą. Prognoza pogody zapowiadała wiatry N-NE, więc niektórzy już od rana zacierali ręce na szybki i gładki przelot do Wolina. Jeden z kolegów nawet określił to mianem królewskiego przelotu. I faktycznie, gdy płynęliśmy Kanałem Piastowskim, mieliśmy bardzo sprzyjający i niezbyt mocny wiatr. Jednak coś zaczęło się łamać jeszcze przed startem. Duża część uczestników zdecydowanie zaspała i spóźniła się na start. Komisja sędziowska okazała się bardzo wyrozumiała i odroczyła o godzinę rozpoczęcie wyścigu, za co z resztą później usłyszała dużo cierpkich słów. Ja co prawda nic nie mówiłem, ale faktycznie, co prawda nikt nikomu nie broni biesiadowania do białego rana, ale na start wypadałoby stawić się punktualnie, tym bardziej, że warunki były sprzyjające. Były sprzyjające, ale to zaczęło się szybko zmieniać. Zmienił się i kierunek wiatru i jego siła. Trasa wyścigu, jak na ERT ustawiona ciekawie, trochę w dół Zalewu, trochę w górę i znowu w dół. Trochę pełnym wiatrem, trochę pod wiatr. A ten skubaniec rozkręcał się i rozkręcał. A my jak zwykle na pełnych żaglach. Jak się bawić to się bawić. Na pełniaku jazda jak na górskiej kolejce, pod wiatr ostry taniec z talią grota. Wypuszczanie i wybieranie. Już, już nas przygniata i chce obrócić, luzuję. Wstajemy i płyniemy, wybieram, ale tylko na moment. I tak raz za razem. Na pełniaku zyskiwaliśmy, na ostrych traciliśmy. No cóż, brak sprytnego refpatentu jeszcze raz dał znać o sobie. Pod każdym względem to był chyba najciekawszy etap 50 ERT. Nieźle się umęczyłem, ale to było coś. Na mecie okazało się, że zajęliśmy w naszej grupie trzecie miejsce, co pozwoliło nam przesunąć się też na trzecie w grupie w generalce. Tradycyjnie pierwszy był s/y Trzeci, a drugi s/y Whisky. Nudy!  No, chyba, że to my bylibyśmy tymi ciągłymi zwycięzcami. To zupełnie co innego.   


       W końcu docieramy do Wolina, a tam spore zmiany. Powstał nowy basen jachtowy, marina się rozrosła. Niestety nie został dokończony domek klubowy, jednak Wolinianie zrobili co można aby postój w ich marinie nie był zbytnio uciążliwy. Można powiedzieć, że byliśmy w marinie z widokiem na przyszłość, choć przyszłość bliżej nieokreśloną. Na tablicy budowlanej termin zakończenia prac to 31.05.2014, a tu już końcówka lipca tegoż 2014. Mimo wszystko widać, że miasto się zmienia. Nie tylko marina ale też budują się nowe kamieniczki, uporządkowano plac przy kościele p.w. św. Mikołaja, powstało nowe targowisko. Robi się coraz przyjemniej.   


       Czy trudno jest zupełnie nic nie robić? Gdzieś słyszałem, że bardzo trudno. A mi to nie sprawia trudności, przynajmniej w pewnym zakresie. Ale jak by to było na dłuższym dystansie? Rozmyślałem tak sobie leżąc w kokpicie, w czasie kolejnego niewyścigowego dnia. Zmiana trasy regat sprawiła, że w Wolinie mieliśmy kolejny dzień pasjonującego wyczekiwania na lepsze jutro. Była więc wizyta na targu, był spacer po mieście, była wizyta w kościele p.w. św. Mikołaja, który jak się okazuje ma długą i ciekawą historię. Najpierw pod patronatem zakonu Cysterek (od 1288 roku), od 1535 roku kościół został przejęty przez protestantów, po II wojnie światowej, zniszczony w 80 %, znowu powrócił do kościoła rzymsko-katolickiego.


       Drugie popołudnie w Wolinie to wreszcie powrót do pierwotnego programu regat, choć z miłym uzupełnieniem ze strony burmistrza Wolina, pana Eugeniusza Jasiewicza. W czasie popołudniowego spotkania z panem burmistrzem, okazało się, że gospodarz miasta wykazał się refleksem i w związku z tym, że ostatni etap kończył się w Wolinie, ufundował puchar za 50 miejsce na etapie do Wolina i dwie nagrody dla samotników. Bardzo to sympatyczne i z poczuciem humoru, tym bardziej, że nagrodzonymi okazali się dwaj nieco starsi dżentelmeni. Jeden z Polski, drugie z Niemiec.  Do tego, jak zwykle w Wolinie pyszna zupa, świetny chleb ze smalcem i kiszone ogórki. I tylko ten zespół ludowo-lokalny. Sympatyczni ludzie, doskonale bawiący się tym co robią, ale nie na tą imprezę. Były próby poderwania braci żeglarskiej do wspólnej zabawy, niestety bez powodzenia.


       Po części oficjalnej, tradycyjnie zaczęły się zajęcia w podgrupach. Koleżeństwo z Whisky zaproponowało grilla, co spotkało się z bardzo przychylnym przyjęciem zaproszonych załóg. Początkowo grill miał być ustawiony przy kei, w pobliżu naszych jachtów. Ktoś jednak wpadł na pomysł, że znacznie wygodniej będzie nam biesiadować przy stołach rozstawionych przy namiastce domku klubowego. Szybko więc zajęliśmy miejsca i znieśliśmy najróżniejsze smakowite wiktuały. Początkowe zadowolenie z niezwykłej zmyślności szybko jednak zaczęło ustępować, gdy wokół nas szybko zaczęło się zagęszczać. Okazało się, że organizatorzy właśnie w tym miejscu zaplanowali pogadankę o trymowaniu żagli a później koncert na skrzypcach w wykonaniu Henia Widery. Nastrój prysł jak bańka mydlana. Nasze miny zmieniły się jak u sześciolatka, który znajduje pod choinką zamiast wymarzonego smartfona, jakże praktyczne o tej porze roku, wełniane skarpetki.    
       W czwartek rano odbyła się jak zwykle odprawa. Niespodziankę była natomiast wizyta pana burmistrza, który przybył, aby jeszcze raz życzyć żeglarzom pomyślności i zaprosić ich do odwiedzania Wolina. Ładny gest.


       Sam wyścig z Wolina do nowego Warpna nie był specjalnie pasjonujący. Co prawda wiatr był dosyć silny, ale cały czas praktycznie jednym halsem. Najpierw poniosło nas gdzieś zbyt blisko południowego brzegu, co okazało się dużą pomyłką. Później, na ostatnim odcinku, nie chciało się nam stawiać spinakera, bo za krótki odcinek, w rezultacie klapa na mecie, siódme miejsce. Hippo przeliczył nas o dwie sekundy! Jeszcze większą porażkę w tym wyścigu poniósł „Trzeci”, który został sklasyfikowany na 9 miejscu. Wyścig wygrał Fragles przed Ermą. Chociaż na moment podniosło to temperaturę rywalizacji w naszej grupie.


      Kawalkada ok. stu jachtów bardzo dokładnie zapełniła marinę w Nowym Warpnie. Upychanie jachtów we wszystkie możliwe i niemożliwe sposoby przypominało deptanie kapusty. Wzdłuż, wszerz, w poprzek. Jak się komu udało. Ale to już taka tradycja w Nowym Warpnie. No a same miasto coraz piękniejsze. Zawsze należało do moich ulubionych na trasie Etapowych Regat Turystycznych, ale teraz jeszcze bardziej. Do tego można dodać miłe powitanie miejscowych włodarzy i fajny poczęstunek. Jednak, co najważniejsze, zmienia się i sama przystań za sprawą nowych dzierżawców. Raczej nigdy nie będzie to wielki port jachtowy, tym niemniej może to bardzo przytulna, z fajną atmosferą, marina dla tych co uciekają od zgiełku. Ludzie, odwiedzajcie Nowe Warpno!


       Klapa w wyścigu z Wolina do Nowego Warpna spowodowała, że do kolejnego etapu, kończącego się w Stepnicy, przygotowaliśmy się nieco staranniej. A wyścig był niesamowity. Początkowo wydawał się łatwy. Wiatr był słaby. Nic nie zapowiadało końcowych emocji. Tym czasem dobrze przemyślany i konsekwentnie realizowany plan, sprawił, że płynęliśmy bardzo dobrze. Kiedy przyszło do zmiany halsu, okazało się, że zrobiliśmy to w bardzo dobrym momencie. Wiatr zaczął wyraźnie się wzmagać. Duże jachty zdecydowanie przyśpieszyły. Mimo to w przejściu przy Chełminku byliśmy bardzo wysoko w klasyfikacji. Wiatr zaczął utrudniać mniejszym jachtom przejście na Roztokę. Nam udało się to zrobić bardzo sprawnie. Niestety warunki stawały się coraz bardziej sprzyjające dla wielkich. Zaczęli wyprzedzać nas jeden po drugim . Znowu zaczęło się ujeżdżanie Rudzika. Jak strasznie, ten niedługi przecież, dystans zaczął mi się dłużyć. Gdzie ta cholerna meta?! Wyprzedził nas Trzeci i kilka jachtów z innych grup. Wreszcie meta i niecierpliwe oczekiwanie na wyniki. Tym razem wyjątkowo długie, bo jachty rozpłynęły się po całym zalewie. Jak się później okazało, niektórzy zrezygnowali ze względu na warunki pogodowe,  z przepychania się między Chełminkiem i Wyspą Refulacyjną i od razu popłynęli do Trzebieży.   

   
       Czekając na wyniki, jednocześnie pakowałem się, gdyż dla mnie przedostatni etap regat był ostatnim. Ze Stepnicy odebrała mnie żonka. Krótka wizyta w domu. Przepakowanie torby i w drogę do Chorwacji. Następnego dnia miałem przejąć jacht w Splicie. Ale to już zupełnie inna historia.
       W końcu,  już byłem w Niemczech, przyszło potwierdzenie wyników etapu.  Wygraliśmy w naszej grupie! Trzeci co prawda wyprzedził nas przed metą, ale miał zbyt małą przewagę i zdołaliśmy go przeliczyć. Dzięki temu umocniliśmy się w generalce na trzecim miejscu.
       Bardzo żałowałem, że nie mogłem uczestniczyć w ostatnim etapie regat. No cóż, czasami tak bywa. Mimo, że byłem bardzo rozczarowany oprawą 50 ERT, to ja po prostu bardzo lubię tę imprezę. A oprawa? Była po prostu nędzna, absolutnie nie na miarę takiego jubileuszu. Choćby w porównaniu z ubiegłym rokiem, gdzie m.in. były trzy bardzo dobre koncerty: Quftry, Andrzej Korycki, Stary Szmugler. A w tym roku? Bez komentarza. Natomiast duże słowa uznania można wyrazić pod adresem głównego sędziego, Tomasza Paterkowskiego, który mimo różnych przeciwności losu, całkiem sprawnie to wszystko przeprowadził.    

       Znowu trzeba czekać cały rok na następne ERT. No dobra, poczekam i z wielką przyjemnością wezmę w nich udział. Byle tylko nie było kolizji terminów najważniejszych w naszym rejonie regat, bo z tym różnie bywa. A bardzo bym tego nie chciał, bo mam już zaproszenie na inną, bardzo ciekawą imprezę …. 

A Nowe Warpno wciąż piękniej.

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...