sobota, 26 listopada 2011

Tam, gdzie żeglarzy winem witają.


       Kithnos to już ostatni nasz przystanek na Cykladach. Kolejny port to Poros, a to oznacza, że wpływamy do Zatoki Sarońskiej. Przed nami ok. 50 Mm przy silnym wietrze na otwartym akwenie. Wydawało się po przednich dniach, że już większych fal na Morzu Egejskim nie zobaczymy. A tu proszę, pomyliliśmy się.  Okazało się, że jednak obejrzeliśmy większe. I znowu parę godzin za kółkiem, i znowu co chwilę prysznic. Prowadziłem łódkę, plując słoną wodą, która zalewała mi twarz i przyglądałem się naszej załodze. Wyrobili się. Teraz już byli przygotowani na to, że może być trudno. Ciepłe napoje w termosach, coś do przegryzienia, w jachcie wszystko solidnie poształowane. Pełen spokój i uśmiech na twarzach. Ale też blisko dwa tygodnie na jachcie, do tego w nie najłatwiejszych warunkach, obnażyły każdego bez reszty. Zdali egzamin, nie wszyscy jednakowo dobrze, ale trudno było tego oczekiwać. Najgorsze chyba było to, że nie wszyscy sprawdzili się w pracy zespołowej, a to jest konieczne. Taka wyłamująca się osoba wprowadza niepotrzebną nerwowość. Tutaj trzeba patrzeć co jeszcze można zrobić dla zespołu. Jeśli się tego nie widzi samemu, można się po prostu zapytać: Co trzeba zrobić? Bo na jachcie wszystko musi być zrobione jak należy i we właściwym czasie.  Ciekawe jak bardzo denerwujące mogą być różne drobne przywary, jak trzeba się kontrolować by nie reagować na nie jakimiś złośliwościami. To nakręciłoby tylko, zupełnie niepotrzebnie, spiralę nerwów. Ktoś co chwilę, raczej bez powodu „łapał focha”. I co? No właśnie nic, bądźmy litościwi. Ktoś inny pierwszy i do tego najgłośniej śmiał się ze swoich dowcipów. Normalnie, pewnie bym nawet nie zwrócił na to uwagi, ale na takiej małej przestrzeni, obcując ze sobą niemal bez przerwy, w pewnym momencie zaczyna to być wkurzające. Jak zareagować? Wcale! W czymże mi to przeszkadza. Ktoś lubi swoje dowcipy, lubi się z nich  śmiać? O.K. Przecież nie robi w ten sposób nic złego. Trzeba być po prostu tolerancyjnym i wyrozumiałym, a im warunki trudniejsze, tym bardziej.

       Zamyśliłem, a tym czasem, po kilku godzinach żeglugi, fale zdecydowanie zmalały. No tak, byliśmy już prawie przy Poros, więc od jakiegoś czasu żeglowaliśmy po wodach Zatoki Sarońskiej. Mogłem wreszcie oddać ster, by przejąć go dobiero przed podejściem do kei. W porcie Poros są dwie opcje cumowania, albo do tzw prywatnych kei od południowej strony miasta, albo od strony północnej. Ta druga keja jest lepiej przygotowana, jest tam więcej miejsca i łatwiej jest manewrować. Ja jednak wybrałem południową keję, bo kiedyś już tam cumowałem i mam z tamtego rejsu bardzo miłe wspomnienia. No i oczywiście dostałem za swoje. Miejsca było mało, miałem problemy prowadząc jacht na rewersie, bo nie było miejsca by się dobrze ustawić i znowu się niepotrzebnie nadenerwowałem. W końcu jednak mogłem powiedzieć „Tak stoimy!” i spotkała nas spodziewana nagroda. Bo w Poros, przy tej kei, jest szalenie sympatyczny zwyczaj witania cumujących karafką wina, czy ouzo. Jasne, ci uśmiechnięci ludzie nie robią tego tak zupełnie bezinteresownie. To są pracownicy znajdujących się na przeciwko knajpek. W żadnym momencie nie pada stwierdzenie, żeby ich odwiedzić, nie są natarczywi, ale jak można ich nie odwiedzić? Człowiek, który nas witał, był niepełnosprawny, ale uwijał się jak w ukropie by jakoś nas zacumować. Na koniec powiedział: „perfect capitan”. Od razu wszystkie nerwy ze mnie zeszły i zachciało mi się śmiać. Przecież doskonale wiedziałem, że moje podejście było kiepskie. Powiedziałem więc krótko, że wcale nie był tak perfekcyjnie i podziękowałem za pomoc. Wieczorem, oczywiście, poszliśmy do niego na kolację. I następnego dnia również. Pierwotnie planowałem, że następnego dnia popłyniemy na Eginę, by w piątek mieć jak najmniejszy dystans do pokonania. Ale w Poros było tak sympatycznie, że zostaliśmy jeszcze do następnego dnia.

       Poros to już inne kolory niż Cyklady. Pomarańczowe dachówki, domy już nie są takie białe, więcej drzew.

 A do tego niekończący się labirynt wąziutkich uliczek, po których błąka się mnóstwo kotów. Przed domami wspaniałe kwiaty w doniczkach.
 Ruch raczej niewielki, bo trudno tam się przecisnąć samochodem. Jedynie na tych nieco szerszych, od czasu do czasu coś przejedzie, lusterkami ocierając się niemal o mury domów. I jakoś tak się dzieje, że chcąc, nie chcąc, ten labirynt prowadzi na szczyt górującego nad miastem wzniesienia, skąd rozpościera się niezwykły widok.

       Postój w Poros wykorzystaliśmy do wykonania drobnych napraw. O ile wymiana foka nie sprawiła najmniejszych problemów, to z naprawami kadłuba poszło już dużo gorzej. Napracował się Marek przy szpachlowaniu i szlifowania, ale nie wyglądało to dobrze. Bez pomalowania odpowiednio dobraną farbą zupełnie nie było efektu. Wręcz przeciwnie. Te białe wyszlifowane place, rzucały się w oczy z daleka, niczym łaty na krasuli. Nie było wyjścia, musieliśmy pójść do knajpy na kolację by jakoś poprawić sobie humor. Stąd nasza druga wizyta w zaprzyjaźnionej knajpie. Teraz byłem dla pana nie tylko kapitanem ale też i przyjacielem. Co najlepiej objawiło się, gdy zamówiłem sobie ośmiornicę. Pan zrobił niewyraźną minę i pokręcił znacząco głową. Powiedział: „Przyjacielu od kilku dni jest taki wiatr, że rybacy nie mogli łowić ośmiornic, więc są tylko stare, mrożone. Jak lubisz to polecam ci  …” I tu padła nazwa jakiejś ryby, której nie zapamiętałem. Przystałem jednak na propozycję i w rezultacie otrzymaliśmy bardzo smaczną rybę takiej wielkości, że zupełnie spokojnie najadły się nią cztery osoby.  

sobota, 19 listopada 2011

Zatoka pechowców.

       To dopiero była jazda. Z wyspy Siros na wyspę Kithnos lecieliśmy jak szaleni. Wiatr ani myślał zelżeć, więc mieliśmy zarefowane żagle, morze jeszcze bardziej rozbujane, a nasz Leader przeskakiwał z fali na falę, czasami robiąc nam obfity prysznic i zapewniając  tym wiele radości. Tym razem jednak,  płynęliśmy połówką, dzięki czemu nie było tego ciężkiego walenia dziobem o wodę. Przelewające się przez pokład,  od czasu do czasu, dziady, przypomniały nam o tym, że Posejdon nie zna litości dla partaczy. Kolejna fala przelatująca górą zabrała nam trap. Łup i nie ma. Nic dziwnego wiało 7-8 B, więc na żadną litość liczyć nie mogliśmy. Mimo wszystko jednak do Loutry dopłynęliśmy spokojnie, bez problemów i na wesoło. Jak trafiliśmy na wysokości Tinos na chwilę ciszy, mieliśmy okazję podziwiać parę delfinów. Tu mogłem jedynie skonstatować, że te sympatyczne ssaki odleciały do ciepłych krajów i pasą się razem z fiordami. Bo na to aby je wypatrzyć w tych warunkach nie było żadnych szans.

      W Loutrze okazało się, że mieliśmy dużo szczęścia, gdyż była możliwość zacumowania longside. Początkowo chciałem zacumować po zewnętrznej stronie kei, gdyż było zupełnie pusto, wiatr nawet w zatoce momentami przekraczał 20 knotów, ale uczynni ludzie z brzegu dali znać, że zmieszczę się w środku portu, między dwoma innymi jednostkami. Kilka kółeczek w zatoczce, przełożenie odbijaczy i cum i wchodzimy. Nie było łatwo, ale dzięki pomocy żeglarzy z innych jachtów jakoś się udało. W końcu mogłem powiedzieć sakramentalne „tak stoimy” i odetchnąć.

       Wreszcie można było rozejrzeć się po okolicy. Pierwsze spostrzeżenie, znowu dużo Polaków. Co najmniej 1/3 jachtów stojących w Loutrze miała polskie załogi. Bez wątpienia ratujemy Grekom końcówkę sezonu. Wszędzie nas pełno, zaglądamy do każdej, choćby najmniejszej dziury i oczywiście do licznych kafejek.

       Dopiero po zacumowaniu mogłem na spokojnie przyjrzeć się miejscowości. Ależ przyjemne miejsce. Kolejne takie, gdzieś z tyłu głowy pierwszy raz pojawia się myśl: szkoda, że zbliża się koniec naszego rejsu, tak tu ładnie. Nawet resztki starej instalacji do przeładunku rudy żelaza, nie są w stanie zakłócić przyjemnych doznań. Zatoka z przejrzystą wodą o niezwykłych barwach, dookoła zatoki przytulne kafejki, za nimi białe domki przy których pełno kwitnących roślin. Jakiś sklep spożywczy, w którym starsza kobieta, nie znając zupełnie angielskiego, sprzeda turystom prawie wszystko, czy im to potrzebne, czy nie. Kawałek dalej, już prawie za miastem, piekarnia z przepysznymi słodkościami. W jednej z kafejek trafiamy na człowieka znającego nawet kilka słów po polsku i mającego kartę dań po polsku. Coraz bardziej nam się tu podoba.

       My już stoimy, spokojnie i bezpiecznie. Od czasu do czasu przypływają kolejne jachty. Naszym rodakom nawalił w morzu ster, musieli posłużyć się rumplem. Wpływa kolejny jacht, próbują opanować żagle, ale mają problemy z grotem, który rwie się na drobne strzępy. Dopływa jakaś para z Anglii. Pomagamy im zacumować. Są tylko we dwoje i pan jest wyraźnie zmęczony zmaganiami z morzem. Większość z cumujących jachtów ma, lub miała, jakieś problemy. W pewnym momencie ktoś z naszych rzuca: zatoka pechowców. Zatoka pechowców? Przecież, mimo wszystko, jesteśmy cali i zdrowi, stoimy bezpiecznie w porcie, jest pięknie. Zatoka szczęściarzy, którzy zdali morski egzamin i dopłynęli szczęśliwie do portu.

       Należy nam się nieco odpoczynku, więc przedłużamy pobyt w Loutrze o jedną dobę, tym bardziej, że miejsce jest bardzo zachęcające. Niedaleko, ok. jednej godziny od portu są ruiny średniowiecznego kastro, bardzo malowniczo położone  na wysokim urwisku nad samym morzem, a właściwie nad cieśniną Kithnou oddzielającą wyspy Kithnos i Kea. Dzień jest piękny, choć wietrzny. Tyle, że w przypadku takiej wycieczki ten wiatr nawet jest nieco pomocny. Gdyby go nie było pewnie byśmy się rozpuścili na słońcu. Szlak wiedzie najpierw lokalną dróżką, później przez jakieś nieużytki i w końcu szybko wspina się wysoko pod górę. A wszystko to na otwartej przestrzeni. Nie ma mowy o jakichkolwiek drzewach dających schronienie w cieniu. Wszystko szarobure, wypalone przez słońce. Mijamy jakiś samotny, niedokończony budynek, który pewnie miał być knajpą na szlaku, dla strudzonych turystów. Póki co, raczej straszy. Mijamy stado pasących się kóz. To dopiero fenomen, na tym sponiewieranym przez słońce pustkowiu, one znajdują coś do jedzenia. No i mijamy również kolejne kamienne murki, układane pewnie z wielkim mozołem. Co ciekawe, przyglądając się tym kamiennym murkom nietrudno zauważyć, że ich budowniczowie nie byli pozbawieni poczucia piękna. Starali się tworzyć jakieś wzory wykorzystując naturalny kształt kamieni. Tylko po co oni te murki budowali. Czy to kwestia poczucia posiadania własności? A może oczyszczali pola z kamieni i układali murki przy okazji? Patrząc jednak, jak wyglądają te pola, to raczej byłaby syzyfowa praca, te tereny przypominają raczej skalne rumowisko niż nasze, tatrzańskie, ukwiecone łąki.

       Od lat wędruję po górach i wiem jak należy się do takich wędrówek przygotować. A tu wybieram się na szlak w klapkach! Sam siebie nie rozumiem. Czy po szczęśliwym przycumowaniu wyłączył mi się mózg? Znam już trochę Cyklady i wiem jak wyglądają tam ścieżki prowadzące przez bezdroża. Trudno, mimo wszystko docieramy do kastro.
      
       Pierwszą budowlą na szczycie jest kościół. Zadbany, funkcjonujący, mały kościółek. Dla czego właśnie tu? Tak daleko od najbliższej miejscowości, tak wysoko, w tak trudno dostępnym miejscu? Ludzie są niezwykli. Ilekroć jestem w takim miejscu wywołuje to we mnie podziw i zadumę. I nagle słyszę uderzenie w dzwon. Wyrywa to mnie z rozmyślań nad powikłaną konstrukcją ludzkiej psychiki. Domyślam się kto mógł uderzyć w dzwon. Psuje mi to atmosferę tej chwili i tego miejsca.  Mimo wszystko, miejsce jest magiczne. Ten kościół, który zdaje się świadczyć, że to duch jest najtrwalszy a nie materia. Wszak obok są ruiny, niegdyś solidnej twierdzy. Twierdza runęła a malutki kościółek trwa, ludzie z mozołem o niego dbają. Tuż obok ruin, wielkie urwisko, wieje grozą. Ale na dole lazurowa woda, niczym z folderu reklamowego.

       I gdzieś tam w oddali, w lekkiej mgiełce, na środku cieśniny, płynie statek. Ileż różnych bodźców, w pozornie pustym miejscu. Można by tak siedzieć tam całymi godzinami.

      Wracamy naładowani fajnymi wrażeniami. A poza tym powoli daje znać o sobie jego wysokość głód. To jest dopiero siła.  

       W średniowieczu wyspa nazywała się Thermia, ze względu na ciepłe źródła, które się tam znajdują. Już w starożytności leczono na wyspie reumatyzm. Kiedy Grecja odzyskała wolność, król wybudował tu instytut leczniczy. Nie mogliśmy więc sobie odmówić skorzystania z okazji i poszliśmy obejrzeć ów przybytek. Przywitały nas tam przemiłe panie, które zachęcały do skorzystania z 20 minutowej kąpieli w zabytkowych, marmurowych wannach. Może i taka kąpiel nie jest bardzo droga, nie pamiętam, 6, może 8 euro, ale jakoś wygląd tych wanien nie był zachęcający. Niby wszystko było czyste, ale ten marmur wyglądał jak zagrzybiony. Oczywiście tak nie było, ale się nie skusiliśmy. Tym bardziej, że z locji wiedzieliśmy, że ciepłe źródła uchodzą do zatoki i można z nich skorzystać nieodpłatnie. Poszliśmy na plażę, gdzie faktycznie znaleźliśmy, coś w rodzaju rynny, którą płynęła ciepła woda, o wyraźnie rdzawym zabarwieniu. Jak się okazało, nie byliśmy pierwsi. Chętnych na darmowe kąpiele termalne  było więcej. Sprawiały one wszystkim sporą frajdę. I tylko, jakaś pani, siedząca obok przestrzegała, aby nie przekraczać czasu 20 minut kąpieli. Słońce tym czasem było już zupełnie nisko. Wyjąłem aparat i statyw i zacząłem fotografować, bawiąc się długimi czasami naświetlania. Nie udało mi się w  końcu zrobić żadnego ujęcia, z którego byłbym naprawdę zadowolony, ale i tak wracałem na jacht w świetnym nastroju. Jak to zrobić, by móc tu częściej i dłużej żeglować i napawać się urokami Grecji?

czwartek, 10 listopada 2011

Grecja odnaleziona w Finikas

Dalej! Przed siebie!


       Kolejny dzień stosunkowo silnego wiatru, wiejącego z północy. Ale już tak bardzo nam nie przeszkadzał. Po pierwsze dla tego, że nie musimy żeglować prosto pod wiatr. Płyniemy z Naousa na Paros do Finikas na Syros, a więc w kierunku północno-zachodnim. Po drugie, co znacznie ważniejsze, załoga już się całkiem dobrze dotarła. Ani wiatr, ani fale, ani konieczność halsowania nie robią już na nikim specjalnego wrażenia. Sześć godzin żeglugi mija nam szybko i spokojnie. Mijamy przylądek Velostasi, wyspy Strongylo i Schoinonisi i wreszcie wychodzimy za przylądek Diakophtis i wyłania się przed nami Zatoka Phoinika. Wygląda trochę nierealistycznie, chociaż … zupełnie normalnie, jak jedna z wielu urokliwych greckich zatok. A jednak nierealistycznie, bo przywykliśmy do wiatru i wysokich fal. A tu jakoś dziwnie spokojnie. Jest około 17.00, choć jeszcze zupełnie jasno, czuć zbliżający się zmierzch. Zatoka jest świetnie osłonięta od północy więc podejście do kei było tym razem bezproblemowe. Lecąc na rejs do Grecji, właśnie na to liczyłem, a teraz czuję się nieswojo.
Jak buja, to się dobrze śpi.

       Jest niesamowicie sympatyczne, że zawsze znajdzie się wśród żeglarzy ktoś, kto widząc podchodzący do kei jacht, zaoferuje swoją pomoc przy cumowaniu. Dzięki temu cumowania odbywają nader spokojnie (przeważnie, wyjątki od reguły zawsze mogą się zdarzyć).Zwykle dochodzi też do krótkiej wymiany zdań, ci którzy byli pierwsi, dzielą się użytecznymi informacjami dotyczącymi przystani. Taki nieco inny świat, świat ludzi życzliwych, uśmiechniętych i pomocnych.

       Akurat jak cumowaliśmy przyjechał do portu i stanął na kei samochód. Nawet nie zwróciłem uwagi co to było. Jeden z wielu małych, zakurzonych samochodów. Głównie takie tam jeżdżą. Wysiadła z niego para w wieku … trudno powiedzieć, koło pięćdziesiątki, może starsi, może młodsi. Mam problemy z określaniem wieku ludzi tu, w Polsce, a co dopiero tam. Oni jakoś inaczej się starzeją. Nie ładniej lub brzydziej, po prostu inaczej. Okazało się, że przyjechali powędkować. A dokładniej, to pani wędkowała. I robiła to w sposób najbardziej na Cykladach rozpowszechniony, tzn. miała na takim plastikowym kółku o średnicy ok. 12-15 cm nawiniętą żyłkę, której część rozwinęła i rzucała do wody. Nie bardzo jej szło, ale najwyraźniej nie przejmowała się tym. Ja natomiast zastanawiałem się, jak by wyglądało wyciąganie  jakiejś większej ryby. Niestety nie było mi dane obejrzenie zmagań greckiej damy z wielką rybą.  Ale najwyraźniej natchnęło to Kamila, bo rzucił się do wędkowania. Z kolei na Kamila rzuciła się jedna ze złowionych ryb. Krótka walka w wiadrze. Popłynęła krew. Tylko patrzeć jak zaatakują nas rekiny zwabione świeżą krwią. Uff. Chyba się nieco zagalopowałem. Udało się Kamilowi co prawda złowić kilka ryb, ale obiadu, ani nawet przystawki z tego nie było.  

       Przyjemności, przyjemnościami, ale czynności urzędowe w porcie trzeba załatwić. Gdy przybiliśmy do kei, przyszedł do nas jakiś uśmiechnięty dżentelmen i poprosił aby przyjść po osiemnastej, jak przybędzie pan policjant, do budyneczku portowego dopełnić formalności i uiścić stosowne opłaty. Przy okazji zostawił nam jakiś formularz do wypełnienia. Jak zacząłem się weń wczytywać, trochę zeszło ze mnie powietrze. Biurokracja wszędzie jest taka sama, bez kretyńskich formularzy i wielkich pieczęci się nie obędzie. A do tego pytania zawarte w formularzu przeważnie nie były skierowane do nas. Domyślam się, że jest to standardowy formularz wypełniany przez kapitanów wszelakich statków wpływający do Finikas, a może też i do innych portów. Wypełniłem więc kilka rubryk, które wydawały mi się w miarę oczywiste, a resztę zostawiłem puste, licząc na to, że jakoś to będzie. Gdy przyszła właściwa pora, wybrałem się grzecznie do budynku portowego. Pan policjant, całkiem młody, elegancki człowiek,  już był. Powiedziałem, że niestety nie wszystko jest dla mnie jasne w tym formularzu. Sądząc po minie pana policjanta, chyba nie byłem pierwszy, który miał z tym jakieś problemy. Wziął go ode mnie razem z dokumentami jachtu i pouzupełniał resztę rubryk. W tym czasie, z panem, który nas witał przy kei wypełniliśmy inny papier, zdecydowanie mniejszy, na którym określiliśmy nasze szacunkowe zapotrzebowanie na wodę i prąd. Pan przy tym szacowaniu był nad wyraz mało drobiazgowy.  Po kilku minutach żmudnych wyliczeń i wypisywania kwitów potwierdzających wpłatę gotówki, uiściłem opłatę za postój jachtu,  tankowanie wody i podłączenie do prądu w szokującej wysokości 11,6 Euro! Grecja jest piękna!
W zatoce, cisza i spokój.

       Wykąpani, najedzeni i opłaceni, możemy wyruszać w „miasto”. Miasto? E, raczej miasteczko, no, może większa wioska, rozłożona wzdłuż brzegu zatoki. Oczywiście budynki w typowo cykladzkim stylu, piękne kwiaty i zachód słońca. Zabieram aparat,  statyw i wędrujemy z Ulą podziwiając malowniczą scenerię. Tak sobie podziwiamy, całkiem nieśpiesznie, głęboko oddychamy i rozmyślamy nad dolą pieszego w Grecji. To kolejna miejscowość, gdzie prawie nie ma chodników. Zupełnie jakby nie istnieli tu piesi. Jak by nikt  tu nie chodził. Może to faktycznie tak jest. Może to tylko ekscentryczni turyści tak się przemieszczają. Sądząc po ogromnej ilości różnych pierdzikółek jaką tam można spotkać, to wygląda na to, że każda Greczynka i każdy Grek, a czasami razem, na czymś jeżdżą. Głównie są to skutery, jakieś motorynki i małe samochody. Tak, Grecy nie chodzą! 

       Zwiedzając dowolne greckie miasto czy wioskę, można być pewnym, że znajdzie się w nim dużą, a czasami bardzo dużą liczbę knajpek. Kiedy więc już się naspacerowaliśmy, kiedy już zrobiłem parę zdjęć, nie mieliśmy najmniejszego problemu z namierzeniem jakiegoś lokalu w pobliżu. Problem był raczej z wyborem. Najprzytulniejszy wydał nam się Remezzo Bar, nad brzegiem zatoki, gdzie mogliśmy podziwiać ostatnie chwile zachodu słońca. Ale nie tylko coś dla ducha, i dla ciała również. Zamówiliśmy sobie lody i kawę. Porcje lodów były takiej wielkości i z tyloma dodatkami, że spokojnie wystarczyłyby jako danie główne na obiad.
       Jako się rzekło, Finikas wielkim miastem nie jest, nic więc dziwnego, że wędrując parami, co chwilę natrafialiśmy na siebie, w różnych konstelacjach. Z każdą chwilą jednak, coraz bliżej jachtu. W końcu zeszliśmy się na pokładzie Leadera. Rozmowa toczyła się dosyć leniwie. Momentami uczestniczyłem w niej w pełni świadomie, momentami odpływałem myślami sam nie wiem gdzie, gdy nagle usłyszałem, że ktoś rzucił pytanie: „Gdzie popłyniemy w przyszłym roku?” Jakoś, tak nieśmiało, cicho, ale jednak. Wybudziło mnie to z letargu, bo było to dla mnie zupełnym zaskoczeniem, że w ogóle ktoś taką kwestię poruszył. Może jednak ta niezbyt przychylna pogoda nie wszystkich zniechęci do żeglarstwa?
Grecja odnaleziona w Finikas

niedziela, 6 listopada 2011

A jednak się zmienia, nawet w Grecji.

Naousa - przytulne i gościnne miasteczko
       Wciąż wieje z północy. A przecież nie możemy bez końca płynąć na południe lub chociażby na wschód lub zachód. Co prawda to wrzesień i zgodnie  z wszelkimi prognozami meltemi, czyli stały północny wiatr wiejący latem, już dawno przestał wiać ale my jakoś tego nie doświadczamy. Wieje tak od kilku dni i nic nie wskazuje na to by miało się coś w tej materii zmienić. Nawet jeśli to wszystko tylko nam się wydaje.

       Opuszczamy Ormos Faranga i kierujemy się, początkowo na wschód, opływamy południowy kraniec Paros, i później już tylko na północ, z zamiarem dopłynięcia do portu Naousa. Dystans na szczęcie nie jest duży, bo taki sobie wybrałem. Trzeba cierpliwie halsować. Fala za falą, przy wietrze 5-6 B. Jacht nie idzie zbyt ostro, ale może to i lepiej, dzięki temu przechodzimy przez fale pod łagodniejszym kątem. I tak od czasu do czasu jakiś dziad przeleci przez cały jacht i odświeży sternika. Po doświadczeniach poprzedniego dnia nie wydaje się to już takie straszne. Humory załodze dopisują.
Załoga rozdokazywała się na całego

       Wydawało mi się, że prostszego kursu niż ten nasz, już być nie może. Opłynąć wyspę dookoła, wpłynąć do zatoki znajdującej się od północy i prosto do celu. Na GPS-ie wprowadziłem więc tylko pozycję docelową. Moje niechlujstwo i lenistwo zostało obnażone w całej pełni. Jak tak można robić. Nie raz przecież przekonałem się, że morze nie toleruje najmniejszego brakoróbstwa, a jednak jeszcze raz na to sobie pozwoliłem. Nie znałem północnego krańca Paros, nie wiedziałem więc jak wygląda wejście do Zatoki Naousis. Gdy po kilku godzinach tupania pod wiatr znaleźliśmy się gdzieś w pobliżu portu, GPS pokazywał niecałe 4 Mm, otworzyła się przed nami jakaś zatoka. Czyżby to już ta? Może ta, może nie ta. W zasadzie to chyba nie ta, bo to wejście nie jest od północy. No ale GPS pokazuje, że jesteśmy prawe na miejscu. Wydaje mi się, że nie, ale jest jakiś niepokój. Lepiej podpłyńmy do tej zatoki i sprawdźmy. No cóż, wykonaliśmy długi hals tylko po to aby się przekonać, że to faktycznie nie to miejsce. Później następny długi hals, by wrócić na właściwy kurs. Myślę, że straciliśmy w ten sposób, gdzieś, koło godziny czasu, co o tyle było istotne, że załoga była nieco zmęczona po ostatnich dwóch dniach i zależało nam na jak najszybszym dotarciu do portu. Warto by zapamiętać tę naukę na przyszłość. Tym bardziej, że GPS to bardzo zmyślne urządzenie.

         Gdy w końcu ujrzeliśmy prze sobą Ormos Naousis jakoś tak się zrobiło radośniej, spłynęło na nas jakieś odprężenie. Załoga już nie chodziła po pokładzie tylko nieco się nad nim unosiła, poruszając się lekko jakby byli na Księżycu. A później było już tylko lepiej i lepiej. Marina Naousa została mocno przebudowana w ostatnich latach. Zrobiło się więcej miejsca i zainstalowane zostały mooringi. Dzięki temu nie było problemu z cumowaniem. Na kei prąd i woda, tego było nam potrzeba. A to jeszcze nie koniec, w budynku bosmanatu prawdziwe, porządne prysznice. To już po prostu kosmos. Wszystkim tym zawiaduje jeden człowiek. Jeździ sobie tamtejszym meleksem po marinie. Pomaga wszystkim jak może i przyjaźnie się uśmiecha. Takiej mariny tutaj się nie spodziewałem. A jednak, nawet w Grecji coś się zmienia.
Hafenmeister w akcji.

       Wyruszamy do miasta, uzupełnić zakupy, poznać nowe miejsce. A warto, bo Naousa jest niewielka ale bardzo urokliwa. Wąskie uliczki, liczne kafejki, miasteczko jak z folderu reklamującego tradycyjną Grecję. Fajna atmosfera, barwnie i czysto i mimo wszystko nie słychać nadmiernego gwaru turystów, choć wcale ich tam nie brakuje. Uwielbiam chodzić po takich miejscach tuż przed zachodem słońca i wieczorem. Robi się nieco tajemniczo, cichną odgłosy życia codziennego. Słychać jakieś rozmowy knajpkach, gdzie Grecy spotykają się całymi rodzinami. Czasami ktoś się głośno roześmieje i ten dźwięk wydaje się jakiś nienaturalny, jakby nie z tej opowieści. Delektuję się taką chwilą, chcąc ją wydłużać w nieskończoność. Patrzę na tych pogodnych ludzi, na te światła rozświetlające uliczki i place, podświetlające drzewa. Niestety czas bardzo szybko upływa. Kończy się kolejny piękny dzień.
Keja dla jachtów - miła niespodzianka

       Są w miasteczku markety gdzie można kupić wszystko i są niewielkie sklepy specjalistyczne. I tylko uwaga jak będziecie kupowali coś w rodzaju precli w piekarni. Choć desery Grecy robią bardzo słodkie, to te precle, które wg sprzedawczyni miały być słodkie, raczej takie nie były.
Noc zapadła nad Naousa

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...