środa, 23 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE. CZ 5: SIMUNJ - ZADAR



       Żeglowanie dostarcza wielu różnych wrażeń. Czasami są duże emocje, czasami nużące czekanie. Czasami długo nic się nie dzieje i nagle, w jednej chwili trzeba podjąć decyzję lub wykonać jakąś czynność kluczową dla bezpieczeństwa ludzi i jachtu. Czasami nawet można się solidnie zmęczyć. Trudno jedynie się nachodzić. Oczywiście jak ktoś się uprze, to można, jak na spacerniaku, podreptać sobie od rufy do dziobu i z powrotem. Jednak nie spotkałem zbyt wielu osób decydujących się na ten rodzaj aktywności. Prawdę mówiąc, nikogo takiego nie spotkałem. 

Marina Simunj
       Niestety, zaliczam się do tych którzy mają potrzebę szwendania się. Byle bez przesady, nie można przecież nadmiernie się męczyć. Skoro jednak mamy przed sobą kolejne kilka godzin żeglugi, to biorę swojego Nikona, i idę rozruszać rozleniwione stawy. Ktoś tam przygotowuje jacht do slipowania, ktoś inny oporządza jacht już wyciągnięty na brzeg. W marinie zdecydowanie więcej się dzieje niż w „mieście”. Ogólnie wszędzie panuje nastrój jesienno-wyjazdowy.


       Wróciwszy do mariny, zastaję w knajpce dwóch kolegów więc przysiadam na pożegnalnego omleta. Jakoś tak jest, że gdziekolwiek bym je jadł, wszędzie mają ten sam feler, okropnie śmierdzą malizną. W knajpce poza nami jeszcze tylko dwie osoby, mimo to na każde zamówienie trzeba nieco poczekać. Przygotowanie czegokolwiek, jest niezwykle celebrowane. Cieszymy się smakiem omletów, pysznej kawy i otulającym wszystko spokojem. Zapaść się w fotel, sączyć szlachetne napoje, i wpatrywać się bez celu w wody zatoki. Zaczyna się żeglowanie w obłokach ale jednak trzeba nieco obniżyć loty i przetransferować swoje ciało na pokład Esteli.

Bosman, to bosman.
       Romciu, nasz srogi bosman dopilnował uzupełnienia zbiorników z wodą. Tomek zadbał o biel pokładu. Nie ma miękkiej gry! Klar musi być. 

klar musi być
       Mimo całej ślamazarności poranka odpływamy o 0930. Wcale nie tak późno jak mogłoby się wydawać. A na morzu wiatr. Bez szału, ale 15 knotów wystarcza, aby nasza bavarka się ożywiła. Trasa z Simunj do Zadaru należy do najprostszych z możliwych. Żadnych zawijasów, żadnych przeszkód nawigacyjnych. Nudy. 


       Początkowo płyniemy pełnym bajdewindem. Później wiatr odkręca i płyniemy fordewindem! I bardzo dobrze, stół trzyma poziom i talerze pełne spaghetti nie wykazują skłonności do zjeżdżania na poziom niżej.


       Widoczność jest całkiem dobra, więc dosyć wcześnie widzimy zarys zabudowań zadarskiej starówki z górującą nad wszystkim wieżą katedry św. Anastazji. W końcu wpływamy do mariny. Jak zwykle ciasno. To jedna z tych marin, która nie wygląda zbyt zachęcająco. Tym nie mniej już parę razy w niej byłem, bo nie można nie zwiedzić tutejszej starówki, która ma swój niepodważalny urok. Oczywiście nie ma co zbytnio narzekać, bo w marinie jest wszystko co potrzeba, do tego położona jest w środku miasta, a cena (506 kun) nie odbiega od chorwackich standardów.

Marina Zadar
       Krótki spacer po mieście. W Zadarze, choć kręci się trochę turystów, też wyraźnie widać, że jest już po sezonie. Nie powiem by mi to przeszkadzało, wręcz przeciwnie, nie jestem bezustannie obijany przez przewalający się we wszystkich kierunkach tłum.


      Tradycyjnie wkraczamy na teren starówki przez bramę na wprost Gradskiego Mostu. Wypolerowana, odbijająca światło nisko zawieszonego Słońca, powierzchnia uliczek, zawsze urzeka swoim wyglądem. W najstarszym obiekcie przy NarodnimTrgu, kościele sv. Lovre, poza mną nikogo nie ma. Na samym placu też ścisku nie ma. Na ulicy Szerokiej oczywiście dajemy się skusić na lody. Sprzedawcy dokładają coś od siebie, jakby chcieli specjalnie uhonorować nielicznych już turystów decydujących się na lodowe pyszności. 


Chcę wejść na wieżę katedry, niestety jest już kilka minut po siedemnastej i drzwi są zamknięte na głucho. Ale piękne późnopopołudniowe światło podkreśla urodę Rotundy św. Donata i stojącej tuż obok wieży katedralnej. Na targowisku, może połowa pootwieranych straganów w stosunku do tego co było jeszcze niespełna miesiąc wcześniej. Największą różnicę widać jednak na nadmorskim bulwarze i przy Morskich Organach. Aż trudno uwierzyć, że tu może być aż tak gwarno. Tym nie mniej, wszystko tak jak było urokliwe, tak w jest w dalszym ciągu. Może nawet nieco bardziej, bo doszła lekka nutka melancholii. A Słońce coraz niżej, płyty chodnikowe robią się kolorowe. Wracamy na jacht, czuję jakiś niedosyt. Czegoś mi brakuje. Czegoś zapomniałem? Czegoś nie zrobiłem? 


niedziela, 20 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE. CZ 4: IST - SIMUNJ



       Żegnamy zapadający w zimowy sen Ist. Podobno kilka dni temu zdarzyło się, że ani jeden jacht nie przycumował tutaj na nocleg. Do końca sezonu jednak jeszcze kilka tygodni pozostało. Może to więc nie tylko kwestia pory roku? Jakże inaczej wygląda nasze odkrycie roku, czyli marina ACI Žut. Warunki mają zdecydowanie trudniejsze, a jednak udało się stworzyć przeurocze miejsce. Może kiedyś i Ist zostanie nieco doinwestowane. Może znajdzie się ktoś z pomysłem, z dobrą ręką, z wielkim sercem i wypchanym portfelem i sprawi, że Ist także będzie przyciągał żeglarzy o każdej porze roku. Wydaje się, że to jest możliwe.


       O 0900 oddajemy cumy. Humory dopisują, pogoda nienajgorsza, co w naszym języku oznacza, że jest odrobinę wiatru i możemy cieszyć się żeglowaniem. Cel na ten dzień to Šimuni. Zaraz po wypłynięciu z portu skręcamy w prawo i przepływamy przez Prolaz Zapuntel oddzielający wyspy Ist i Molat. Przejście w naturze wygląda znacznie lepiej niż na mapie. Jest wystarczająco szeroko, dobra widoczność, można więc zupełnie spokojnie płynąć. Przed nami szeroka woda, sprzyjający wiatr, więc pięknym bajdewindem fruniemy, jakbyśmy mieli hydroskrzydła, ku wyspie Maun.


       Maun, to niewielka, 8,5 km2 powierzchni, bezludna wyspa. W poszukiwaniu ciekawego miejsca do kotwiczenia i kąpieli trafiamy do zatoki Koromačna. Nie jest to miejsce jakoś specjalnie przytulne, jak wiele z już wcześniej odwiedzonych. Nie schowamy się tutaj gdzieś za „winklem”, na brzegu nie urokliwego zagajnika, a jednak jest przyjemnie. Ładny, choć jak to w Chorwacji, skalisty brzeg. Umiarkowane głębokości, dzięki czemu można bez trudu zobaczyć dno, a przy okazji woda ma ten swój niezwykły kolor, który zawsze robi na nas takie wrażenie. Ku naszemu zdumieniu na brzegu widać jakieś resztki zabudowań. Nie zawsze więc wyspa była taka bezludna. Ciekawe co się kryje za historią tych zabudować? Codzienny trud ciężko pracujących ludzi? A może jakaś tragedia? A może ktoś chciał uciec od cywilizacji? Na razie sprawa pozostaje dla nas tajemnicą.


       Niestety od wczorajszego dnia temperatura wody nie chciała się podnieść. Wchodzenie zatem do wody pozostaje sporym wyzwaniem. Ale na pokładzie jest twarda ekipa. Jak głosi powiedzenie tego rejsu: nie ma miękkiej gry! Bez względu na zawartość tkanki tłuszczowej kolejni śmiałkowie zanurzają się w wodzie. Pierwszy krok w przygotowaniach do zimowego sezonu morsów mamy za sobą.
       Jak to na rejsie, apetyty dopisują. Tym bardziej po takiej kąpieli. Wykorzystujemy postój w zatoce, by zjeść obiad uroczym otoczeniu natury. W zatoce jesteśmy tylko my i szum morza. Z góry spływają na nas głaszczące promienie słoneczne. Nic tylko rozłożyć się w hamaku i leniwie bujać. No ale Tomek już wjeżdża z garami. Na rejsie, jak to na rejsie, raczej nie jadamy zbyt wyszukanych dań, wiadomo trudne warunki, raczej to co najprostsze i najszybsze, np. kurczak nadziewany kabanosami tak jak dzisiaj, czy golonka, jak wczoraj, czy pieczona kaczka, jak przedwczoraj. No cóż jakoś trzeba się z tym pogodzić. Do chińskich zupek błyskawicznych i innych przysmaków wrócimy być może po powrocie do domu.



       Šimunj położone jest na wyspie Pag. Jest to miejscowość wypoczynkowa licząca około 400 mieszkańców. I, poza dużą mariną ACI nic tam nie ma. Kompletnie nic. Żadnych zabytków, żadnych tajemniczych uliczek, żadnych ciekawostek przyrodniczych. Jest tylko marina, schowana w zatoce głęboko wcinającej się w ląd,  na około 200 jednostek, naprawdę dobrze wyposażona, i pod względem sanitarnym i pod względem technicznym. 


Nic więc dziwnego, że będąc tam w różnych porach roku zawsze spotykałem tam wielu żeglarzy z różnych zakątków Europy. I tym razem było nie inaczej. Przy jednym z jachtów, na kei siedziało sobie na krzesełkach turystycznych dwóch starszych panów. Zdaje się, że z Niemiec. Któryś z kolegów wdał się z nimi w pogawędkę po angielsku. Panowie jak się okazało, są stałymi bywalcami w Šimunj. Potwierdzili, że w miasteczku nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu są tylko dwie knajpy. Jedna w „centrum” a druga w marinie. Ta ostatnia jest podobno nieco droższa, ale ma lepszą kuchnię i jest zdecydowanie bliżej. Położenie nad długą, niczym norweski fiord, zatoką, sprawia, że z jachtu do miasteczka jest kawał drogi, bo trzeba całą tę zatokę okrążyć. Wybór, w przypadku naszej załogi jest oczywisty. Pozostajemy w marinie. Z punktu widzenia kulinarnego z całą pewnością nie był to zły wybór. Spędziliśmy w knajpie ze wszech miar przyjemny wieczór kończący kolejny miły dzień.


niedziela, 13 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 3: BOŻAWA - IST

IST
       Poniedziałek wita nas piękną, słoneczną pogodą. Nie planujemy żadnego wielkiego pływania. Można więc bez żadnych wyrzutów sumienia przejść się na spacer. Božawa to jedno z tych miejsc, które mają dla mnie szczególne znaczenie. Już tutaj byłem. Co prawda tylko raz, ale był to mój „dziewiczy” rejs w roli skipera. No właśnie, to była ta nieznana siła, która przyciągnęła poprzedniego dnia mój wskazujący palec właśnie na to miejsce na mapie. Pamiętam, że wtedy bardzo mi się Božawa podobała. I nic się w tej sprawie nie zmieniło. Dalej mi się podoba. 

BOŻAWA
       To są moje klimaty. Malutkie miejscowości, schowane w zacisznych zatoczkach, bez tłumu turystów. Nie rozumiem dlaczego tak dawno tu nie byłem. To prawda, w Chorwacji takich przytulnych zakątków nie brakuje. Wiele z nich już odwiedziłem, ale jeszcze więcej wciąż na mnie czeka. Rozmyślam tak sobie, powoli wspinając się wąskimi uliczkami. Mam wrażenie, że ta ostatnia wizyta wcale tak dawno nie była. Poczta, podwórko z kociętami, bujny krzew pnący się po ścianie domu aż buzujący od pszczół uwijających się w jego gęstwienie. Od czasu do czasu jakieś pojedyncze postacie. Wszystko otulone porannym słońcem. Tu się nic nie zmieniło. Kościół z niewielkim cmentarzem. Teraz już tylko ścieżka, ale cały czas pod górę. Tym razem jednak nie idą aż na sam szczyt. To wtedy, po dotarciu na górę pierwszy raz zobaczyłem Zatokę Pantery, która tak mnie urzekła. Jak się okazało kilka lat później, z bliska ta zatoka jest równie fajna jak z daleka. Na chwilę jeszcze przysiadam na kamieniu by nacieszyć się ciszą i widokiem na zatokę z portem.

Brgulje
       Jak przystało na prawdziwych turystów cumy oddajemy około 0930. Co prawda nasza Bavarka Cruiser 36 nie dostarczała specjalnych wrażeń czysto żeglarskich, ale na nudę też nie mogliśmy narzekać. Już pierwszego dnia mieliśmy problemy z kingstonem. W pewnym momencie stwierdziliśmy po prostu, że zalewa nam łazienkę. Już pomijając to, że ktoś nie przyłożył się do odpompowania tego co zostawił w muszli, no to jednak nie jest normalne, że układ zasysa sam z siebie wodę zza burty. Na szczęście w załodze było parę osób, które potrafią to i owo zrobić. Krok po kroku, okazało się, że jeden z przewodów był zapchany, powstawało podciśnienie i wciągaliśmy zaburtówkę. Tym razem kingston zafundował nam nową zagadkę. Bardzo ładnie wciągał wodę do spłukania, ale za diabła nie dało się jej wypompować. Po krótkim konsylium wytypowaliśmy winowajcę w postaci zaworu w samej pompie. Parę śrubek i już jesteśmy w środku. Bingo. Tak zapchane, że nie było szans aby działało. W całym tym zamieszaniu zaginęła jedna ze śrubek spinających obudowę. No i lipa. Działać działa, ale bokiem leje się woda. Dostaje się lewe powietrze. No nie tak nie może być. Musi być komplet śrub. W podręcznym zestawie narzędzi i dinksów nic choćby podobnego nie udało się znaleźć. Zaczęło się przeszukiwanie całego jachtu w celu znalezienia odpowiedniej śruby. W końcu się udało. Ale od tej pory kingston stał się obiektem szczególnej troski całej załogi.

Brgulje
        Jesień jesienią, ale jak już się jest na Adriatyku to trudno odmówić sobie przyjemności morskiej kąpieli. Tym bardziej, że dwóch kolegów zaopatrzyło się w hiper-turbo maski, które znamy już z jednego z poprzednich rejsów. Przy okazji pozdrawiamy serdecznie Pawła, który był pierwszym użytkownikiem takiej maski. Wydać tyle kasy i nie popływać? Nie ma mowy, choćby kra pływała w wodzie, choćby stado rekinów kłębiło się wokół, nic nas nie odstraszy. Z miejscem do kąpieli też raczej nie ma problemów. Na chorwackim wybrzeżu aż roi się od fajnych kotwicowisk. Wybieram Brgulje w zatoce o tej samej nazwie na wyspie Molat. Nie musimy rzucać kotwicy bo mamy do dyspozycji mnóstwo wolnych boi. Prócz nas jest tylko jeden jacht. Być może za chwilę ktoś przypłynie na motorówce i każe nam płacić za postój przy boi, ale nic to. Jest super! Stanęliśmy tuż przy wysepce, kawałek dalej na Molat jest miejscowość Brgulje. Cisza, spokój, i promienie słoneczne delikatnie muskające nasze cielska. Bardzo szybko wszyscy są gotowi do wejścia do wody. Ale samo wchodzenie już tak błyskawicznie się nie odbywało. Każdy po kolei, spokojnie, z namaszczeniem, delektował się powolnym zanurzaniem w krystalicznie czystej wodzie zatoki. A przy tym wydawali takie odgłosy jak przy wchodzeniu do komory krioterapeutycznej. Ciekawe. W końcu jednak trochę się popluskali. Zdaje się, że nawet całkiem dobrze przy tym się bawili. A maski? Podobno są naprawdę O.K.

Członkowie Old Friends Club
       Zazwyczaj po kąpieli chce się jeść. Po kąpieli w lodowatej wodzie, której temperatura nie przekraczała 22 stopni C, jeść się chce tym bardziej. Ale od czego nasz niezawodny cook Tomek? Na taką okazję wprost wyśmienita jest golonka. A jak do tego dorzucimy gotowane ziemniaki zmieszane z kwaśną kapustą to po prostu jest się w siódmym niebie. Trochę nam się przedłuża pobyt w Zatoce Brgulje, ale gdzież tu się spieszyć, mając takie pyszności na talerzu? Do celu też nie mamy daleko. Więc spokojnie rozkoszujemy się chwilą. Trzeba wreszcie ruszyć. O.K. O.K. ale po co ten pośpiech. Zbieramy cumę. Kataryna na minimalnych obrotach. Odchodzimy. Ooo! Nie przypłynął żaden kasjer. To już faktycznie jest po sezonie.

  
       Do kei w porcie Ist dobijamy o 1600. Ist to mały port w Zatoce Široka na południowo wschodnim brzegu wyspy Ist, około 300 mieszkańców. Choć trudno w to uwierzyć, Ist oferuje żeglarzom jeszcze mniej niż Božava. Jest keja i muringi po wewnętrznej stronie falochronu i parę boi bo zewnętrznej stronie. No ale postój kosztował nas raptem 200 Kun. Czegóż więc wymagać.

IST
       Krótki spacer po przyjemnej okolicy, wąskie alejki, sporo zieleni, ładny kościół, atrakcyjny spacerownik wzdłuż brzegu, nie pozostawia najmniejszych złudzeń, życie tutaj już się zwija i będzie z niecierpliwością wyczekiwać kolejnego lata. Sklepy i knajpy pozamykane, w jednym właściciele właśnie wynosili ostatnie produkty. 

IST
       Czynna pozostała jedna konoba, oczywiście położona najbliżej portu i jeden, największy sklep. Kiedy poprosiliśmy o trzy bochenki chleba wprawiliśmy sprzedawcę w spore zakłopotanie, bo chleby były wyliczone. Dał nam jeden normalny chleb, parę bułek i jeden jakiś specjalny. No dobra, nie będziemy się targować, chleb to chleb. Tym bardziej, że raczej głód nie jest naszym problemem. 

IST
       Choć pobliska restauracja kusiła smakowitymi zapachami mięsiwa pieczonego na grillu, musieliśmy sobie odpuścić kolację a’la Ist, bo Tomek z tego co zostało z obiadu, plus parę kiełbasek zapiekanych pod serem, plus parę drobiazgów, zrobił taką wyżerkę, że później ledwo się ruszaliśmy. W końcu poszliśmy odwiedzić miejscowy lokal, ale tylko po to aby napić się dobrej kawy i piwa.  

IST

sobota, 12 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 2: BETINA - BOŻAWA

BOŻAWA
      Poranek w Betinie dał nam wyraźnie odczuć, że główny sezon mamy za sobą. Bez specjalnego planowania wczesna pobudka, z zimna szczękające zęby i jeden z naszych nowicjuszy, Piotr, tłukący się niemiłosiernie od piątej rano w kambuzie. Chcąc, nie chcąc, wynurzamy się z koi, choć wielkiego entuzjazmu na twarzach raczej nie widać. Okazuje się, że w jakimś stopniu wszyscy jesteśmy meteoropatami. Jakże inaczej wyglądałby świat o poranku w Betinie, gdyby było nieco więcej słońca, a rtęć w termometrze wspięła by się kilka kreseczek wyżej. Ileż więcej zapału odnaleźlibyśmy w sobie, jak inne, ciekawsze barwy miałoby otoczenie, o ileż milsi ludzie byliby wokół nas.  Zawsze można sobie pomarzyć, ale jest jak jest.
       Wczesne śniadanie i startujemy o 0830. Tym razem już nie pozwalam sobie na pełny luz. Łypię czujnie dookoła, bo początek drugiego dnia żeglugi prowadzi przez te same miejsca co i poprzedniego dnia. Później wypłyniemy na nieco szersze wody, ale i tak będę się starał aby nauka nie poszła w las tylko w nas. O dziwo wieje wiatr, od 2 do 4 B, robi się bardzo przyjemnie. Jacht ożywa, przypominamy sobie co to jest żeglowanie. Temperatura powietrza w ciągu dnia podskakuje jak młody zając, do 25-26 stopni Celsjusza. Ten dzień jest nieco inny, niż to zwykle u mnie bywa. Nie było początkowo zaplanowanego portu docelowego, a jedynie kierunek - Molat. Mogłem sobie pozwolić na taki eksperyment, bo wiedziałem, że po drodze mam kilka opcji postojowych. A więc pełny luz. Zobaczymy co łaskawy los przyniesie.

I po obiedzie.
       Najpierw łaskawy los, w osobie naszego cooka Tomka, zaserwował na obiad wyśmienitą kaczkę z buraczkami i ziemniakami. Do tego „najlepsze” chorwackie, czerwone wino Vranac. Coś takiego dostarczyło załodze zdecydowanie więcej emocji niż żeglowanie mocno niedożaglowaną Bavarką 36 Cruiser. Chłopaki tak się uwinęli z obiadem, że zdążyłem na zdjęciach uwiecznić tylko nędzne resztki na talerzach. Ależ błyskawiczna akcja! Muszę mieć stale w pogotowiu aparat gdy zbliża się pora karmienia, bo nigdy nie będzie mi dane uwiecznić frykasów przygotowanych przez Tomka.
       No cóż, nasza Estela  ani myślała przyśpieszać. Co prawda to my byliśmy na urlopie a nie ona, tym niemniej, najwyraźniej postanowiła dostosować się do wakacyjnej atmosfery i dostojnie, z niejaką nawet gracją przesuwała się wzdłuż wyspy Dugi Otok. A ja, twardy jak Roman Bratny, nie dałem wyprowadzić się z dobrego nastroju. A że pora robiła się już taka nieco popołudniowa, trzeba było postawić palec na jakimś punkcie na mapie i mianować go naszym tegodziennym celem. Zupełnie nie wiem co za siła przyciągnęła mój palec wskazujący na Božavę.


       Božava to niewielkie, urocze miasteczko położone w północnej części Dugiego Otoka. Podejście nie nastręcza żadnych problemów. W zasadzie cumuje się po wewnętrznej stronie kei. Co też nam się udało i zajęliśmy przedostatnie już wolne miejsce. Później miejscowi upychają jeszcze jachty przy kei promowej od strony morza, ale tam postój już nie jest taki spokojny. Jeśli chodzi o infrastrukturę żeglarską to nie ma co się spodziewać zbyt wiele. Jest prąd i woda. Ale też i cena za postój w wysokości 300 kun nie jest jak na warunki chorwackie zbyt wygórowana. Poza tym miła atmosfera i przytulna knajpka nad samym brzegiem, serwująca bardzo przyzwoite jedzenie. Tajemne moce oczywiście sprawiły, że właśnie tam wylądowaliśmy na kolacji. Namiastki życia jakie zastaliśmy w tej konobie dziwnie kontrastowały z wszechobecną atmosferą opuszczonego miasteczka na  dzikim zachodzie. Raptem kilka jachtów, poza tym zero ruchu. W tych warunkach, hotel Maxim, który swoim wyglądem zawsze wprowadza wielką dysharmonię w krajobrazie, tym bardziej wyglądał upiornie. Kto pozwolił na wybudowanie w takiej sielskiej zatoczce takiego szkaradztwa?

kolacja w Bożawie
     Po kolacji część z nas skusiła się jeszcze na lody,  i powrót na jacht. Przy prawej burcie mieliśmy sąsiedztwo Bavarii o kilka rozmiarów większej o imieniu Rawa. Szybko się zakumplowaliśmy z sąsiadami, Niemcami z Koloni, raczej w wieku starszej części naszej załogi, plus jeszcze coś. Jacht wielki, ale panów nawet mniej niż nas. Pewnie każdy miał własną kabinę. Okazało się, że to koledzy z grupy przedszkolnej, którzy postanowili sobie zrobić wspólny rejs aby powspominać dzieciństwo. Moja znajomość niemieckiego jest raczej umiarkowana, moich kolegów jeszcze bardziej umiarkowana, ale kolejny raz okazało się, że bariery językowe w pewnym zakresie daje się przełamywać jeśli znajdzie się dobry punkt zaczepienia do rozmowy i nieco talentu w płynie. Talentu w płynie na żadnym z dwóch jachtów nie brakowało a temat? Oczywiście, goście byli z Kolonii, jak to prawdziwi faceci byli kibicami piłki nożnej, więc natychmiast zeszło na legendę tamtejszego klubu, wielokrotnego reprezentanta Niemiec, Lukasa Podolskiego, który nigdy nie ukrywał gdzie są jego korzenie. Panowie bardzo mocno go cenią i nieco tego splendoru spłynęło i na nas jako rodaków Łukasza. Bardzo to miłe. Debata trwała długo, często była przerywana gromkimi wybuchami śmiechu. Nawet jeden z sąsiadów przeszedł na nasz jacht. Nieco trudniej było go odprowadzić z powrotem. Trapy nagle bardzo się zwęziły i wydłużyły. I nawet jakby były wyżej zawieszone. Prawdziwa morska magia. Jednak przekazując naszego gościa z rąk do rąk zakończyliśmy całą tę skomplikowaną operację pełnym powodzeniem. I w ten oto sposób, zupełnie z niczego zrobił się bardzo sympatyczny wieczór. Już dawno się tak nie obśmiałem.  


piątek, 11 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 1: BIOGRAD - BETINA

Marina Kornati

       Do Biogradu na Moru dotarliśmy przed trzecią w nocy. Przejazd przez całkiem spore miasteczko o tej porze nie nastręczał większych problemów. Ulice zupełnie opustoszałe, żadnych samochodów, żadnych ludzi. Cudowna cisza otuliła wszystko. Do kolejnych tabliczek informujących jak dojechać do mariny Kornati dojeżdżam z niewielką prędkością, spokojnie, bezstresowo odczytując kolejne informacje. Nie jestem miłośnikiem nocnej jazdy, ale poruszanie się po nieznajomym miejscu, gdy nie ma innych uczestników ruchu daje duże poczucie komfortu. Swoim ślimaczym tempem nikomu nie przeszkadzam. Ostry zakręt w lewo na dużym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. I jeszcze kawałek lekko wijącą się uliczką i zatrzymujemy się przed szlabanem Marina Kornati. Pobieram z automatu bilet i wjeżdżamy na uśpiony parking. Rzuca się w oczy spora ilość samochodów z polskimi rejestracjami. To już norma. Bez względu na to czy jest środek sezonu, czy jego końcówka, mamy liczną reprezentację w chorwackich marinach.
       Jest środek nocy, ale adrenalina działa. Nie zasypiam od razu po przyjeździe, mimo zmęczenia blisko 15-godzinną podróżą. Przecież muszę zobaczyć tę marinę, w której nigdy jeszcze nie byłem. No a przede wszystkim chcę zobaczyć jacht, na którym mamy spędzić najbliższy tydzień. Co prawda to tylko standardowa Bavaria 36 Cruiser, nic specjalnego, a jednak chcę jak najszybciej nacieszyć oczy jej widokiem. Więc od razu wyskakujemy z samochodu i upss. Zimno! No tak, to przecież już koniec września. Co prawda samochodowy termometr ostrzegał, że jest 14 stopni, ale co innego jest widzieć cyferki na wyświetlaczu, a co innego poczuć na sobie co te cyferki faktycznie oznaczają. Lekki dreszcz przechodzi po ciele. Coś tam ciepłego wciągam na siebie i ruszamy. Od czasu do czasu przemykają jakieś pojedyncze cienie to tu to tam, ale niepodzielnie panuje niesamowita cisza. Zupełnie nie jak w marinie. Spośród dziesiątek znajdujących się tu jachtów, może na 4, może na 5 widać jakieś nieśmiałe objawy życia. Przemierzamy jedną keję, przemierzamy drugą, ale nigdzie nie znajdujemy jachtu o nazwie Estela.  Idziemy jeszcze kawałek dalej, ale nigdzie nie widać czegoś takiego. Czyżby jeszcze nie wrócił? Wycofujemy się do samochodu. Powoli ogarnia mnie senność. Pora trochę się zdrzemnąć. Rano dokończę poszukiwania.



       Spanie w samochodzie, w pewnym wieku przestaje być zabawne. Ani się wygodnie obrócić na drugi bok, ani przytulić do podusi. Taaak, teraz moje oczekiwania względem miejsca odpoczynku są nieco inne. Nic więc dziwnego, że nie miałem najmniejszych problemów z pobudką skoro świt. Rześki świt przegonił resztki snu snujące się jeszcze we mnie tu i ówdzie. Zaciągnąłem zamek błyskawiczny w kurtce pod samą szyję i poszedłem kontynuować poszukiwania jachtu Estela. Obejrzałem wszystkie jachty w Marina Kornati, aż dotarłem do ogrodzenia, za którym była już Marina Šangulin, a tu nic. Dalej co prawda widać cały las masztów, ale to dopiero za obrodzeniem. Mało tego, nie znalazłem również firmy  LM Yachting, z której mieliśmy odebrać nasz jacht. Najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najlepsze. Zamiast chodzić bez sensu tam i z powrotem, wystarczyło pójść do recepcji przy bramie i się zapytać. My zaparkowaliśmy przy częściach mariny zwanych Zachodnią i Południową. Natomiast firma LM Yachting i nasz jacht czekały na nas w dosyć mocno oddalonej części Centralnej, położonej wzdłuż Šetaliste Kneza Branimira. No cóż Marina Kornati, to dosyć duża marina, jedna z trzech największych na wybrzeżu Adriatyku. Jest w niej około 800 miejsc cumowniczych. Nie przypadkiem, także właśnie tutaj odbywają się jesienią doroczne targi żeglarskie Biograd Boat Show, największe w regionie. Ubiegłoroczne zgromadziły ok 300 wystawców. W tym roku, krótko po zakończeniu naszego rejsu odbyła się już 18 edycja Biograd Boat Show.
       Gdy tylko zaparkowaliśmy na właściwym parkingu, niemal przed nosem mieliśmy naszą Estelę. Niestety serwis sprzątający dopiero szykował się do pracy. Żadnych szans na wcześniejsze przyjęcie jednostki. Nic nie szkodzi. Słońce stało już wysoko, zrobiło się cieplutko. Szybko zrzucałem kolejne warstwy cebulki, by w końcu zostać tylko w koszulce. Krótka rozmowa z naszymi kolegami będącymi jeszcze w drodze i wiadomo, że tak czy owak, mamy jeszcze kilka godzin oczekiwania. Udajemy się zatem do marinianej kafejki na śniadanie. Siadamy i od razu przenosimy się w inny świat, świat cudownie spowolniony, świat żeglarzy spokojnie czekających na to co dalej. Nikt nikogo nie pośpiesza, pełny luz. Oczywiście obsługa w kafejce również się do tego rytmu dostosowała, rzekłbym nawet, że uczyniła to w sposób perfekcyjny. Grzejemy się w słońcu i czekamy. Najpierw pojawia się espresso, po którym następuje kolejna dłuższa chwila oczekiwania na kelnera, który przyjmuje nasze zamówienie. Jednogłośnie decydujemy się na omlety, które okazują się całkiem niczego sobie. Jedynym ich mankamentem jest wielkość. Wpadam na genialny pomysł i zamawiam kolejnego. No przecież nigdzie nam się nie śpieszy!!! Kończymy śniadanie po około dwóch godzinach.
       Na jachcie wielkiego ruchu nie widać. Trzeba przyznać, że panie sprzątające bardzo szanują swoją pracę. No, poza tym nie mogą się zbyt szybko uwinąć, bo przecież płacimy 150 euro za ich pracę i musimy widzieć, że jest to słuszna cena. Skoro tak, to mamy trochę czasu aby przejść się po Biogradzie. Idziemy brzegiem zatoki, raczej nie zagłębiamy się w gąszcz miejskiej zabudowy. Ale bulwar jest rozczarowujący. Jest nieco delikatnych akcentów typowej chorwackiej nadmorskiej promenady, ale zdecydowanie dominuje odpustowa tandeta. Nie ma atmosfery, jest bałagan, jest ruchliwa ulica. Właściwie nie wiem dlaczego nie weszliśmy głębiej, dlaczego nie daliśmy szansy Biogradowi. I pozostaje te nie najlepsze wrażenie. Wracamy, to pewnie zadziałało przyciąganie Esteli. Już byśmy chcieli się tam pakować. Tuż przy marinie jest spory Konzum. Uzupełniamy zakupy na jacht i wracamy. Zaczynam robić podchody w biurze LM Yachting. Każde parę minut przyśpieszenia to już coś. W kolejce przede mną dwóch naszych rodaków. Umilamy sobie oczekiwanie pogawędką.
       Dojeżdża reszta naszej ekipy, co niewątpliwie wprowadza spore ożywienie w senną atmosferą.  Koledzy jeszcze raz wyruszają do Konzuma, a ja stopniowo przybliżam się do odbioru jachtu. Odbiory przez czarterujących są z reguły formalnością, zupełnie inaczej aniżeli porejsowe odbiory czarterodawcy. Już tyle razy obiecywałem sobie, że będę chociaż trochę marudny przy odbiorze, ale jakoś mi to nie wychodzi. Jacht prezentuje się całkiem dobrze, więc kiedy w końcu pojawia się człowiek aby dokończyć formalności, sprawdzamy żagle, silnik, ster strumieniowy, światła i parę innych ważnych rzeczy i wreszcie przejmujemy władzę nad s/y Estela, na cały tydzień.

Tomek obdarowany okolicznościową plakietką
       W trakcie otwierającej narady rozdaję okolicznościowe koszulki z nadrukiem własnego projektu. Na obrazku jest klasyczny folkboat, którego sfotografowałem w czasie niedawnych regat YKP Szczecin. Ale wydarzeniem narady jest plakietka ufundowana przez Romka dla Tomka, naszego super coocka z napisem: „Podziękowanie dla Tomasza Karasia za pieszczenie naszego podniebienia w czasie rejsów po Chorwacji.” Romciu przygotował to w takiej tajemnicy, że nie tylko obdarowany nic wcześniej o tym nie wiedział, ale też żaden z pozostałych członków załogi, no może poza Filipem.

Pierwszy raz w życiu za sterem
       W końcu zapakowaliśmy się. Zadania zostały wstępnie rozdzielone, kto muringi, kto liny rufowe a kto obijacze. Godzina 1600, startujemy. Cel: Betina. Na wiatr raczej nie ma co liczyć, przynajmniej w tej okolicy. Na chwilę robi się małe poruszenie, bo przestał działać kingston. Awaria na szczęście niezbyt poważna, zostaje usunięta. I dalej totalne lenistwo. W pogodnych nastrojach, wyluzowani.  Aż tak, że na moment zapomniałem, że jestem skiperem. Oj, oj!!! To nic, że chłopaki już trochę pływali, ale to ja mam mieć jedne oko zawsze czuwające. Już prawie byliśmy w Betinie, tuż, tuż, kiedy zorientowałem się, że sternik nie płynie farwaterem. Psia kość! Przejąłem ster, ale było już za późno. Poczułem lekkie uderzenie i … stoimy. Ależ początek. Na szczęście płynęliśmy wolno i nie trafiliśmy na żadną skałę. Sam wstecz nie daje rady. Natomiast bardzo pomocny okazuje się ster strumieniowy. Powolutku, oj, jak bardzo powolutku, wykręcamy się z pułapki. Ostrożnie odnajdujemy drogę do farwateru i dopływamy do mariny. Godzina 1900, już zaczęło robić się szaro, a temperatura radykalnie spadła. No cóż muszę sporo popiołu posypać na swój łysawy łeb, że dopuściłem w krótkim czasie do dwóch błędów sterników.

Bosman Romciu z pomocnikami w akcji
       Betina, to niewielka miejscowość na wyspie Murter ze sporą stocznią. Sama marina jest natomiast niczego sobie. Oferuje ok 180 miejsc postojowych. Do tego całkiem ciekawy budynek z rozbudowanym zapleczem. Trochę nastrój psuje sąsiedztwo stoczni, ale nie jest źle. Nieco zaskakujące jest to, że mimo, że to już koniec sezonu, to wolnych miejsc jest niewiele. Ciekawe co tutaj się dzieje w sezonie. Zapada chłodna noc. Załoga zmęczona podróżą ,emocjami pierwszego dnia i małym powitalnym conieco szybko zaległa w swoich kojach.

Marina Betina

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...