środa, 20 listopada 2013

PRZELOTEM W BUDAPESZCIE



        Strasznie dawno temu, oglądałem taki film „Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii”. Amerykańska wycieczka w 18 dni zwiedza całą Europę. Nie trudno domyślić się, że zahaczało to nieco o szaleństwo z racji tempa podróży i wyraźnie zarysowanych sylwetek kilku uczestników tej eskapady. Np. para zbierająca „pamiątki” z hoteli, w których nocowali. Sprawa się sypnęła, i to dosłownie, pod koniec wycieczki gdy wypchana ponad miarę waliza otworzyła się przypadkowo, gdy opuszczali kolejny hotel. Lekka komedia wprawiająca w dobry nastrój. Przypomniał mi się ten film przy okazji mojej wizyty w Budapeszcie. I to nie dla tego, że zamierzałem coś wziąć z hotelu Danubius Arena na pamiątkę. Jak to przy podróżach samolotem, walizeczkę miałem klasy mini-max. Więc nawet gdyby mi się coś bardzo spodobało, to nie byłoby na to miejsca. Chodzi o tempo, w jakim odbywał się mój wypad. Jednego dnia wyjazd. Drugiego dnia, do ok 15 część robocza pobytu, i okolicznościowa kolacja o 18. Wszystko odbywało się w hotelu Danubius Arena, spory kawałek od centrum. Trzeciego dnia powrót. Czas na zwiedzanie? Nie przewidziano. Niemożliwe. Pierwszy, i jak do tej pory ostatni, raz byłem w Budapeszcie 35 lat temu. Więc, żeby nie wiem co, muszę zrobić jakiś wypad do centrum, albo na stare miasto.
       Podróż, tradycyjnie, rozpoczynam na podszczecińskim lotnisku Schönefeld. Ilość połączeń z lotniskiem jest tak duża, że nie ma najmniejszego problemu, żeby się tam dostać. Co prawda podróż w mikrobusach do najwygodniejszych nie należy, ale jest to na  szczęcie niewiele ponad 100 kilometrów autostradą, do tego całkiem przystępne cenowo. Da się więc jakoś przeżyć. Siedząc na lotnisku w oczekiwaniu na kolejne etapy lotniskowej procedury, doszedłem do wniosku, że latanie ma wiele wspólnego z żeglarstwem. Jak już kiedyś wspominałem, to ostatnie polega głównie na czekaniu na najróżniejsze rzeczy. Okazuje się, że z lataniem samolotami pasażerskimi jest podobnie, a nawet „bardziej”, bo proporcja czasu lotu, do pozostałego czasu niezbędnego na resztę czynności związanych z lotem, jest wręcz kuriozalnie przegięta w stronę tych ostatnich.

Brama Wiedeńska
       Początkowo planowałem, w celu uatrakcyjnienia podróży, przejechać z lotniska do hotelu miejskimi środkami komunikacji. Na miejscu okazało się jednak, że w podobnej cenie, a przy tym zdecydowanie wygodniej, bo spod lotniska pod drzwi hotelu, dojadę lotniskowym busem. Zrezygnowałem więc z przeżycia niewątpliwej przygody na rzecz wygody. Nie da się ukryć, jest to oznaka szybko postępującego procesu starzenia, do którego tak trudno się przyznać, szczególnie przed samym sobą. Drugim czynnikiem, który zadecydował o wyborze busa z lotniska był język, węgierski. Rany Julek, ależ to jest powalające. Nic nie rozumiałem, nic nie kojarzyłem, bezkresna, czarna otchłań. Na lotnisku w Budapeszcie stosunkowo dużo angielskiego jest beznadziejna, to udało mi się z Madziarami jakoś porozumieć.          
        Hotel Danubius Arena położony jest tuż przy stadionie im. Ferenca Puskasa, legendy węgierskiego futbolu i Realu Madryt, gdzie wraz z takimi gwiazdami jak Alfredo Di Stefano, Kopa, Rial, Santamaria, Gento, Dominguez stworzyli drużynę marzeń. Stadion, z zewnątrz robi duże wrażenie, do środka nie wchodziłem, w przeciwieństwie do hotelu. Z tego co widziałem na stronie internetowej, Danubius Arena chwali się czterema gwiazdkami. Nie znam się na przyznawaniu gwiazdek hotelom, ale ten hotel niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniał. Najlepiej prezentował się sam pokój, był bardzo przyzwoity, reszta była zaledwie przeciętna. No może poza recepcją, która nawet nie wyglądała na trzy gwiazdki. Największe rozczarowanie to jednak hotelowa kuchnia. Nie wiem dlaczego ale nastawiałem się na wielką kulinarną przygodę, a tu zaledwie poprawnie. Do togo, jak w większości hoteli, jajecznica była beznadziejna. I jeszcze taki drobiazg, mimo, że to całkiem spory hotel, nie tam bankomatu. Musiałem się trochę nabiegać, zanim udało mi się znaleźć najbliżej urządzenie tego rodzaju. Trzeba jednak przyznać, że oprócz przyzwoitego pokoju, hotel Danubiu Arena ma jeszcze jeden, bardzo cenny atut. Mianowicie, znajduje się tuż obok stacji czerwonej linii metra, a ta z punktu widzenia turysty jest wprost nieoceniona. Metro to w ogóle genialny wynalazek, pozwalający błyskawicznie przemieszczać się po największych metropoliach. A czerwona linia w Budapeszcie łączy niemal wszystkie najważniejsze turystyczne atrakcje stolicy Węgier. Więc mimo pewnego zmęczenia długo trwającą podróżą (ach te lotniskowe procedury!), natychmiast po zagospodarowaniu się w hotelu i odnalezieniu bankomatu, mimo dosyć późnej pory wyruszyłem „na miasto”. Jadąc metrem zwróciłem uwagę, że Węgierki rozmawiają ze sobą niemal całym ciałem. Zastanawiałem się z czego to wynika. Może one po prostu niezbyt dobrze się wzajemnie rozumieją, wszak to bardzo trudny język?

Po wyjściu z metra
      Jadąc metrem, przypomniałem sobie, że jeszcze nie jadłem kolacji. Z metra wysiadłem na stacji Kossuth ter, tuż przy budynku parlamentu. Niestety teren wokół parlamentu jest kompletnie rozkopany, jedno wielkie kretowisko, aż trudno tam chodzić. Przeszedłem kawałek dalej i wyszedłem na uroczy zaułek. Być może to tylko magia wieczoru i tajemniczych świateł, ale w tym momencie wydał mi się wyjątkowo interesujący. Od razu też pożałowałem, że nie mam ze sobą wszystkomieszczącego plecaka. Miałem ze sobą tylko absolutne minimum. Najbardziej brakowało mi oczywiście statywu. Och te tanie linie lotnicze. Trzeba było radzić sobie starymi harcerskimi sposobami. Torba i kamienie zamiast statywu, samowyzwalacz zamiast wężyka, i jakoś poszło. Ach zapomniałem. Przecież miałem zacząć od kolacji. W jednej z ulic odchodzących od skweru, na którym się znajdowałem, zauważyłem interesująco wyglądające ogródki. Trzeba sprawdzić. Najpierw pizzeria. Nie, przecież jestem w Budapeszcie. Zdecydowanie, pizza w tym wypadku nie jest dla mnie daniem pierwszego wyboru, choć nazwa lokalu pomysłowa: Pizza Eataliano. Co mamy dalej? Budapest Bistro. Bistro brzmi raczej tak fabrycznie. Faceci w kombinezonach. Przemykające między nimi panie z biura. Wygląda jednak dosyć zachęcająco. Do tego w ogródku, przy każdym stoliki, mimo że nie było zimno, poustawiane promienniki ciepła. No i jeszcze jeden drobiazg. W środku, przy otwartych oknach, pan grał na pianinie. Pięknie. Późny wieczór, minimalny ruch ludzi i samochodów, pustawo w lokalu i nastrojowa muzyczka na pianinie. To jest to. Siadam.

     
       Obsługuje mnie młody, sympatyczny, mówiący po angielsku człowiek. Zamawiam coś do jedzenia i proszę o jakieś węgierskie wino. Trochę się kryguję, gdy pan pyta, czy podać całą butelkę, czy podawać na lampki. Tym bardziej, że te trochę lepsze wina nie są podawane na lampki. No ale przecież cała butelka, upiję się, albo w ogóle nie dam rady i co zostawić taką niedopitą butelkę? No dobra, niech będzie butelka. Kelner proponuje wino Mayer Kopar ze szczepów cabernet sauvignon, merlot i cabernet franc. Szczególnie ten ostatni mnie zaintrygował, nie mogłem sobie przypomnieć, czy już kiedyś piłem wino z tego szczepu winogron.


       Na przystawkę zamówiłem tatara. Co za duch przekory w człowieku siedzi. Dookoła trąbią, jakie to wielkie ryzyko jest związane ze spożywaniem tatara, a ja na przekór wszystkim mądrym ludziom zamawiam sobie owe danie. Zwyciężyła ciekawość. I co? Bardzo dużo warzyw, bez jajka i słabo przyprawione. Musiałem obficie skorzystać z pieprzu i soli ustawionych na stoliku. To jednak nie to, jestem przyzwyczajony do bogatszych smaków. Ale winko podchodziło pod tatara wyśmienicie. Pełny, wyrazisty smak, jedwabiste na podniebieniu, do tego piękna czysta barwa. Bardzo dobre. Ani się spostrzegłem jak kelner nalewał mi kolejną porcję.
       Jako danie główne zamówiłem wątróbki. Rewelacja! Wyśmienite. Po prostu niebo w gębie. Czegoś tak pysznego jeszcze nie jadłem. Jak ktoś lubi wątróbki, musi koniecznie wyskoczyć na chwilę do Budapesztu, do Budapest Bistro i skosztować tam tego specyjału. Warto. A wina ubywało i ubywało. Gdy zamawiałem kawę na zakończenie kolacji, prawie już go nie było. Widocznie bardzo długo się zasiedziałem w tej restauracji. W końcu trzeba było się jednak ruszyć, wołam więc kelnera i proszę o rachunek. Tradycyjnie chcę człowiekowi dać jakiś napiwek a tu niespodzianka. Napiwki są wliczone w cenę i kontrolę nad nimi ma właściciel a kelner nie chce przyjąć ode mnie pieniędzy. Widząc moją zdziwioną minę, proponuje, że pokaże mi parlament, napominając mimochodem coś o kamerach w lokalu. Za chwilę podchodzi i faktycznie wyruszamy celem obejrzenia parlamentu. Odchodzimy ok 20-30 metrów od restauracji, ucinamy sobie jeszcze miłą pogawędkę i teraz już kelner spokojnie przyjmuje ode mnie napiwek. Muszę przyznać, że wprawił mnie w bardzo refleksyjny nastrój. Pospacerowałem więc jeszcze trochę po nocnym Budapeszcie, a właściwie po okolicach wokół parlamentu. Mimo totalnego rozgardiaszu budowlanego, całkiem miłe miejsce, a sam gmach faktycznie imponujący.

        Program pobytu w stolicy Węgier miałem dokładnie wypełniony, udało mi się jednak wygospodarować wolne trzy godziny. Trzy godziny na Budapeszt? Prawdziwe szaleństwo. Trzeba jednak podjąć to wyzwanie. Wsiadam do metra i jadę na drugą stronę Dunaju, do Budy. Stare miasto, wszystko w miarę zwarte, nie będę tracił czasu na przemieszczanie. Wysiadam na Szell Kalman ter. Stąd mam blisko do bramy wejściowej do starego miasta czyli do Bramy Wiedeńskiej. Niestety, podobnie jak w okolicach gmachu parlamentu, pierwsze co się rzuca w oczy to piasek rozwiewany przez wiatr w związku z licznymi robotami drogowymi i remontowobudowlanymi. Na każdym kroku coś grzebią. Czyżby Węgrzy byli spóźnieni w wykorzystywaniu środków unijnych z budżetu do 2013 roku i teraz na siłę starali się nadrobić te opóźnienia? Trochę psuje to klimat tego, skądinąd uroczego miejsca. Brakuje tutaj dopracowania detali jak w miastach austriackich, niemieckich czy duńskich. Sporo turystów przemieszczających się w różnych kierunkach. Wiele grup zorganizowanych podążających za przewodnikami z parasolami. Słyszy się języki z najróżniejszych zakątków świata. A wszystko to między licznymi wykopkami drogowymi. Mimo, że są tu wprowadzone ograniczenia w poruszaniu się samochodów, jest ich i tak za dużo. Dlatego właśnie klimat tego miejsca nie jest taki, jak mógłby być. Czuć tu rozgardiasz, pęd nie wiadomo za czym, ogólny bałagan. Jednak sama uroda miejsca, jego niezwykłe położenie na wysokim wzniesieniu, to trochę za mało. Potencjał tej części stolicy Węgier jest ogromny, ale nie ma do czego się przytulić. 
Oczywiście poszedłem na Wieżę Rybaków, rzuciłem okiem na Kościół Macieja (nazwę zawdzięcza królowi węgierskiemu Maciejowi Korwinowi żyjącemu w latach 1443-1490), zajrzałem na dziedziniec Pałacu Królewskiego, obejrzałem zmianę warty.  Może, gdyby było więcej czasu, może gdybym miał okazję bardziej zagłębić się w różne zakamarki, może wtedy ujrzałbym to miejsce w innym świetle. Na pewno pośpiech nie sprzyja kontemplowaniu i wnikaniu w tkankę nowopoznanego miejsca. Przede mną jeszcze uroczysta kolacja, mimo to muszę gdzieś przysiąść i wyhamować.


       Niestety, nie sprawdziłem wcześniej co w kwestii gastronomi polecają przewodniki. Chyba wszedłem nie w tą ulicę, co trzeba, bo nie mogłem namierzyć nic takiego, co by mnie jakoś szczególnie zaintrygowało. W końcu zdecydowałem się zajrzeć do Cafe Miro. Nie przepadam, za nowoczesnymi, jasnymi wnętrzami. Jest w nich, jak dla mnie za zimno, czuję się w nich jak w sali operacyjnej, z którą raczej nie mam pozytywnych skojarzeń. Jednak w porównaniu z innymi, mijanymi lokalami, Cafe Miro wydał mi się najciekawsze. Usiadłem sobie przy niewielkim stoliku ale za to przy wielkim oknie. Miałem stąd widok na Kościół Macieja, jakiś pomnik i całkiem ruchliwe skrzyżowanie. Krótko mówiąc budapesztańska starówka w pigułce. Misternie wykończony budynek kościoła, kawał historii i XXI-wieczny zgiełk. Ale przecież na co dzień żyją tam i pracują ludzie, którzy nie wpadają tylko na chwilę, raz na kilkadziesiąt lat, żeby sobie pospacerować, zjeść coś dobrego i pogrymasić. To miejsce musi spełniać wszystkie funkcje normalnego, nowoczesnego miasta. Ale też, jest to takie miejsce, jakie bardzo lubię. Bez trudu można dostrzec, że to miasto rozwijało się przez stulecia, stopniowo narastało, tworząc w ten sposób swoją osobowość. Mimo tego rozgardiaszu, mimo opadającego tu i tam tynku, jestem zdecydowanie na tak, bo Budapeszt skrywa wiele interesujących miejsc, jest gdzie zajrzeć a pogoda jest tu przeważnie bardzo łaskawa. A zatem muszę tu jeszcze wrócić. Podniesiony na duchu ostatnimi konstatacjami wołam kelnera, żeby zapłacić za posiłek. Jak zwykle zostawiam niewielki napiwek i zbieram się do wyjścia. Kontem oka widzę mojego kelnera, sympatycznego młodziana, jak z rozradowaną miną chwali się swoim koleżankom otrzymanym napiwkiem. Do diabła! O co chodzi? Poprzedniego wieczoru kelner, który bał się, żeby szef się nie dowiedział o napiwku, teraz chłopak cieszący się z niewielkiego datku jak z wygranej na loterii. Czyżbym czegoś nie doczytał na temat napiwków na Węgrzech?  Pora wracać do hotelu. Jeszcze spacer jesiennie kolorową aleją Toth Arpad setany i do końcowej stacji metra Deli pu. Deli to także spory dworzec kolejowy, więc ruch tu duży. Wszystko jednak czytelnie oznakowane więc wracam do hotelu bez problemów.  

       Następnie dnia rano pakuję się shuttle busa i jadę na budapesztańskie lotnisko Liszt Ferenc. Kolejny raz przekonuję się, że korzystanie z tanich linii lotniczych, to zupełnie szczególne przeżycie. Przypominają naszych podhalańskich górali. Najchętniej wywiesiliby transparent z napisem: kochani turyści już więcej do nas nie przyjeżdżajcie, wystarczy, że wpłacicie dutki na niżej podane konto. I nic by nie robili, leżeli sobie i dutki liczyli. Część terminala, w którym oczekują pasażerowie easyjet raczej przypomina starą stodołę lub tzw bazę żywca w wielkich zakładach mięsnych. To takie miejsce, gdzie świnie wyganiane są z samochodów, i aby się nie stratowały lub nie stwarzały innego zagrożenia, kierowane są między specjalne, solidne, metalowe barierki. I tak czekamy stłoczeni między tymi barierkami w ogromnej wiacie ok 40 minut. Nie ma mowy by gdzieś usiąść, nie ma toalety, ani tym bardziej ogrzewania. To ostatnie na szczęście jeszcze nie jest specjalnie potrzebne. W końcu łańcuch odgradzający pasażerów od płyty lotniska zostaje odpięty i możemy się przespacerować do samolotu. To, że w środku jest ciasno jak diabli, to już norma. Kiedy wreszcie zasiadam w „fotelu” oddycham z ulgą. Lotniskowy koszmar mam już za sobą, a tę godzinę lotu, to nawet na galopującym jeżu wytrzymam. Okazało się jednak, że nie doceniłem tanich linii lotniczych. W Berlinie przywitał nas deszcz, a odległość od samolotu do budynku znacznie większa niż w Budapeszcie. Ruszam więc dziarskim krokiem, by jak najszybciej przebyć ten dystans i jakaż miła niespodzianka mnie i pozostałych pasażerów spotyka. Drzwi do budynku są zamknięte. Stoimy więc na deszczu i czekamy ok 10-15 minut, aż łaskawie otworzono nam drzwi. Jeszcze tylko bieg długodystansowy po odbiór bagażu i jesteśmy uwolnieni z objęć easyjet. Do pełni szczęścia, bus follow me, się spóźnił ok godzinę. Okazuje się, że podróże nie tylko kształcą, ale wręcz jest to prawdziwa szkoła przetrwania.


niedziela, 6 października 2013

MAGICZNE MIASTA I ZACISZNE ZATOCZKI



       Opuszczając większość odwiedzanych miejsc czuję niedosyt. Zawsze mam wrażenie powierzchowności mojego kontaktu, poznania, zrozumienia. Wciąż to wszystko odbywa się za szybko. Ale moje rozczarowanie z powodu zbyt krótkiego pobytu i zbyt powierzchownego kontaktu z miastem, jakie odczuwałem opuszczając Dubrownik, nie dało się porównać z niczym do tej pory. To nic, że marina Miho Pracat, jest taka droga. Można przecież spojrzeć na to z innej perspektywy. To nie było 115 Euro, a jedynie 11,5 Euro (na osobę) za dobę. Tak wygląda to lepiej. A spędzenie kolejnej doby w Dubrowniku byłoby zapewne bardzo przyjemnym doznaniem. Ale tu, niestety, wychodzi główny mankament jednotygodniowych rejsów, brak czasu na wszystko.  Sześć dni, to naprawdę bardzo mało czasu. Nie ma miejsca na luźny dzień bez pływania, bo będzie kac gigant z niedosytu wrażeń czysto żeglarskich. Tak źle i tak niedobrze. No to płyniemy. Znowu mamy w planie pływanie w nocy. Już się przyzwyczaiłem do pływania bez GPS-a.

Marina Miho Pracat
       Początkowo obieramy kurs na Mlejt. Tam planuję wpłynąć do jakiejś zatoczki i się trochę pokąpać. Kaneja nie jest młodym gepardem. Raczej przypomina dostojnego hipopotama, w związku z tym dopłynięcie do wyspy Mljet zajmuje nam nieco czasu. Tym razem nie ma to jednak specjalnego znaczenia. Nigdzie nam się nie śpieszy. Za cel obieram zatokę Prožura. Bardzo ładne miejsc. Zatoka osłonięta od morza wysepkami Borovac i Planjak. Stwarza to bardzo kameralny nastrój. Trochę boi do cumowania. Bardziej podoba mi się część zewnętrzna, między wysepką Planjak a cyplem Maharac, i tam usiłuję znaleźć miejsce do zakotwiczenia. I gdy już wydawało mi się, że mam właściwe miejsce, Tomek zwrócił uwagę, że w wodzie pływają odchody. Zajęty „wielkimi” sprawami, nie zauważyłem tych mniejszych. A tu faktycznie było tego mnóstwo. Ktoś właśnie, chyba opróżnił ogromne szambo. Rezygnujemy z tej miejscówki i kierujemy się w głąb zatoki. W swojej bezgranicznej naiwności liczyliśmy na to, że za cyplem woda będzie już wolna od tych szczególnych dodatków. Niestety tak nie było, mimo, że bardzo tego chcieliśmy. Wmawialiśmy sobie, że w tej części jest tych odchodów zdecydowanie mniej i nie jest już tak źle. Złapaliśmy jedną z boi i stanęliśmy. Ktoś nawet próbował się kąpać (na samo wspomnienie mnie wykrzywia), chyba Filip, ale nie znalazł naśladowców.

Gówniana zatoka
       Nieco przygaszeni w naszym żeglarskim entuzjazmie, wzięliśmy się za przygotowanie obiadu. A zaraz po obiedzie odcumowaliśmy. W radio nadali ostrzeżenie, że na otwartym morzu wiatr może przekroczyć 40 knotów. My co prawda byliśmy osłonięci Mljetem, należało się jednak spodziewać silniejszego wiatru niż zwykle.  Kiedy tak sobie rozmyślałem o przygotowaniu jachtu do spodziewanych warunków, ktoś powiedział, że goni nas jakaś dziewczyna na pontonie. Oczywiście potraktowałem to jako żart, bo mimo wszystko, poczucie humoru nie opuszczało załogi. Obejrzałem się jednak za siebie i zobaczyłem, że faktycznie w naszym kierunku płynie ponton. My jednak byliśmy już prawie na otwartej wodzie, gdzie wyraźnie dawało się odczuć tężejący wiatr, a i fale były z deko większe. Przypomniałem sobie, że między jachtami przycumowanymi do boi kręcił się ponton i pani nim pływająca, chyba kasowała za postój. Nie pomyślałem jednak, że i od nas może coś chcieć, ze tę chwilę postoju na boi między wszechobecnymi odchodami. Co innego gdybyśmy chcieli zostać na noc, ale takie zamiaru nie mieliśmy. Zdaje się, że jednak wiatr i fale sprawiły, że pani w końcu odpuściła.  
       Między Mljetem a Pelješacem mieliśmy piękny wmordewind. Dokładnie w linii naszego kursu. Nie pozostało nic innego jak cierpliwie halsować. Zgodnie z prognozą wiatr stężał. Wypływając z Prožury mieliśmy już zarefowane żagle, więc nic wielkiego się nie działo. Poza tym Kaneja jest tak niedożaglowana, że ożywia się dopiero przy solidnym wietrze. Płyniemy więc bardzo bezpiecznie, tyle że głównie poprzecznie, bo z całą pewnością, nie można powiedzieć o naszym okręcie, że chodzi ostro do wiatru. Prawy hals, lewy hals, prawy hals, lewy hals. Zaczyna się ściemniać. GPS nie działa, więc kolejne zwroty robimy coraz dalej od brzegu. Pocieszające jest to, że jak w końcu wyjdziemy za Mljet i przełożymy się na kurs ok 2300 to polecimy jednym halsem wzdłuż całej Korczuli. Bardzo miła perspektywa. Puki co zaczyna się obserwowanie różnych światełek na brzegach, które są już wyraźnie widoczne na brzegach, bo zrobiło się już ciemno. Najpierw na Mljecie Bl 2. Jest. Później kolejne światełko na tej samej wyspie. A jak będziemy na środku między Mljetem i Pelješacem i będziemy mieli na prawym trawersie światło Bl 10s a na lewym pojawi się Bl (3) b/c 10 s, to możemy zmieniać kurs na nasze 2300. I tak powolutku, z mozołem namierzamy i identyfikujemy kolejne światełka, a tu wiatr zaczyna gasnąć. Gdy wreszcie wyszliśmy zza Mljeta praktycznie zgasł zupełnie. Resztę nocy albo ledwo posuwaliśmy się na żaglach, albo wspomagaliśmy się silnikiem, gdy już nasza prędkość spadała niemal do zera. Można było spokojnie delektować się pięknym gwiaździstym niebem i obserwować różne pojawiające się światełka.
       Posuwaliśmy się do przodu bardzo nieśpiesznie. Myślałem, że ta Korczula nigdy się nie skończy. Płyniemy, płyniemy, mijają kolejne godziny, zaczyna się rozjaśniać, a tu cały czas mamy po prawej burcie Korczulę. A może to jakieś omamy z niewyspania? Robi się już zupełnie jasno. W końcu jest! Koniec Korczuli. Możemy płynąć jeszcze bardziej na północ, na Hvar.

Marina Palmizana
       Oczywiście nie zamierzam szukać miejsca w Hvarze, tylko podążam do  Palmiżany na wyspie Św. Klement w archipelagu Pakleni Otoči . Hvar, i owszem to bardzo urokliwe miejsce i zamierzam je odwiedzić, ale Palmižana to dla mnie, jak do tej pory najładniejsza i najfajniejsza marina w jakiej zdarzyło mi się być. Dopływamy stosunkowo wcześnie, więc nie ma problemu ze znalezieniem miejsca. Zresztą później też nie było nadzwyczajnego tłoku. Nie było jak rok temu flotylli kilkudziesięciu jachtów w rejsie sponsorowanym przez jedną z polskich firm z branży budowlanej. Było więc jeszcze bardziej kameralnie, jeszcze bardziej spokojnie i nie było specjalnych kolejek do prysznica. Było po prostu jeszcze fajniej niż rok temu. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie przyjemności przejścia na drugą stronę wyspy, do zatoki Vinogradišce i kąpieli w tej pięknej zatoczce. 

Vinogradišce
       Sam spacer po tej wyspie przenosi człowieka w inny wymiar. Piękna zieleń, bujna ale nie nachalna. Cudowna pogoda, cieplutko ale nie skwarnie. Cisza, spokój i widok, to na jedną zatokę, to na drugą.  Ależ cudowna sielanka. Jeszcze tylko małe co nieco  w szklaneczce i w zasadzie, mógłbym się stąd już nigdzie nie ruszać. Jednak ciekawość świata nie daje mi spokoju. Przecież parę minut stąd, oczywiście taksówką wodną, jest Hvar, a Hvar to już zupełnie inna historia.
       W Hvarze już byliśmy, tyle że czasu starczyło tylko aby zdobyć Spaniolę. A przecież te miasto oferuje znacznie więcej. Więc bardzo chętnie pakujemy się do śmierdzącej ropą i spalinami taksówki wodnej i płyniemy do Hvaru. Taksówkarz okazuje się bardzo sympatycznym i rozmownym człowiekiem. Ponieważ poza sezonem mieszka i pracuje w Niemczech, bardzo swobodnie posługuje się niemieckim. Aż mi głupio, że mieszkając dziesięć kilometrów od niemieckiej granicy, posługuję się językiem naszych sąsiadów zdecydowanie słabiej niż nasz chorwacki przewoźnik.

Zachód Słońca nad Pakleni Otoci.
      Po zejściu z taksówki kierujemy się w prawo, w przeciwnym kierunku niż Spaniola. Podążamy uroczą nadmorską promenadą do klasztoru Franciszkanów, najciekawszego zabytku w tej części miasta. Niestety znowu przybyliśmy na miejsce nieco za późno i w zasadzie wszystko jest już pozamykane. Pierwsze co się rzuca w oczy gdy dochodzimy na miejsce, to niezwykłe okazy cyprysów, podobno mają ponad 300 lat. Zabudowania pochodzą przeważnie z XV w. Udaje nam się wejść na klasztorny, renesansowy krużganek. Kręci się tylko jakaś kobieta, prawdopodobnie tam pracująca i dwóch mężczyzn rozmawiających przyciszonymi głosami, z których jeden jest gitarzystą, omawiających jakieś sprawy związane z koncertem mającym odbyć się w tym miejscu następnego dnia. Jest pięknie i nastrojowo. Szkoda, że tak późno. Jest tutaj wiele ciekawych rzeczy do obejrzenia, jak chociażby Atlas Ptolemeusza wydany w 1524 r. Równie interesującym obiektem jest stojący na terenie klasztoru kościół Gospe od Milosti (Matki Boskiej Miłosiernej). Niestety musimy obejść się smakiem. Nie ma innego wyjścia, jak jeszcze raz kiedyś tu wrócić.

Boczna uliczka w Hvarze.
       Skoro nie możemy delektować się skarbami klasztoru, zagłębiamy się w plątaninę uliczek. Początkowo nie zbliżamy się do Trgu sv. Stjepana aby nacieszyć się ciszą i niezwykłym klimatem miejsc położonych nieco z boku. Hvar to nie jest jednak wielkie miasto i w końcu lądujemy w tłumie turystów. Ruszamy nadbrzeżnym bulwarem w drugą stronę. Tutaj też mnóstwo ludzi. Chyba trafiliśmy na jakiś najazd dużej grupy angielskiej młodzieży. Wszędzie ich pełno. A może tylko tak się wydaje, bo są bardzo hałaśliwi i nieźle podpici. Spotykamy ich również przy nabrzeżu od którego odpływają taksówki wodne. Na szczęście nie płyną z nami. Wsiadamy do tej samej łodzią, którą przypłynęliśmy. Wracam więc do przerwanej rozmowy z naszym przewoźnikiem. Jest to tym łatwiejsze, że ma on teraz pomocnika w postaci 10-12 letniego bratanka. Chłopak jest niezmierni dumny z tego, że powozi tym „okrętem”. Popisuje się ostrymi manewrami silnikiem i sterem przy przestawianiu łodzi z jednego miejsca przy kei na drugie. Gdy płyniemy już do Palmiżany chłopak z kolei demonstruje swego rodzaju znudzenie. Prowadzi nogą, jakby chciał zawołać: zobaczcie jak ja panuję nad tą jednostką. Dla mnie to małe piwo! Mimo to docieramy do mariny cali i zdrowi.  

Krknjaš
       Rano rozpoczynamy ostatni odcinek naszego rejsu. Kierunek Kremik. Pogoda cały czas jak marzenie. Mijamy Splitskie Wrota, czyli cieśninę między wyspami Brač i Šolta. Ożywają sympatyczne wspomnienia z zeszłego roku. Gdy kończy się Šolta w oddali wyłania się podejście do Trogiru. Ach! Zrobimy jeszcze jedną kąpiel w morzu. Jesteśmy w pobliżu wyspy Veli Drvenik, a tam, po jej wschodniej stronie jest  kotwicowisko cudnej urody: Krknjaš. Parę jachtów już stoi, ale i dla nas znajdzie się miejsce. Omijam wszystkich boczkiem by ustawić się na końcu kolejeczki, elegancko uporządkowanej prze wiatr. Nagle czuję, że delikatnie trzemy o dno. Co jest u licha. Sonda pokazuje 5 m głębokości, powinienem mieć zatem dwa metry zapasu. Natychmiast odbijam ku środkowi kotwicowiska. Jeszcze jedno delikatne muśnięcie i spokój. Kolejna niespodzianka Kaneji. Gdy stanęliśmy na kotwicy, Tomek dokonał obdukcji, na szczęście były tylko niewielkie otarcia, mogliśmy więc beztrosko się pluskać w turkusowej wodzie. Piękne miejsce.


       Z nosem przy mapie, obserwując brzeg, zbliżamy się do końca naszego rejsu. GPS ani myśli nam pomóc, ale teraz już go nie potrzebuję. W marinie Kremik jeszcze tankowanie paliwa i kierujemy się na nasze miejsce. Coś tam płynie z naprzeciwka, prawdopodobnie będzie również skręcał w tę samą część mariny co my. Ścinam więc nieco zakręt aby być przed nim. Natychmiast zostaję pokarany. Przecież Kaneja to nie Rudzik, musi mieć na każdy manewr dużo, bardzo dużo miejsca. No i nie mogę normalnie podejść do kei. Do przodu, do tyłu, ale wszystko na zbyt małej przestrzeni. Na domiar złego zgodnie z ustaleniami czeka na nas Pavle. Zaczyna się pokrzykiwanie, coraz głośniejsze pokrzykiwanie i wymachiwanie rękami. Ja, niestety daję się wciągnąć w tę zabawę i też zaczynam odkrzykiwać. Robi się bardzo nerwowo. W końcu każę mu się zamknąć. I … poskutkowało, Pavle się wyłączył. My w końcu trafiliśmy w to miejsce gdzie mieliśmy trafić. Pavle wraz ze swoim pomocnikiem pomogli nam przycumować, z tym, że Pavle już tego dnia do nas prawie się nie odzywał. Nikt też już do nas nie przyszedł aby sprawdzić żagle, jak to działo się na innych jachtach. Tylko nurek robił swoje, Systematycznie, po kolei sprawdzał dna wszystkich jachtów.
       Choć stanęliśmy nie czyniąc najmniejszych szkód ani na naszym jachcie, ani na sąsiednim, z którego obserwowała nas jakaś spanikowana Niemka, wieczór miałem sknocony przez tego durnego Pavle. Zawsze ten ostatni wieczór jest dla mnie najgorszy, bo bardzo nie lubię jak kończy się rejs, a tu jeszcze ta nerwówka przy cumowaniu. Ludzie! Omijajcie szerokim łukiem managera bazy firmy yacht202.com w Kremiku, a biorąc pod uwagę stan przyrządów nawigacyjnych na Kanei, to chyba również i tę firmę należy omijać równie szerokim łukiem.
       Rano Pavle przechodził kilka razy obok nas, nawet coś zagadnął. Na odbiór przyszedł jednak jego młodszy pomocnik. Okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku i odbiór odbył się bez najmniejszych problemów. Już wcześniej wystawiliśmy nasze bagaże na keję. Ależ to smutny widok. Zaczynaliśmy się organizować do odwrotu, a tu pojawia się Pavle i zaczyna rozmowę zupełnie normalnie. Przyszedł porozmawiać o wczorajszym manewrze. Powiedział jaki błąd popełniłem manewrując jachtem. Oczywiście miał rację. Tyle, że w tej nerwówce ciężko było na spokojnie skorygować to co robiłem. Zresztą zdawałem sobie sprawę co się stało i w zasadzie powinienem wypłynąć z basenu, w którym mieliśmy zacumować i powtórzyć cały manewr od początku a nie pchać się na siłę licząc na to, że jakoś się uda. Nawet się udało, tylko po co ten stres?


       Zwykle pierwsze i ostatnie wrażenie rzutują na ocenę całości. Tym razem zupełnie tak nie było. Niemiły kontakt z Pavle nie był w stanie zepsuć bardzo pozytywnej oceny całego tygodnia. To był najfajniejszy rejs, jaki do tej pory przyszło mi prowadzić. Dużo pływania, w tym dwa odcinki całodobowe, trzy wyjątkowej urody miasta: Korczula, Dubrownik, Hvar, kilka pięknych, zacisznych zatok, no i świetne towarzystwo. Było super!    

PS

Admont
       W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w austriackim miasteczku Admont, w pensjonacie Villa Elisabth. Miejsce oddalone o kilkanaście kilometrów od autostrady, otoczone ze wszystkich stron wysokimi Alpami. Dojazd kapitalnymi górskimi serpentynami. A kiedy już przełęcz była za nami zobaczyliśmy miasteczko niczym z folderów reklamowych. Było nieco problemów z dotarciem na miejsce, bo numeracja budynków przy tej ulicy, gdzie jest Willa Elisabteh, jest mocno dowolna. Samochodowy GPS był bezradny. Trzeba było zasięgnąć języka i wtedy wszystko było już bardzo łatwe. Na miejscu przywitała nas dama, która osiemnaście lat skończyła już jakiś czas temu, ale była przesympatyczna. Jak jakaś ukochana cioteczka, uśmiechnięta, pogodna niezwykle życzliwa. Od razu można było poczuć się jak u siebie. A sam dom? Cacuszko! Od progu widać, że jest on całym życiem właścicielki, dopieszczony w najmniejszych detalach, bardzo przytulny i przyjazny. Gdy już się rozgościliśmy, zrobiło się dosyć późno. Niestety pani nie serwuje obiadów i kolacji. Ale jeżeli mamy ochotę się przespacerować, to ona poleca, taki stary lokal, bardzo wśród miejscowych popularny, KAMPER.  Skoro, pani poleca, to wypada sprawdzić. Rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. KAMPER jest po prostu rewelacyjny: świetna obsługa (chyba sama rodzina), dania wyśmienite, do tego bardzo słusznych rozmiarów, co dla naszej młodzieży, Ani i Kamila miało niebagatelne znaczenie. A, i jeszcze taki drobiażdżek, za pyszną i wielką wyżerkę, z przystawkami, popitkami i deserem, dla czterech osób rachunek wyniósł niespełna 90 euro. Rewelacja. Obserwując przychodzących gości, nie mieliśmy wątpliwości, że miejscowi faktycznie lubią ten lokal, a do tego większość z nich się zna, więc atmosfera była bardzo przyjemna. Ale to jeszcze nic. Gdybyście widzieli radość naszej pani, gdy powiedzieliśmy jej, że bardzo nam się w Kamperze podobało. Ależ była cała w skowronkach.

       Finał naszego zauroczenia pobytem w Villi Elisabth nastąpił jednak rano, gdy zeszliśmy na śniadanie. Właściwie trudno wymienić wszystko to co pani podała na śniadanie. Wszystko oczywiście w najlepszym gatunku, a do tego, podane tak elegancko, że wprost zapierało dech. Ciężko było opuścić to miejsce. W końcu jednak wygrzebaliśmy się, samo śniadanie trwało z dobrą godzinę. Ujechałem może z kilometr, gdy zadzwonił telefon. Dzwoniła nasza pani z Villi Elisabth. Co też się stał? Przecież zapłaciłem, pokoju zbytnio nie zdemolowałem. O co więc chodzi? „Panie Protas, zostawili państwo zegarek.” Jaki zegarek, przecież mam zegarek na ręce, Ula … też … Kamil nie ma zegarka.


poniedziałek, 30 września 2013

JEGO WYSOKOŚĆ DUBROWNIK



       Wypoczęci i zrelaksowani, a co najważniejsze w komplecie, wypływamy z cudownej Korczuli w dalszą drogę. To dopiero nazywa się rozdarcie wewnętrzne. Miasto Korczula jest rzeczywiście przeurocze, szkoda więc je opuszczać. Z drugiej jednak strony, naszym głównym celem tegorocznej wyprawy jest Dubrownik, miasto wręcz legendarne.  No to płyniemy. Ale nie kierujemy się bezpośrednio do Dubrownika. Wyruszamy z Korczuli stosunkowo późno, więc plan jest taki, aby popłynąć jak najdalej w kierunku portu docelowego. Zatrzymać się gdzieś po drodze na nocleg, jak się uda to w Žuljanie. A rano następnego dnia wyruszyć jak najwcześniej, aby mieć maksymalnie dużo czasu na Dubrownik.
       Pogoda jest ustabilizowana, jak wzorzec z Sevres. Wcześnie rano i późnym popołudniem całkiem przyjemnie wieje. W ciągu dnia i nad ranem wiatr cichnie niemal do zera. Z jednej strony to dobrze, bo wiemy czego się spodziewać. Z drugiej jednak strony kiepsko się żegluje jak nie wieje. A, że o określonej porze nie będzie wiało, to pewne jak 2 x 2. I nie ma co się łudzić, że będzie inaczej. Na szczęście silnik na naszym okręcie pracuje bez zarzutu, w przeciwieństwie do GPS-a, który zdecydowanie częściej nie pracuje, niż pracuje. Powoli, acz systematycznie, płyniemy wzdłuż półwyspu Pelješac delektując się pięknem okoliczności przyrody. Zupełna sielanka. Aż tu nagle plum! Kamil wyskoczył sobie z jachtu?! Czy trafił mnie szlag? Tak!!! Erupcja bardzo ciężkich słów jak w tym momencie nastąpiła, wyczerpała mój limit przekleństw na najbliższe dwa lata.
       Wypłynęliśmy późno, wiatru prawie nie ma, więc za daleko nie dopłyniemy. Tym nie mniej, krótko przed zachodem Słońca dopływamy do Žuljany. Žuljana to zarówno nazwa miejscowości jak i zatoki. Zatoka jest bardzo łatwa do wypatrzenia z morza. Jest tam nawet małe molo, ale całe zajęte. Nie ma problemu, i tak zaplanowane było stanie na kotwicy. Wpływamy więc na środek zatoczki i rzucamy kotwicę. Co prawda Žuljana chwali się posiadaniem szczątków rzymskich grobowców, barokowym kościołem św. Marcina, który powstał na miejscu kaplicy z XII wieku oraz kaplicą św. Julii, ale tym razem, chcemy tu tylko przenocować. Swoją drogą, gdy wspominam swoją edukację szkolną będąc w Chorwacji, nie mogę się nadziwić, że nic nam nie mówiono o tych terenach w kontekście starożytności, średniowiecza i odrodzenia. A tu na miejscu okazuje się, że pamiątek, często bardzo ciekawych, z tamtych czasów jest niezmiernie dużo. Czasami mam wrażenie, że starożytnych zabytków jest w Chorwacji więcej niż w Grecji.
 

Zuljana

      
       Rozglądamy się po okolicy. Na brzegu widać raptem parę domów. Na krańcu wioski jest boisko do koszykówki, po którym biega kilku młodzieńców. Gdyby nie odgłosy z boiska, panowałaby tu absolutna cisza.  Miejsce jest osłonięte od wiatru, kotwica dobrze trzyma, więc chętni mogą się trochę pokąpać. Słońce zdążyło się już schować, co sprawiło, że sceneria do kąpieli jest niezwykła. Dwóch dzielnych młodzieńców, Kamil i Filip postanawia wpław wyruszyć do wioski po „złote runo”.  Początkowo nikt nie zwracał uwagi ile czasu minęło od ich wypłynięcia. Na jachcie i wokół jachtu trwała wesoła zabawa. Gdy jednak już wszyscy pokończyli wieczorną kąpiel i zaczęła robić się nieco senna atmosfera, ktoś skonstatował, że jakoś długo nie ma naszych argonautów. Romek już zaczynał nawet się niepokoić o Filipa. Co w razie czego powie Jasi? W końcu wyłoniły się dwie głowy z ciemności. Obaj zdobywcy w świetnych humorach z przejęciem opowiadali o swoich przygodach i trudnościach z nabyciem czegokolwiek, zarówno w miejscowej knajpie jak i w sklepie. Sądząc jednak po ich minach wyprawa udała się nienajgorzej. I tylko, to coś co dostarczyli na jacht było jakieś dziwne. Smakowało jak landrynki mandarynkowe rozpuszczone w rozcieńczonym i posłodzonym spirytusie. Chyb nikt nie wypił tego co miał nalane, a przecież to była raptem połowa butelki. I tak to, stał się cud na jachcie Kaneja, że ponad połowa zakupionego alkoholu powędrowała za burtę.
       Jakoś do kotwicy mam ograniczone zaufanie. Wyznaczam wachty aby nie było jakiejś niemiłej niespodzianki. Gdy wstałem ok. 0530 stwierdziłem, że wszystko jest w najlepszym porządku, wciąż jesteśmy tam gdzie byliśmy wieczorem. Jedynie taki drobiazg, Kamilowi nie udało się wstać na wachtę. Na szczęście Ania była na tyle litościwa, że dotrwała do końca zastępstwa. No cóż, nie wszyscy rozumieją co to znaczy odpowiedzialność za siebie, a przede wszystkim za innych.   


        Zaczynało już robić się jasno, zaraz miał być wschód Słońca. Odpaliłem katarynę. „Kotwica w górę!” Powolutku wysuwamy  się z zatoczki i zostawiamy Žuljanę za rufą. Kierunek Dubrownik. Zgodnie z planem mamy piękny wiatr. Na tyle silny, że Kaneja porusza się bardzo żwawo, ale wciąż jeszcze nie musimy się refować. Wyprzedzamy nawet jakiś jacht płynący na silniku. Po chwili widzimy, że tamci też stawiają żagle. Piękna jazda o wschodzie Słońca. To są te niezwykłe chwile pod żaglami, gdy człowiek całym sobą odczuwa niezwykłą radość.


       Mamy kolejny piękny dzień. Przed wypłynięciem w rejs, zasięgnąłem języka w sprawie fajnych miejsc do kąpieli przed Dubrownikiem. Krzysiek „Szatan” Kotlewski (Masteryachting Polska) polecił mi Šunij przy wyspie Lopud. Kto jak kto, ale Krzysiek te wody zna całkiem dobrze, więc zdecydowałem się skorzystać z tej rekomendacji. 


       Faktycznie miejsce okazało się bardzo przyjemne, pogoda wyśmienita, prawdziwa wakacyjna sielanka. Co prawda nie byliśmy tam sami, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Popełniliśmy jednak pewien mały błąd, pozwoliliśmy dzielnym argonautom popłynąć na brzeg. A ci jak popłynęli, tak popłynęli i nie bardzo wiedzieli kiedy wrócić. Już chcemy płynąć dalej, wszak czeka legendarny Dubrownik, a tu nie, trzeba czekać na naszych dzielnych wesołków. W końcu doczekaliśmy się i załoga była w komplecie. Na szczęście tym razem nie przytaszczyli ze sobą żadnego mandarynkowego paskudztwa, a co mieli wypić, wypili na brzegu.


       Dubrownik już zupełnie blisko. Widać imponujący most nad Dubrowačką, a właściwie nad samym jej ujściem. Jego wysokość nad lustrem wody to 45 metrów. Zbliżamy się do niego, po prawej stronie mamy Gruž, czyli port w samym Dubrowniku i marinę Porat-Gruž. Jednak nie jest to miejsce specjalnie polecane miłośnikom ciszy i spokoju. Płyniemy w górę Dubrowački, do mariny Miho Pracat. Bardzo sympatyczna marina. Co prawda w informatorach żeglarskich można wyczytać, że bora wieje tu często, osiągając czasami siłę huraganu, jednak nie tym razem. Warunki mamy bardzo dobre. Infrastruktura w marinie doskonała, włącznie z basenem, ale też i cena, jak najbardziej stosowna. Płacimy za postój 115 euro. Chorwaci w łupieniu turystów są po prostu bezwzględni. Żadnej litości.


       Z mariny do miasta jest całkiem spory kawałek. Na szczęście działa komunikacja miejsca. Co piętnaście minut jest autobus. Przejazd w jedną stronę 15 kun od osoby. Końcowy przystanek jest dosłownie przy wejściu do starówki. Przechodzi się przez bramę, jeden rzut oka i zapomina się o wszystkich niedogodnościach, o wysokich cenach i innych nieprzyjemnych rzeczach. Oczywiście jeśli ktoś lubi takie klimaty. Jest tu ogromny tłum ludzi, więc trzeba umieć włączyć widzenie selektywne. Ten tłum to tylko tło bez żadnego znaczenia, liczą się tajemnicze zaułki, wyszlifowane poza granice możliwości milionami stóp chodniki i ulice, potężne mury obronne i ta niepowtarzalna atmosfera. I w żadnym wypadku nie można zawracać sobie głowy tym mrowiem ludzi. Szybko robi się ciemno, już nie wszędzie możemy wejść. Ale jeszcze tu, jeszcze tam. Jeszcze porcję pysznych lodów. Przeciągamy nieco nasz spacer, tym niemniej, znowu pozostaje niedosyt.


     W Dubrowniku dobrze znają Polaków i Polskę. W knajpach bez trudu znajdzie się menu w języku polskim. Miejscowi restauratorzy są bardzo aktywni w przechwytywaniu gości. Zapraszają i od razu pytają o pochodzenie. Natychmiast przekonałem się, że również Szczecin nie jest im obcy. Bardzo dobrze pamiętają Pogoń Szczecin. Posiadają w swoich zbiorach szaliki, chyba, wszystkich klubów naszej piłkarskiej ekstraklasy (ekstraklasa – jak to dumnie brzmi ?!). Piłka nożna jest dla nich naturalnym punktem zaczepienia przy nawiązywaniu konwersacji. Równolegle z oferowaniem gratisów. My zdecydowaliśmy się na restaurację Antunini znajdującą się w jednej z bocznych uliczek. Ponieważ było już ciemno, a uliczka oświetlona była niezbyt mocno, było to niezwykle urokliwe miejsce. Obsługa lokalu uwijała się niesamowicie. Dania tam serwowane były wyśmienite. Chorwaci świetnie przygotowują owoce morza. Ale i tradycyjne mięso nie pozostawiało żadnych wątpliwości.  Trzeba też przyznać, że porcje były zupełnie godziwe. Prawdziwa uczta dla miłośników biesiadowania. No i zgodnie z obietnicą pana, który nas zapraszał, dostaliśmy trzy litry wina gratis, rabat 10 % i na koniec, dla chętnych gratis medicina. Medicina, to nic innego jak trawarica, której nie znoszę, więc nawet jeśli jest za darmo, to nie reflektuję. Naturalnie, nie mam żadnych złudzeń, że te wszystkie gratisy są bardzo starannie skalkulowane i nasi przemili gospodarze nie dokładają do interesu, ale zawsze to miło jest być w taki sposób obsłużonym.



       Opuszczamy stare miasto w Dubrowniki. Wracamy autobusem do mariny Miho Pracat, a tam zupełnie inny świat: cudna cisza, plusk wody, cykady i piękna noc. Delektujemy się tą sielanką, jednocześnie przeżywamy wrażenia z Dubrownika. Co za miejsce!   


środa, 18 września 2013

Chorwacja 2013 - Jak dziecko we mgle.

Marina Kremik
       I znowu wyruszamy na żagle do Chorwacji. W pewnym sensie rozpoczynamy naszą podróż tam, gdzie kończyliśmy ubiegłoroczną, w Grazu. Nazwa wzięła się od słoweńskiego słowa gradec oznaczającego mały zamek. A właśnie Graz powstał na terenie starej słowiańskiej osady.  Ten sam przytulny hotel Strasser, choć otoczenie w trakcie poważnych zmian. Wieczorny spacer po mieście. Most z przypiętymi do barierki kłódkami, eleganckie ulice ze specyficzną atmosferą, kolejna fajna knajpka z pysznym jedzeniem i wspinaczka na górę Schlossberg dominującą nad miastem (475 m), na szczycie której są ruiny zamku, będącego kiedyś częścią niezdobytej twierdzy. Ależ dużo tych schodów.  To już jest taka wysokość, że świat w dole wydaje się jakby odrealniony. Jakby dwa światy równoległe, ten nasz na górze, tchnący spokojem i ten w dole, taki dziwny, tętniący życiem. Z zaciekawieniem przyglądam się tym na dole. Gdzie oni wszyscy tak się śpieszą? Dlaczego są w ciągłym ruchu? Jak te mrówki, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Hej tam, ludzie, już wieczór, stańcie na chwilę, usiądźcie. Przecież te kręcenie się w kółko nie ma sensu. Ee, chyba mnie nie słyszą. W takim razie zejdę tam do nich.

Graz - magiczne miejsce na trasie do Chorwacji
       W zasadzie, to nie schodzimy, tylko zjeżdżamy. Zjeżdżamy niesamowitą windą, jak w jakimś futurystycznym wieżowcu. Winda jest oczywiście płatna, ale automat sprzedający bilety na górze jest uszkodzony. Kupuję więc bilety dla naszej czwórki na dole. W tym czasie Kamil, nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy, przeszedł na drugą stronę bramki. Gdy skierowałem się w tamtą stronę, już widziałem jak w kierunku Kamila podąża pan z obsługi, ze strasznie groźną miną. Sytuacja została natychmiast opanowana gdy machnąłem biletami.
       Gdy zaparkowaliśmy auto przy hotelu, okazało się, że Kamil nie ma ze sobą żadnych dokumentów. Na szczęście (?) w recepcji nie zażądano od nas jakichkolwiek papierów, gdyż mieli mnie już zarejestrowanego po zeszłorocznym pobycie. Dało to nam złudne poczucie spokoju. Jesteśmy w Europie. Przemieszczamy się bez problemu z kraju do kraju. Nikt o nic nas nie pyta. Niestety rano spotyka nas bolesne przebudzenie już na początku podróży, a dokładniej na pobliskiej granicy słoweńsko-chorwackiej. Chorwacja nie jest sygnatariuszem układu z Schengen!!!  Wszyscy podróżni proszeni są o okazanie dokumentów tożsamości. Nie ma szans na przekroczenie granicy. Żadne czary nie pomagają. Może to i dobrze, bo jak się później okazało, Chorwaci również sprawdzają wszystkim podróżnym dokumenty.
       Wracamy do najbliższego miasta w Słowenii, do Ptuj. W czasie powrotu dzwonią koledzy, którzy już dotarli do mariny Kremik, gdzie mamy zacząć nasz rejs. No tak, my się wycofujemy, nie wiedząc jeszcze co dalej będziemy robić, a tam już sześciu ludzi na nas czeka i się niecierpliwi. Napięcie zaczyna rosnąć. Postanawiam wysłać Kamila jakimś środkiem transportu do Lubljany, aby tam załatwił dokumenty tymczasowe i dołączył do nas w Dubrowniku, a my pojedziemy jak najszybciej do Kremika. W Ptuj odnajdujemy dworzec autobusowy. Mimo, że jest jeszcze stosunkowo wczesna pora, okazuje się, że w sobotę, autobusem w żaden sposób do Lubljany nie da się dojechać. Idziemy na pobliski dworzec kolejowy. Może pociąg? Jest! Za piętnaście minut. Biegiem z powrotem do samochodu. Wyposażamy naszego pechowca w niezbędne rzeczy i czekamy na pociąg. Pociąg … nie przyjeżdża. Wpatruję się w rozkład jazdy z takim wysiłkiem i natężeniem, że papier o mało się nie zapalił. A i tak nic nie rozumiem, dlaczego nie ma tego pociągu? Na całej stacji jest tylko jedna kobieta, klimat jak tuż przed pojedynkiem w „W samo południe”. Próbujemy jakoś nawiązać kontakt z tą kobietą. Ciężko to idzie, niby nasze języki są bardzo podobne, a jednak bardzo inne. Pani wykazuje mnóstwo dobrej woli, dzięki temu udaje nam się zrozumieć, że ten rozkład jazdy już dawno jest nieaktualny. Pani pokazuje nam swego rodzaju informację kolejową. Wciskamy stosowny przycisk i łączymy się z centralną informacją kolejową. To co usłyszeliśmy przez słuchawkę było tak zniechęcające, najbliższy pociąg za ok 6 godzin, że nie chciałem w to uwierzyć. Wróciłem do tego nieszczęsnego rozkładu jazdy i znowu się w niego wpatrywałem. Niczego to jednak nie zmieniło, a sympatyczna Słowenka nie pozostawiała  najmniejszych złudzeń. No i co? Tylko ja mogę poprowadzić ten rejs. Chłopaki już tam czekają. Jeżeli pojedziemy do Lubljany to pewnie zakończymy załatwianie formalności w poniedziałek. Wszyscy czujemy spory dyskomfort, pozostawiamy jednak Kamila w Ptuj, a sami ruszmy, co konie mechaniczne wyskoczą, do Kremika.
       Dalsza część drogi mija nam już bez przeszkód. Naszych szanownych kolegów odnajdujemy wylegujących się w namiocie dającym odrobinę osłony przed słońcem. Ponieważ ich oczekiwanie trwało ładnych parę godzin, to aby jakoś dotrwać do naszego przyjazdu musieli nieco się wzmocnić specyfikami przywiezionymi z kraju. Trzeba przyznać, że przywitali nas w całkiem dobrej formie jak na tak długie oczekiwanie..
       No, ale szkoda czasu na gadanie. Trzeba jak najszybciej załatwić przyjęcie jachtu i ruszać w morze. Po części formalnej, pora na łódkę. Przyszedł do nas dżentelmen o imieniu Pavle, menager bazy firmy Yacht202. Od razu był na nas wkurzony, bo zgłosiłem, że brakuje nam jednego odbijacza i jest bardzo mało gazu w butli. Okazało się, że jednak odbijacz był, ale dostaliśmy jeszcze dwa dodatkowe. Co do gazu nie doszliśmy jednak do porozumienia. Pavle upierał się, że podłączona butla jest maksymalnie wypełniona, a my porównując wagę tej butli z wagą innej nie mieliśmy wątpliwości, że tego gazu jednak, nie ma tam zbyt wiele. Ale to chyba jednak nie był problem. Problemem raczej było to, że Pavle po prostu nie znosi swojej pracy, nie znosi żeglarzy których musi obsługiwać i chyba w ogóle nie lubi ludzi. Nawet tak przyjaznemu i pogodnemu człowiekowi jak Romek coś tam się dostało od wściekłego menagera bazy. Choć nikt nie ma pojęcia czym Romek mu się naraził. Szkoda, że akurat nam ktoś taki się trafił, ale niech tam. Nie będziemy się zbyt długo nim zajmować, bo szkoda naszego urlopu.
       Według słów, wyżej wspomnianego Pavle, nasz jacht, Kaneja – Sun Odyssey 43, to jacht już nieco wiekowy, ale bardzo dobry. Manewry w porcie trzeba wykonywać bardzo wolno, zasilanie windy kotwicznej trzeba wyłączać gdy winda nie jest używana bo korozja niszczy styki, pompy wody pitnej raczej zbyt wiele nie należy używać, a GPS nie służy do nawigacji a jedynie do określania pozycji. Czy ten dzień wreszcie się skończy? Póki co, kończymy rozlokowywanie się na łodzi i ruszamy. Marina Kremik położona jest w osłoniętej zatocze w północnej części zatoki Peles. Daje to niezłe schronienie od wiatru, ale wyjście chwilę trwa. Gdy wyszliśmy na morze, wiatr zaczął nieco tężeć. Spojrzałem na wskaźnik siły wiatru i stwierdziłem, że … wskaźnik nie działa, w związku z tym pozostało tylko ucho i nos. Rzut oka na log. Też nie działa. Na szczęcie sonda działa, mam przynajmniej informację o głębokości. Wieje całkiem przyjemnie, co najmniej 4-5 B. Stawiamy żagle i obieramy zaplanowany kurs. Koło południa następnego dnia, jak dobrze pójdzie, powinniśmy być w Korczuli.  Mogę oddać ster i zejść pod pokład aby zweryfikować dane na GPS-ie. Patrzę, patrzę i jeszcze bardziej patrzę, a im bardziej patrzę, tym bardziej nie widzę naszej pozycji. Tylko w lewym górnym rogu NO FIX. A na UKF-ce „brak sygnału GPS”. Resetuję urządzenie raz po razie i nic. Jasna cholera! Za bulajem już zupełnie ciemno. Wracać? Co to da? Czy wymienią nam od ręki jacht? Czy w ogóle o tej porze będzie z kim rozmawiać? A poza tym, czy nawigowanie bez przyrządów tak blisko brzegu, po ciemku, to dobry pomysł? Może tych pytań powinno być więcej, może powinny być inne odpowiedzi. Pomyślałem jednak, że biorąc pod uwagę to jaką trasą i jakim kursem mamy płynąć, bezpieczniej będzie jednak nie wracać. Wręcz przeciwnie, ponieważ nie znałem w tym momencie dokładnej pozycji, lepiej będzie jeszcze przez godzinę płynąć w morze a później obrać już właściwy kurs i spokojnie żeglować w obranym kierunku po otwartym morzu. Wachty już wcześniej wyznaczone, trzeba żeglować. Oczywiście ze wzmożoną uwagą ale spokojnie. Po jakimś czasie stwierdziłem, że nie zgadzają mi się światła. Niestety założyłem, że to wina bardzo starych i dawno nie aktualizowanych map. Skoro nic nie działa, to i mapy są do kitu. Na kursie żadnych zagrożeń, odległości od świateł bezpieczne. W końcu nastaje świt. Przynajmniej widzimy co mamy przed dziobem. Ale nic się nie zgadza, zupełnie nic, a GPS milczy jak kamień.

A po nocy, przychodzi dzień.
       O poranku znowu bardzo ładnie wieje, koło południa jednak wiatr siada. Kolejny telefon od Kamila. Wreszcie wszystko załatwione. Tyle, że nie ma połączenie do Dubrownika a ma do Splitu. No i dobrze, trochę zmienimy kurs i po południu powinniśmy być w dobrze znanym Splicie. Jest już popołudnie. Dalej coś mi się nie zgadza. Płynąc do Splitu z daleka widać duże miasto, mnóstwo świateł, a tu dalej nic się nie zgadza. Odkąd zbliżyliśmy się do brzegu cały czas stoję przy sterze. W końcu młodzieży udaje się uruchomić GPS na telefonie. Jakość beznadziejna, ale zarysy konturów lądów jakoś daje się zidentyfikować. Tomek porównuje to z mapą. W końcu wiemy gdzie jesteśmy. Przeżywam prawdziwy szok. Okazuje się, że całonocny i całodzienny kurs trzymaliśmy idealnie. Wprost niewiarygodne, jak po sznurku.  Tyle, że odejście w morze było znacznie większe niż się spodziewałem. Rezultat? To nie okolice Splitu. Jesteśmy dużo dalej. Jesteśmy przy południowo-wschodnim krańcu wyspy … KORCZULA.  Za moment widzimy światła Lumbardy. 

A oto i ona - Korczula
       Tak, chciałem dopłynąć do Korczuli, ale miała być zmiana planu, mieliśmy zawinąć do Splitu. No dobra. Niech będzie Korczula. Jest już ciemno gdy cumujemy w marinie. Co za 24 godziny! Uff. Jeszcze tylko telefon do Kamila, będącego w drodze do Splitu. Jak tam dotrze, niech rozejrzy się w połączeniach promowych na Korczulę.
       Poranek w Korczuli przepiękny. Pogoda wprost wymarzona do zwiedzania, plażowania, relaksu. Rewelacja. Tyle się nasłuchałem i naczytałem o tym mieście i tej wyspie, że bardzo chciałem tu dotrzeć. To wręcz legendarne miejsce. Dla tego zaraz po śniadaniu wyruszamy na „podbój” miasta. Rozpoczynamy od niewielkiego targowiska tuż obok XIII-wiecznych murów obronnych.   Kilkanaście straganów ze standardowym zestawem pamiątek. A i tak zawsze znajdzie się ktoś chętny aby coś tu kupić. Trudno w to uwierzyć, ale tak się dzieje. Wszystko to wygląda bardzo tandetnie, a do tego, jak mawiają bywali w świecie ludzie: „nie ważnie gdzie pojedziesz na urlop, pamiątkę i tak przywieziesz z Chin”. Obok kilka straganów z owocami i warzywami. Tam widzimy jakieś poruszenie. Z placyku ze straganami wyproszeni zostają kupujący. Po paru chwilach handel odbywa się już tylko na dwóch straganach. Oho, chyba nie całkiem legalnie coś robili. Ale warzywa i owoce kupimy w drodze powrotnej.

Marina w Korczuli
       Przekraczamy bramę miejską i wkraczamy w magiczny świat. Plątanina wąziutkich uliczek. Perełka na perełce. Mamy co prawda kilka godzin, ale okazuje się, że to bardzo niewiele czasu. Wchodzimy do katedry Św. Marka. O rety!  Wnętrze zapiera dech swoim wyglądem. Fragment po fragmencie, można by delektować się godzinami. A gdyby tak jeszcze obok przysiadł jakiś ekstra fachowiec i zaczął o tym wszystkim opowiadać. Zaglądam do jakiegoś maleńkiego kościółka. Nawet nie sprawdziłem jakiego. Jakże inaczej. Wnętrze wręcz ascetyczne, jednak tchnie jakąś niezwykłą atmosferą. Wchodzimy na wieżę przy katedrze. Co za widoki. Choćby tylko dla nich warto było tu przypłynąć. Korczula to faktycznie piękne miejsce. Schodzimy na dół i ponownie zagłębiamy się w korczulańskie uliczki. Trafiamy na sklepik ze świecami. Nie wiem czy to faktycznie ręczny wyrób, ale są ładne, przyjemnie pachną i mogą być przyjemnym upominkiem. W końcu zasiadamy na nadmorskim bulwarze w lodziarni przy pysznym deserze. Jakie życie może być piękne.

Widoki z wieży - bezcenne
       Wracając na jacht zrobiliśmy zakupy owocowo-warzywne. Niestety ceny na targu są wyższe niż w normalnym sklepie, ale produkty tam oferowane są wyśmienite. Dałem się też namówić panu na zakup wina. Tym razem było to normalne, butelkowane wino. Ceny mocno wygórowane, ale jakie to przyjemne, kupić chorwackie wino w Chorwacji i móc je wypić po powrocie do kraju wspominając piękne wakacje.  Przy okazji tych zakupów zadziwiła nas jednak pani z drugiego straganu. Miała własnego wyrobu, wyśmienity, pięknie pachnącą oliwę z oliwek. Niestety za litr zażyczyła sobie 150 kun. Nie sama cena jednak była najbardziej zdumiewająca. W końcu każdy może oczekiwać za swoje wyroby tyle, ile uzna za stosowne. Jeśli jednak chce ten towar sprzedać, to chyba jednak trzeba się trochę dostosować do realiów rynkowych. Tym czasem, ta pani ani myślała obniżyć cenę choćby symbolicznie i tylko powtarzała pytanie: Ale dobra jest? No dobra, ale nie aż tak. Oliwy nie kupujemy.

Jeden z wielu uroczych zakątków Korczuli 
       Jeszcze przed śniadaniem okazało się, że Kamil ma prom ze Splitu na Korczulę. Niestety nie do Korczuli a do Vela Luka, portu położonego na zachodnim krańcu wyspy. Ale ta dodatkowa godzina nie ma już żadnego znaczenia. Dalej popłyniemy już w komplecie.    

Chwila przerwy na lody

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...