niedziela, 30 listopada 2014

ERMOUPOLI – CZYLI JAK PRZEŻYLIŚMY PRAWDZIWY BLACKOUT



       Dobre wspomnienia, to coś, co wprawia w dobry nastrój. I nawet nie ważne są szczegóły, a przynajmniej większość z nich. Liczy się ogólne wrażenie, które pozostaje w nas. I to jest właśnie to coś do czego tak chętnie po latach wracamy. Gdy rozkładam na czynniki pierwsze wspomnienia z ostatniego pobytu na Kythnos, to oczywiście przypominam sobie, dlaczegóż to Zatokę Loutron nazwaliśmy zatoką pechowców, pamiętam wielogodzinne zmagania za sterem z Kythnos na Poros przy wietrze 7-8 B, a jednak więcej było tych przyjemnych zdarzeń i wrażeń, dzięki którym z takim sentymentem wspominam tę wyspę. Podobnie jak całe Cyklady mimo takich czy innych utyskiwań. Dlatego gdy po opuszczeniu Mericha skierowaliśmy się na północ by opłynąć  Przylądek (Akrotirion)Kato Kefalos robi mi się ciepło na sercu. Przypomina mi się wspinaczka w sandałkach, jak paniusia idąca nad Morskie Oko w szpileczkach, do starego Kastro. Te widoki ze szczytu urwiska i leżakownie w ciepłym żelazawym strumieniu. A przede wszystkim ten niezwykły nastrój.  
       Opływamy jeden przylądek i kierujemy się na kolejny, na Akrotirion Trimeso na wyspie Siros. Wiatr jest w miarę sprzyjający. Płyniemy maksymalnie ostro, o ile w przypadku takiej jednostki jest to adekwatne określenie. Jak na złość nie wieje z najczęstszego kierunku w tym rejonie. Wiatr przesuną się wyraźnie ku E.  W każdym bądź razie piłujemy na maksa, co pozwala utrzymać właściwy kurs. Znowu jest piękny, słoneczny dzień. Na stół wjeżdża jakieś spore naczynie spełniające rolę miski, wypełnione kawałkami arbuza i melona. Rozkoszne!
       Siros opływamy od północy. Surowe skaliste wybrzeże, a ponad nim elektrownia wiatrowa. Prawie żadnej roślinności. Wszystko brunatno-szare. Trochę ponuro to wygląda. Kiedy mijamy kolejny skalisty cypel, nagle wyłania się przed nami miasto. Niewielkie, kolorowe domy, poukładane gęsto na dosyć stromym wzniesieniu. Na pierwszym planie katedra św. Mikołaja, patrona Ermoupoli, znacznie dalej i wyżej kolejna monumentalna budowla, Anastasis, a jeszcze wyżej, na szczycie największego wzniesienia cały zestaw anten, masztów itp. Od strony morza miasto wygląda bardzo interesująco. I tylko te barwy. One nie są cykladzkie. Pastelowe beże, brzoskwinie, łososie. Jedynie kopuła katedry trzyma fason i odcina się wyraźnie swoim błękitem od otoczenia.


       Ermoupoli to całkiem spore miasteczko, ok 13 500 mieszkańców, stolica Cyklad a dokładniej, wg greckiej nomenklatury, stolica Regionu Południowego Morza Egejskiego. Jakoś w naszym języki nie wygląda to najlepiej. Tak czy owak, mamy do czynienia ze znaczącym ośrodkiem administracyjnym i gospodarczym. Spory port promowy, uprzykrzający życie załogom jachtów przycumowanych w porcie, stocznia ze swoim ponuroindustrialnym wyglądem, port rybacki i budowana od lat, bez widoków na zakończenie, marina strasząca nagością konstrukcji żelbetonowych. Pewnie sami Grecy doszli do wniosku, że jej położenie jest beznadziejne i zaniechali jej dokończenia. Daleko do miasta, do tego między mariną a centrum jest właśnie cały ten obszar przemysłowy. Znając podejście Greków do turystów, obawiam się, że nie będzie zbyt wielu chętnych żeglarzy do cumowania na tym nieprzyjaznym odludziu. Gdyby to była Chorwacja, zapewne nie byłoby problemu. Natychmiast znaleźli by się właściciele najróżniejszych łódek chętni służyć jako taksówki wodne wożące żeglarzy do centrum i z powrotem.


       Puki co, cumujemy jednak w mieście (37o26,5’N; 024o56,6’E). Wzdłuż nabrzeża przebiega rychliwa ulica, do tego, między ulicą a keją stoją dziesiątki stolików należących do knajpek znajdujących się po drugiej stronie ulicy. Jednym słowem jeden wielki młyn. Co jak co, ale o przytulności to raczej nie ma co tu marzyć. Ale za to jest tutaj całkiem sporo „dystrybutorów” z prądem i wodą. Trzeba tylko zdobyć do nich kartę magnetyczną. No i potem włożyć ją do tegoż dystrybutora, byle odpowiednią stroną. By odnaleźć kogoś kto sprzedaje te karty, należy kawałek się przespacerować, tym nie mniej, nie ma z tym problemu. Tyle, że ta właściwa osoba przychodzi dopiero o 18, ale bez trudu można uzyskach informacje u pani dozorującej pryszniców. Mniej więcej, ok. 18 przychodzi pani pobierająca opłaty za korzystanie z portu i portowej infrastruktury. Na chwilę zagląda właśnie do budynku z natryskami, zabiera swoje zabawki, tzn. bloczek z drukami pokwitowań, karty magnetyczne i portfel,  i przenosi się do jednego z knajpianych ogródków położonych przy kei, gdzie ma swoje „biuro”. Tymczasem dopływały kolejne jachty i okazało się, że wcale tych „dystrybutorów” z prądem i wodą nie jest za wiele.
       Trochę nam zeszło, zanim sklarowaliśmy łódkę i siebie samych. Kiedy wyruszaliśmy w końcu na spotkanie z miastem był już niemal wieczór. Cały czas przy nabrzeżu wielki ruch. Przypływające, jeden za drugim wielkie promy. Przechodzimy jednak na drugą stronę ulicy, wchodzimy między domy i zagłębiamy się w pajęczynę małych uliczek. Nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Świat, jakby gwałtownie przyhamował. Wszytko dzieje się jakby dziesięć razy wolniej. Po niektórych jeszcze jeżdżą samochody, czasami z trudem przeciskając się między restauracyjnymi stolikami a donicami z kolorowymi kwiatami. Po innych poruszają się już tylko wszędobylskie skutery. Jeszcze inne są zupełnie zastawione stolikami, tak, że nawet piesi nie mają zbyt wiele miejsca. Jest cudnie. Idziemy sobie uliczką Petra Protopapadakisa, zauroczeni miejscem, przysiadamy w lokalu o nazwie Megaron aby napić się kawy i podelektować tym co nas otacza. Właściwie to nie w lokalu, a przy stoliku stojącym na zewnątrz. Stoliki i krzesła zajmują całą szerokość wąskiego chodnika. Ludzie przechadzają się po wyłożonej kamieniami ulicy. Te kamienie są tak ułożone i tak wyszlifowane, że wyglądają jak eleganckie, marmurowe kafelki w łazience.   

     
       Zaintrygowała nas dziewczyna obsługująca w Megaronie. Wyglądała dosyć oryginalnie. Drobnej postury dziewcze, zrobione na chłopaka. W jej ruchach dawało wyczuć się jakąś nadpobudliwość. Jej głos też zwracał uwagę. Traktowała gości z jakąś naturalną wyższością. W jej postawie było coś takiego, że wydawało się, że ma ich po prostu w nosie. A jednak obsługiwała bardzo sprawnie, była przy tym uprzejma i usłużna i zdecydowanie lepiej ode mnie mówiła po angielsku. To niesamowite, przy całym swoim olewactwie wszystkiego i wszystkich, tak wielu Greków doskonale nauczyło się angielskiego. Nic im się nie chce, ale znajomość tego uniwersalnego języka po prostu ułatwia zarabianie pieniędzy i pewnie w tym kryje się cała tajemnica. Z głośników sączy się jakaś muzyczka. Raczej nie jest to plastikowy chłam. Zaczynam z coraz większym zaciekawieniem przysłuchiwać się temu co grają. Ee! Fajne. A jedna z piosenek wręcz bardzo fajna. Nie wytrzymałem i zapytałem naszą panią kto to śpiewa. Pani bez wahania odpowiedziała kto i co śpiewa, ale ja tylko otworzyłem usta aby powtórzyć, jednak jedyne co mogłem z siebie wydobyć, to prośba o zapisanie tego co zostało wypowiedziane. Dla mnie było to nie do powtórzenia. Pani jakby bawiąc się ze mną, zapisała na karteczce imię, nazwisko i tytuł piosenki, ale po Grecku. W końcu udało się ustalić, że jest to Pantelis Falassiuos w utworze Elpisa (lub coś w tym rodzaju). Szukając później płyty tego wykonawcy, nigdy nie ośmieliłem się wypowiedzieć ani nazwiska ani tytułu. Wolałem za każdym razem pokazywać tę karteczkę.
       Zrobiło się już zupełnie ciemno, gdy ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. 



Dotarliśmy do okazałego gmachu lokalnych władz, przed którym jest rozległy plac wysadzony drzewami. Pełno tam dokazującej dzieciarni. Dorośli spacerują nieśpiesznie rozmawiając o jakichś swoich bardzo ważnych lub zupełnie nie ważnych sprawach. Ot, takie miejsce wieczornych spotkań i spacerów. Budynek jest efektownie podświetlony i robi dobre wrażenie. Ale jak się spojrzy ponad ratusz miejski to dużo, dużo wyżej, za pasem słabo oświetlonych kwartałów budynków mieszkalnych, wznosi się imponujących rozmiarów kościół, oświetlony co najmniej tak samo mocno jak ratusz. Nic już nie trzeba było mówić. Idziemy tam. Wspinaliśmy się coraz wyżej, z niejakim trudem łapiąc oddech. Wzniesienie okazało się zdecydowanie bardziej strome niż się wydawało. Ale bardzo chcieliśmy dotrzeć tam, na górę. Uliczki z każdą chwilą stawały się coraz węższe i mniej reprezentacyjne. Oświetlenia raczej symboliczne. Mimo wszystko wytrwale wspinaliśmy się w górę. Zupełnie nieoczekiwanie w pewnym momencie na uliczce, którą właśnie dreptaliśmy, zgasło światło. Na kilku sąsiednich również. Nie wzięliśmy ze sobą latarki. Trzeba więc zmienić marszrutę. Po lewej stronie ulice były oświetlone, więc skierowaliśmy się w tamtą stronę. Ups!!! Ciemność przyszła za nami, a nawet nas zdecydowanie wyprzedziła. Droga przed nami pogrążyła się w totalnej ciemności. Ta ciemność była tak gęsta, że wydawało się, że można ją dotknąć. Taka przyjemna, aksamitna, tylko ciężko w niej się chodzi. Zaczęliśmy rozglądać się gdzie jest światło. W okolicach portu. Więc co odwrót? Chyba nie ma innego wyjścia. Telefony komórkowe średnio sprawdzały się jako latarki. Ledwo uszliśmy kilka kroków, gdy już cała wyspa pogrążyła się w ciemności. Prawdziwy blackout! Powoli, ostrożnie, schodzimy schodek po schodku. Trafiamy na jakąś uliczkę stromo nachyloną ale bez schodów, trochę to wygodniejsze. W domach pojawiają się świeczki. Robi się nastrojowo. W niektórych budynkach zapalają się jakieś słabe światła. Słychać jak pracują agregaty prądotwórcze. Zdaje się, że miejscowi są przygotowani na taką ewentualność. Udaje nam się wrócić na jacht, a prądu dalej nie ma.
       Układamy się do snu. Zrobiło się już bardzo późno, ale życie towarzyskie w pobliskich knajpach i na jachtach dalej się toczy w najlepsze. Niektórzy ostro balują do białego rana. Wielkie promy, manewrujące w porcie dokładają swoje. Maleńkie komary również nie próżnują. Czasami bardzo trudno jest odpocząć nocą.


niedziela, 23 listopada 2014

Mericha - zmasowany atak pcheł.

       
MERICHA

       Pierwszy poranek na jachcie zaskakuje widokiem dookoła nas. To dzieje się naprawdę? Stoimy sobie w niewielkiej zatoce. Już jasno, ale słońce jeszcze nie wyszło. Światło jest miękkie i ciepłe. Na brzegu jakieś małe, białe domki. Przy kei parę jachtów i łodzie rybackie. Z drugiej strony morze, po prawej jakiś skrawek lądu, nieco dalej po lewej kolejny, a jeszcze dalej, już mocno zamglony, kolejny. Jak w tawernianych opowieściach żeglarskich. Jest cudny nastrój, cisza i spokój. A najważniejsze, że to wszystko jest w rzeczywistości. Stoimy na kotwicy koło Perdiki i za parę chwil ruszymy w kierunku Cyklad, naszym celem będzie Mericha na Kythnos, mamy więc do przepłynięcia ok. 50 Mm.
       Nasz Sun Odyssey regatową maszyną nie jest. Mamy więc przed sobą parę godzin żeglowania. Jak to zwykle na początku spore emocje, wybuchy śmiechu i kolejne toasty. Do tego piękna pogoda, no może za mało wiatru. Tomek znika w „otchłani” kambuza, by po jakimś czasie wyłonić się z magicznie pachnącymi i równie wykwintnie wyglądającymi nadziewanymi paprykami. Każda kolejna chwila spędzona na jachcie sprawia, że żeglarstwo podoba mi się coraz bardziej. Wyobrażacie to sobie: Morze Egejskie, jacht sun odyssey 40,3, piękna słoneczna pogoda, przepyszne nadziewane papryki z ociekającym po brodzie sosem i schłodzone greckie białe wino? Życie jest piękne.


       Uwielbiam jak jest ciepło. Dobrze znoszę wysokie temperatury. Nawet jeśli trochę się spocę w niczym mi to nie przeszkadza. Moi koledzy uznali jednak, że tego dnia było jednak nieco za ciepło i się zaczęło. Znacie pewnie tę historię z polewaniem się lodowatą wodą i wyzywaniem kogoś kolejnego, aby zrobił to samo. No i właśnie coś takiego miało miejsce na naszym Adrigo. Drobna różnica polegała na tym, że woda nie była lodowata, a czerpana prosto z cieplutkiego Morza Egejskiego. Ale polewanie było solidne i nawet nie jeden raz, do tego w różnych konstelacjach choć głównym polewaczem był Romciu K. Kubeł za kubłem, morskiej wody z niebywałym wdziękiem wylewał na rozgrzane głowy.


      Mądrzy ludzie powiadają, że każda, nawet najdłuższa droga rozpoczyna się od pierwszego kroku. A można też dodać, że stawiając systematycznie kolejne kroki, choćby niewielkie, w końcu dotrze się do wyznaczonego celu. Co i nam jeszcze raz się udało. Pokazała się wyspa Kythnos i z chwili na chwilę stawała się coraz większa. Niekiedy wiąże się z Kythnos z nereidami, morskimi boginkami niezwykłej urody, córkami Nereasza. Były uosobieniem morskich fal. Żyły w głębinach, przesiadując na złotych tronach w pałacu swojego ojca. Umilały też swym śpiewem życie Amfitrycie, żonie Posejdona. Choć takie zupełnie bez skazy to one nie były. Bo jak Kasjopea pochwaliła się, że jest od nich piękniejsza, to nereidy załatwiły u Posejdona okrutną zemstę. W wyniku, której to, o mało nie została pożarta przez strasznego smoka  Andromeda, córka Kasjopei, w ostatniej chwili ocalona przez bohaterskiego Perseusza. Innym razem uczestniczyły w porwaniu Europy przez starego zbereźnika Zeusa. Zdaje się, że i w tym przypadku dała znać o sobie kobieca zawiść, wszak Europa uchodziła w owym czasie za najpiękniejszą z niewiast.  


       Na Kythnos byłem już dwukrotnie. Za pierwszym razem właśnie w Mericha a za drugim w Loutra. Choć na pierwszy rzut oka Kythnos to nic specjalnego, łysa, pofałdowana przestrzeń, to jednak, oba dotychczasowe pobyty na tej wyspie były bardzo ciekawe i bardzo przyjemne. (wpis na blogu: „Zatoka Pechowców” z 19.11.2011). Co najważniejsze, choć przewodniki turystyczne wspominają zaledwie o kilku interesujących miejscach, to ja wciąż mam niewiele spośród nich na rozkładzie.  Wciąż nie widziałem: Chora-Kythnos (8 km od Mericha), Marouli – najstarsze znane osiedle ludzkie na Cykladach 4500 p.ne,  Kastro Orias, Driopida – średniowieczna stolica, jaskinia Katafiki – wiązana z nereidami. Kiedyś Kythnos to miejsce wydobycia rudy żelaza, teraz pozostały już wspomnienia. Za to wciąż są jeszcze termy – dawna nazwa wyspy to Thermia. Jak wcześniej zauważyłem wyspa ma długą historię, typową dla wysp cykladzkich: w starożytności należała do Związku Morskiego, w 1207 opanowana przez Wenecję, w 1537 przez Turków, od 1821 przyłączyła się do walk wyzwoleńczych i 1832 wraz z innymi wyspami przyłączyła się do Grecji
       Wpływamy do zatoki o tej samej nazwie co miejscowość, Mericha.  Port Mericha -  37o23,7’N 024o23,8’E, jest bardzo przyjemnym, nieźle osłoniętym portem. Ku mojemu sporemu zaskoczeniu port jest pełniutki. Nie ma jeszcze osiemnastej, jest koniec września, a my z wielkim trudem wypatrujemy ostatnie wolne miejsce, w które wciskam się, nie mając najmniejszego zapasu. Obijacze z trudem mieszczą się między łódkami. Kiedy byłem tu kilka lat temu, przypłynęliśmy późnym wieczorem, a przy kei nawet ćwierć miejsc nie było zajętych. Co prawda na północ od Mericha są niezłe kotwicowiska ale zawsze to lepiej stać w pocie. Oprócz tego, że w porcie jest straszny tłok, większych zmian nie widzę. I owszem zainstalowano dystrybutory wody i prądu, ale jakoś trudno znaleźć osobę sprzedającą do nich karty magnetyczne. Dalej też nie ma żadnych sanitariatów ani natrysków. W tej kwestii Grecy są bardzo konsekwentni, nie robią nic. Bo i po co, turyści i tak przyjadą. Jak widać mają rację. Nawiasem mówiąc, do rana nie udało się zdybać kogoś sprzedającego karty magnetyczne. Ktoś jednak wypatrzył, że jeden z kranów jest dostępny bez karty. Co prawda był on dosyć daleko, ale wspólnymi siłami z Rosjanami stojącymi przy naszej lewej burcie, udało nam się do niego podłączyć i zatankować dwa sprawne zbiorniki na wodę.
       Jako pierwsza na przechadzkę w kierunku „centrum” wybrała się Ula. Po powrocie poinformowała, że znalazła sympatyczną knajpkę, która nazywa się Yalos, ze stolikami na plaży i do tego z ofertą gratisów: sznaps dla wszystkich, lody dla wszystkich i … danie główne dla skipera. Czy można oprzeć się takiej ofercie. Wbiliśmy się w wyjściowe uniformy i udaliśmy się na kolację. Najszybciej na stole pojawiło się białe wino domowe, tym razem w oryginalnych butelkach. Później przyjechały dania. Ula zażyczyła sobie mieszankę z wielkich krewetek, kalmarów, ośmiornic i takich tam. Ponoć smaczne. Ja sobie zawinszowałem  jagnięcinę w sosie. Nie powalające, ale też bez żadnych zastrzeżeń. Natomiast pozostała czwórka kierowana telepatią, czy też stadnym instynktem, zamówiła typowo greckie danie o powszechnie znanej nazwie moussaka. O ile nazwa jest powszechnie znana, to okazało się, że poza Romkiem S., pozostała trójka nie wiedziała co zamawia.  A moussaka to rodzaj zapiekanki na bazie bakłażanów, czasami również zimniaków i mielonego mięsa z sosem beszamelowym, przyrządzana na dużej blasze a następnie dzielona na porcje. Zdaje się, że danie nie przypadło do gustu moim kolegom. I chociaż Romek S. zapewniał, że ta którą jadł kiedyś była gorsza, a ta jest całkiem niezła, to jakoś nikogo nie przekonał. Już do końca rejsu moussaka pozostała przedmiotem licznych żartów.  

Knajpki na plaży
       Przy stoliku w restauracji na plaży siedziało sześć osób, z czego czterech dżentelmenów to najwyższej klasy dezynsektorzy. Podziwialiśmy piękno kończącego się dnia patrząc na wody zatoki i jej otoczenie. W pewnym momencie ktoś stwierdził, że „obudziły” się komary. Po chwili jednak ktoś skonstatował, że te komary konsają tylko w nogi. Eee!? Pchły. Komary zamieniły się w pchły. Czterech dezynsektorów oraz reszta gości stali się obiektem zmasowanego ataku greckich pcheł. No tak dookoła nas była niezliczona ilość kotów kręcących się między stolikami. O ile początkowo wzbudzały one powszechną sympatię, to po odkryciu pchlej inwazji, również i koty przestały nam się wydawać miłe. Obsługa w tym lokalu poruszała się wyjątkowo wolno. Oczekiwanie na gratisowe lody i pożegnalne sznapsy stało się wyjątkowo irytujące. Rozważaliśmy nawet rezygnację z tych prezentów. Ale czy godzi się zrezygnować z darmochy. No nie, nigdy!
       Po niezwykle interesującej kolacji wróciliśmy na łódkę. Dobyliśmy jakąś flaszeczkę i delektowaliśmy się życiem siedząc w kokpicie. Po lewej burcie mieliśmy wesołych Rosjan, pływających podobnie jak my na czarterowym jachcie. Po prawej natomiast dwóch chłopaków na prywatnym jachcie, chyba z Niemiec lub któregoś z krajów skandynawskich. Trzecim członkiem tamtej załogi był kot. Chłopaki wychodząc wieczorem poszukać sobie towarzystwa na noc, poprosili nas byśmy zwrócili uwagę, czy kot nie przeszedł na nasz jacht. I faktycznie po jakimś czasie kociak zaczął przeskakiwać do nas. Za którymś razem udało mu się nawet wskoczyć do messy. Z początku staraliśmy się jak najdelikatniej przekładać zwierzaka z powrotem. Ten jednak uparcie wracał. W końcu zaczęliśmy po prostu przerzucać go na jego macierzystą jednostkę. Ten jednak dalej nic sobie z tego nie robił. Nie wiem ile razy musieliśmy go ekspediować w drogę powrotną, zanim mu się znudziło przełażenie do nas.

       Powoli układamy się do snu. Pozbyliśmy się kota, odparliśmy atak pcheł. Jutro przed nami kolejna wyspa. I tylko tuż przed zaśnięciem, zakolebała mi się w głowie myśl, że oto znowu niewiele zobaczyłem na Kythnos. I co? Trzeba będzie tu przypłynąć jeszcze raz. Nie ma innego wyjścia.


niedziela, 16 listopada 2014

ATENY – NIEMILKNĄCY ZGIEŁK ULICY


      
Niewielki, wąski balkon na czwartym piętrze, pięciu dorosłych facetów siedzących na czym się da i jak się da, jakaś flaszeczka z czymś dobrym i piekielny jazgot ulicy. Tam w dole, na ogromnej, wielopasmowej arterii, każdy kierowca uważa za swój obowiązek nacisnąć klakson przynajmniej raz na pół minuty. Jest ich tam tysiące, pojazdów przelewających się w różnych kierunkach, tworzą niesamowitą kakofonię świdrującą mózg do samego środka i przenikającą na wylot. W innej sytuacji natychmiast uciekłbym z tego balkonu, ryglując drzwi jak tylko można najmocniej. Pewnie nawet zapomniałbym o flaszce. Ale nie tu i nie w tym momencie. Bo to jest hotel Galxy przy Poseidon Avenue w Atenach, a my mamy spędzić w nim ostatnią noc przed naszym rejsem po Morzu Egejskim. Jesteśmy tak naładowani emocjami, że nic nam nie przeszkadza. Przecież jutro wypływamy. Tylko jeszcze te kilkanaście godzin i … No właśnie: kilkanaście godzin, a tu każdy już by chciał ruszać. W tak zwanym międzyczasie dowiadujemy się, że łódka którą mieliśmy płynąć, Bavaria 36 s/y Monomachos, ma poważne uszkodzenie i w związku z tym dostaniemy jacht typu Sun Odyssey 40.3, s/y Adrigo. Moje dotychczasowe doświadczenia z francuskimi jachtami nie były najlepsze, ale na wszelki wypadek nie mówię tego głośno. Natomiast ożywienie wywołuje fakt, że przygotowane przeze mnie okolicznościowe koszulki będą miały nie całkiem adekwatny do okoliczności napis. Akwen i czas są w porządku, tylko jednostka inna. Z całą pewnością na aukcjach kolekcjonerskich w Londynie czy Nowym Jorku te koszulki będą osiągały niebotyczne ceny.
       Sala śniadaniowa w hotelu Galaxy znajduje się na ostatnim piętrze, skąd rozpościera się piękny widok na Zatokę Sarońską. Jeszcze tylko leniwe śniadanko, nawet przyzwoite, i zbieramy się. Teraz już nikt nie myśli o oczekiwaniu. Trzeba przetransportować bagaże do mariny, załatwić formalności, uzupełnić zaopatrzenie i w końcu odebrać łódkę. Aby usprawnić ostatnie przygotowania dzielimy się obowiązkami. Bagaże trafiają na pirs nr 8, przy którym stoi przygotowywany dla nas s/y Adrigo. Ula, Tomek i Romek K. uzupełniają w pobliskim Carrefour zakupy. Ja udaję się do baraku, w którym znajduje się biuro MG Yacht, naszego czarterodawcy. Buda ledwo się trzyma, pełna prowizorka, trwająca długie lata. Pełen luz, na szczęście jest pojemnik z wodą pitną. Wszystko ślimaczy się niemiłosiernie. Pojawiają się jakieś dziwne problemy z kartą kredytową. Po bardzo długiej chwili okazuje się, że to mój bank, Citi blokuje transakcję w trosce o moje pieniądze. Gdzieś po pół godzinie dzwoni do mnie ktoś z banku aby się upewnić, czy faktycznie chciałem dokonać takiej transakcji. Wszystko fajnie, tylko wcześniej nikt mnie nie uprzedzał o takiej procedurze. W końcu jednak pomyślnie kończymy załatwianie formalności i pan z MG Yacht zaoferował podwiezienie samochodem na jacht. Bardzo miło z jego strony, bo Marina Alimos vel Kalamaki do małych nie należy, przewidziana jest na ok 1000 jednostek i przejście od pirsu 3 do pirsu 8 to niezły spacer.

W Grecji keje tętnią życiem. 
       W marinie spotykamy naszych przyjaciół z Wrocławia, którzy właśnie kończą swój dwutygodniowy rejs. Bardzo sympatyczne są takie spotkania. Przysiadamy w przymarinowej kafejce, słońce przyjemnie grzeje, sączymy cokolwiek. Można by tak siedzieć i gawędzić całymi godzinami, wymieniać się doświadczeniami, snuć morskie opowieści. Niestety, jak już bym chciał przejąć w końcu tego Adrigo i wyruszyć na spotkanie naszej przygody. A tu wciąż na coś muszę czekać. No tak, przecież sam, dawno temu napisałem, że podstawowa umiejętność żeglarska to cierpliwe czekanie. No to czekaj chłopie!
       Zjawia się w końcu całkiem sympatyczny człowiek, z jakimś młodym pomocnikiem. Nazywa się Nikos i jak się okazuje, jest właścicielem Adrigo i jeszcze dwóch innych jachtów. Strasznie długi jest ten łańcuch pośredników. Nic dziwnego, że tyle to kosztuje. Sama łódka sprawia dobre wrażenie, jest zadbana, wszystko na swoim miejscu i prawie niczego jej nie brakuje. To „prawie”, to brak rolera grota. Jest Lasy Jack, który jakoś specjalnie mnie nie uszczęśliwia, szczególnie na takiej, całkiem niemałej jednostce. Ale co tam, damy radę. Nikos pokazuje dokładnie co i gdzie jest na jachcie. Pewnie i tak połowy nie będę pamiętał. Szczęśliwie docieramy do finału procedury.  Romciu (K) częstuje Greków Tatrzańskim Czajem, Tomek dorzuca kabanosy i robi się bardzo przyjemnie. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze pożegnać Nikosa, gdy pojawili się Basia i Darek, nasi wrocławscy przyjaciele. Zatem wspólnie wznieśliśmy toast za „rejsa”, oddając należną działkę Neptunowi, choć zapewne Grecy powiedzieliby Posejdonowi. Trzeba okazać mu należny szacunek, bo potrafi on mocno naprzeszkadzać żeglarzom. Ale jak ktoś miał takie trudne dzieciństwo to nic dziwnego, że i sam bywa niekiedy trudny.

Brzeg Eginy poszarpany trójzębem Posejdona
       Posejdon już od narodzin miał pod górkę. Własny ojciec, Kronos, połknął go, bo przepowiednia mówiła, że Kronos zostanie pozbawiony władzy przez własne potomstwo. Niektórzy powiadają, że zamiast malutkiego Posejdona podsunięto strasznemu ojcu muła, a niemowlę ukryto na Rodos gdzie się wychowywał. Później podobną sztuczkę wykonano z młodszym bratem Posejdona, Zeusem, który po dorośnięciu, wspólnie z Metydą (roztropność, przebiegłość), zaaplikowali Kronosowi napój powodujący wymioty i w ten sposób oswobodzono starsze rodzeństwo: Hestię, Demeter, Herę, Hadesa i prawdopodobnie Posejdona, czyli późniejszych wielkich bogów olimpijskich. Panowanie nad morzami, przypadło Posejdonowi w wyniku losowania. Ale to dopiero po wygranej wojnie, wtedy też Posejdon otrzymał swój wspaniały trójząb, prezent od uwolnionych z kronosowej niewoli Cyklopów. A później to już normalnie. Na imprezie urządzonej przez wielkiego Okeanosa na Naksos, poznał swoją przyszłą żonę Amfitrytę. Nie od razu piękna bogini zgodziła się na ożenek z bogiem mórz i oceanów, ale jak tu odmówić komuś, kto jako posłańców i mediatorów wysyła tak urocze stworzenia jak delfiny. W ogóle świat wokół Posejdona był piękny, nic więc dziwnego, że ulegał jego urokom. Pojawia się zatem przy jego boku i Toosa, i Gaia, i Euryala, i Tyro, i Meduza (z tej miłości powstał Pegaz), i Klito, i Chrysogena i nawet Demeter, z którego to związku pojawił się boski koń Arion. Posejdon chętnie też „uczestniczył” w życiu śmiertelnych. M.in. wspólnie z Apollonem zbudowali mury Troi. Mimo to w wojnie trojańskiej wspierał Greków. Jednak był bardzo zniesmaczony ich zachowaniem  po zwycięstwie więc postanowił nieco im podokuczać w czasie ich drogi powrotnej. Jedynie Nestor, Filoklet, Diomedesi i Idomenes, którzy w całym tym szaleństwie potrafili zachować się godnie nie byli niepokojeni przez Posejdona. A już najbardziej bogu mórz podpadł Odyseusz, który oślepił cyklopa Polifema. W sumie Posejdon należał do najważniejszych bogów starożytnej Grecji. Bo jak pisał mistrz Jan Parandowski: „Posejdon jednym spojrzeniem ciemnych oczu uśmierza bałwany, a burze niesforne precz rozpędza.” A do tego choć „przed jego gniewem drży ziemia, morze i człowiek …on pamięta o malutkim ptaszku, zimorodku. Po słotach listopadowych nastają w grudniu dni ciepłe i łagodne, właśnie w czasie, kiedy samiczka zimorodka wysiaduje jajka w gnieździe pływającym. Dla jej spokoju Posejdon wygładza fale i poskramia wiatry.” Nic więc dziwnego, że tak wielkim szacunkiem darzyli Posejdona Grecy i wyprawiali mu co dwa lata, od 582 r p.n.e. wspaniałe igrzyska istmijskie.
       Igrzyska istmijskie odbywały się w Isthmos na Przesmyku Korynckim. Były to trzecie co do ważności igrzyska ogólnohelleńskie, po olimpijskich i pytyjskich. W ich skład wchodziły zawody gimnastyczne, hippiczne oraz muzyczne. Były one kontynuowane w czasach rzymskich. Od 228 roku p.n.e. zaczęli brać w nich udział Rzymianie. Igrzyska zaczęły gromadzić widzów z całego Imperium. Tam właśnie w roku 67 n.e. Neron ogłosił wolność Grecji i uwolnienie jej od wszelkich podatków. Jak sobie uświadamiam w jakich warunkach i przy pomocy jakich środków transportu, podróżowali starożytni Grecy, by wziąć udział w kolejnych igrzyskach odbywających się w różnych miejscach tego państwa, to jestem pełen wielkiego uznania dla ich umiejętności i determinacji.  

Perdika
       Pierwszego dnia Posejdon był dla nas bardzo łagodny, więc  szybko i spokojnie dopływamy do pistacjowej wyspy, Eginy. To bardzo interesująca wyspa, niestety położona zbyt blisko Aten, w związku z czym jest w weekendy oblężona przez Ateńczyków. Właśnie mamy sobotnie późne popołudnie.  Opływamy wyspę od strony wschodniej. Przed nami urokliwa zatoka Agia Marina, skąd kilka lat wcześniej wspinaliśmy się do doskonale zachowanej i świetnie położonej świątyni Afai. (jest taki wpis na moim blogu z 2011: Egina – wyspa tuż przed metą, gdzie zdałem relację z tamtego pobytu). Nawet kiedyś spędziliśmy w tej zatoce noc, jednak gdyby chciał przyjść meltemi, to to miejsce nie jest specjalnie komfortowe. Choć zatoka jest piękna i godna polecenia na krótki postój i kąpielkę. Płyniemy dalej, naszym celem jest Perdika, inne wyjątkowo urocze miejsce na Eginie. To maleńki port po południowo zachodniej stronie wyspy (37o41,4 N; 023o27 E) schowany w niewielkiej zatoce. Jest dobrze widoczny i podejście nie nastręcza trudności.  Okazuje się, że wszystkie miejsca przy kejach są już zajęte. Nie będziemy mogli poszwędać się po nadbrzeżnej uliczce, kuszącej wieloma ciekawymi lokalami, nie odwiedzimy też plaży z parasolami pokrytymi trzciną. Trudno.
       Rzucamy kotwicę w zatoce. Jest tu tak nastrojowo, że nie mam ochoty szukać innego miejsca. Jakże tu inaczej niż w Atenach. A kiedy coś tam sobie podjadamy i popijamy w świetle zachodzącego słońca jest super. I nawet zbyt głośna momentami impreza na jednym z jachtów stojących w porcie nie jest w stanie tego zepsuć. Teraz mogę powiedzieć, że naprawdę rozpoczęliśmy nasz rejs. Czuć tę prawdziwą magię żeglarstwa i Grecji, tej wyspiarskiej Grecji.



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...