wtorek, 15 września 2015

REGATY YKP SZCZECIN CUP 2015




       YACHT KLUB POLSKI SZCZECIN zorganizował  regaty YKP SZCZECIN CUP, które to odbyły się w dniach 12-13.09.2015. Po raz drugi w tym sezonie zaokrętowaliśmy się z Markiem na jankowej Marimbie. Była to impreza udana pod wieloma względami.
       Bardzo trafionym pomysłem było zorganizowanie postoju w Lubczynie. Pierwszy wyścig był dosyć długi. Meta ustawiona pod Lubczyną. Start  do niedzielnego wyścigu w tym miejscu gdzie była meta pierwszego. Nikogo więc nie kusiło aby wracać do domu. I bardzo dobrze. Wreszcie można było na spokojnie przyjrzeć się nowej, a właściwie przebudowanej marinie. Co prawda jeszcze nie wszystko jest zrobione, i to nawet dosyć istotne elementy nie są jeszcze gotowe, bosmanka i sanitariaty, ale mimo to marina sprawia bardzo dobre wrażenie. Ludzie po sklarowaniu jachtów sennie snuli się po kejach. Co chwilę spotykało się kogoś znajomego, była sposobność pogadać sobie nigdzie się nie śpiesząc. Organizatorzy zadbali o poczęstunek, więc znaczna część żeglarzy w pewnym momencie przeniosła się na ławki pod parasolami, gdzie przy biesiadnych stołach kontynuowano żeglarskie rozmowy. Wieczorem wystąpił zespół szantowy z „Polic i okolic” jak sami o sobie mówią, czyli Qftry. Mimo że bardzo lubię szanty, a Qftry należą do moich ulubionych kapel, nie dane mi było wysłuchanie ich koncertu w całości. Moi kompani z dzielnej Marimby wezwali mnie na jacht aby wypełnić inne, okrutnie ważne obowiązki.


       Niby regaty znane a jednak jakieś inne. No i faktycznie, YKP SZCZECIN CUP, to regaty powstałe z połączenia dwóch cieszących się długą tradycją i popularnością wyścigów: Regat o Puchar YKP SZCZECIN oraz Regat Oldtimerów EPIFANES TROPHY. Mieliśmy więc na wodzie najróżniejsze pływadła, od rasowych ścigaczy, po piękne klasyczne oldtimery. Było na czym zawiesić oko. A niektóre wyniki były wręcz zastanawiające. Bardzo nowoczesna jednostka Maxi 2 - Hansa 345, nie miała najmniejszych szans nie tylko w konkurencji z poczciwym carterem 30, czyli legendarną Umbriagą, ale nawet z ponad stuletnim Nadirem. Oczywiście nie obyło się bez narzekania na podział na grupy. Zdecydowanie najdziwniejsza i zupełnie niewytłumaczalna sytuacja wytworzyła się w III grupie KWR. No bo jest w niej niewielki, typowo turystyczny Alderan, czyli maxi 68 i rasowa ćwiartka Bluefin II, czyli eygthene 24. W zasadzie, każdy kto chce uciec od konkurencji z poważnymi rywalami, może schować się w III grupie KWR. Wystarczy stosowna deklaracja i już. Nie ukrywam, że my też byliśmy mocno zaskoczeni, gdy po pierwszym wyścigu dowiedzieliśmy się, że w klasie open do 8 metrów, rywalizuje z nami, zdecydowanie najszybszy jacht w całej stawce, Master III – banner 23 racer. Przymierzaliśmy się do rywalizacji z Corsą, Awiorem, Olorem i innymi tego typu jednostkami, a tu masz babo placek. Mogliśmy zapomnieć o walce o pierwsze miejsce. Tym nie mniej, były to dla nas najbardziej udane regaty w tym sezonie. W obu wyścigach w pierwszej dziesiątce, na ponad czterdzieści jachtów i ostatecznie drugie miejsce w klasie, które sprawiło nam wielką radochę. No cóż, nie zazdroszczę organizatorom tej zagwozdki. Postępu nie zatrzymamy, ale chyba jednak jednostki turystyczne powinny ścigać się z turystycznymi, a regatowe z regatowymi, bo żaden współczynnik tych dysproporcji nie wyrówna. Łatwiej przyjąć, że bardziej nowoczesny jacht turystyczny wygrywa ze starszą konstrukcją turystyczną, bo to przejaw naturalnej ewolucji, ale puszczanie w jednym wyścigu bolidu formuły I i małego fiata jest raczej absurdalne.



       No i sędzia. Jurek Kaczor po prostu wie o co w tym wszystkim chodzi. Nie przeszkadza w zabawie. Cierpliwie powtarza wielokrotnie przez radio komunikaty dla uczestników. Nie ma problemu by go o coś zapytać. Bardzo sprawnie radzi sobie z przeliczeniami. Jeżeli żeglarze po zakończonych regatach nie dyskutują z ożywieniem o sędziowaniu, to znaczy, że sędzia spełnił swoje zadanie bardzo dobrze. I oby więcej takich sędziów.


wtorek, 25 sierpnia 2015

ISTRIA I OKOLICE POD ŻAGLAMI



        
       Emocje związane z przygotowaniami do podróży to coś tak naturalnego, że podchodzę do nich z dużym spokojem. Zaprowiantowanie, pakowanie, przygotowanie samochodu, ubezpieczenia, telefony od uczestników rejsu, milion spraw do załatwienia przed wyjazdem w pracy, to normalne. Pięcioro z naszej ósemki startuje ze Szczecina. Co prawda nasz Jumpy pomieściłby wszystkich, ale grupa „południowa”, jedzie osobno. Mamy więc zlot gwiaździsty w Szczecinie. Z Gdyni, z Poznania i z Mrągowa. Marek i Piotr docierają zgodnie z planem, bez problemów. Paweł zaplanował dla siebie dodatkowe atrakcje w postaci jazdy do Chorwacji na motorze. O.K. Ale jak to zwykle z Pawłem bywa, ma on niejakie problemy z odnajdywaniem się w czasie i przestrzeni i do Szczecina dociera późno w nocy. No i rano rozpoczyna się zamieszanie. Pozostała czwórka jest już gotowa do drogi a Pawełek jeszcze dosypia. Dalej uznajemy, że nie ma problemu. Wysyłamy koledze SMS-a z adresem hotelu, gdzie mamy zaplanowany nocleg i ruszamy. W końcu motocyklem da się jechać znacznie szybciej niż naszym autobusikiem, więc bez problemy nas dogoni. Okazuje się jednak, że to nie jest takie proste bo wysłaliśmy adres po „austriacku” a nie po polsku i Paweł nie może sobie poradzić z wpisaniem danych do nawigacji. Udaje się jakoś wyjaśnić co jest co, oddychamy głęboko, wygodniej rozsiadamy się w fotelach i już wyluzowani pokonujemy kolejne kilometry. Podziwiamy smukłe konstrukcje elektrowni wiatrowych, z odtwarzacza sączy się cichutko jakaś muzyczka, pełen relaks. I znowu dzwoni Paweł. On ma to wszystko w  … nosie. Nie jedzie z nami do Chorwacji, zawraca i jedzie w Bieszczady. Rozmawiał z nim Piotr, który usiłował wyjaśnić sytuację, ale nic z tego. W samochodzie nastąpiło gwałtowne ożywienie. Co?! Jak?! Dlaczego?! Po jakimś czasie nieco się uspokajamy. Zapada cisza, którą zakłóca jedynie muzyka. Na stacji Shell w Greding robimy postój na tankowanie i kawę. Piotr jeszcze raz rozmawia z Pawłem, ale ten jest już gdzieś daleko w Polsce. Zaczynamy na siłę doszukiwać się plusów zaistniałej sytuacji, ustalamy jak będziemy płacić za hotel, który przecież był zarezerwowany na pięć osób.


     Późnym popołudniem dojeżdżamy do austriackiego Radstadt, niespełna pięciotysięcznego miasta. Od pierwszych chwil bardzo nam się podoba. Ładna, zadbana miejscowość, otoczona ośnieżonymi alpejskimi szczytami. O tej porze nie słychać już żadnych pracujących maszyn, a i ruch na uliczkach niewielki, jednym słowem sielanka. Na dobre zostajemy oczarowani po dotarciu do, położonego nieco na uboczu domu, gdzie mamy nocować czyli Landhaus Aubauerngut przy Lebzelterau 6. Klasyczny, dopieszczony alpejski dom. Na podwórku wita nas właściciel i trzy psy, w tym dwa świetne berneńczyki. Od wejścia czuć przyjazną atmosferę. W środku przytulnie, z masą różnych bibelotów. Ile czasu zajmuje tym ludziom utrzymanie tego w tak nienagannym porządku? Niesamowite, to albo jest jakaś magia, albo pomagają im krasnale, bo inaczej tego się nie da wytłumaczyć, tym bardziej, że nie zauważyłem kompani pracowitych Chińczyków. Gdy tylko się rozlokowaliśmy, wyruszamy w miasto. W naszym Landhaus Aubauerngut możemy zjeść śniadanie, natomiast jeżeli mamy ochotę na coś więcej to musimy pofatygować się do jednej z restauracji w centrum miasta.


       Restauracja, którą odwiedziliśmy była całkiem przytulna, ale jakoś nas nie powaliła swoją kuchnią. Natomiast po wyjściu odebraliśmy kolejny telefon od Pawła, tym razem dzwonił z … Radstadt, spod naszego pensjonatu. Dawno nie słyszałem takiej dziwnej rozmowy. Umówiliśmy się, że czekamy na niego na rynku, gdzie też niebawem się pojawił. Śmiechu co niemiara. Udał mu się wkręt! No i okazja do odwiedzenia jeszcze jednej restauracji. Wnętrze niezbyt ciekawe, ale bardzo miły ogródek i sympatyczny kelner Słowak. A i jedzenie też nienajgorsze.
       Już w komplecie, po pysznym śniadaniu na słonecznym tarasie z widokiem na alpejskie szczyty, ruszyliśmy w drugą część podróży. Jest dla mnie jakimś fenomenem, że z której strony bym nie jechał przez Słowenię do Chorwacji, autostrada kończy się na kilkadziesiąt kilometrów przed granicą i trzeba przebijać się jakąś beznadziejną, polną drogą. A przecież winiety w Słowenii są bodaj najdroższe w Europie. Do tego jeszcze tradycyjne problemy na granicy. Niby oba kraje są już w Grupie Schengen, a jednak zawsze na przejściu tworzą się gigantyczne korki. Tym razem policja coś sprawdzała. Trzeba przyznać, że jak pan się zorientował, że jesteśmy Polakami potraktował nas bardzo przyjaźnie i kazał jechać dalej. Natomiast jazda Chorwackimi autostradami to prawdziwa przyjemność z niezwykle atrakcyjnymi widokami. Na finał niesamowity most na wyspę Krka.


       W marinie Punat już czeka na nas grupa „południowa”. Ach tam, czeka, już na dobre baluje. Piękna pogoda, cieplutko, i ta niezwykła atmosfera mariny. Już nie pamiętamy o trudach przekraczania granicy Słoweńsko-Chorwackiej. Całkiem spora marina na około 800 jachtów. Biura firm czarterowych, jak to zwykle bywa, w niewielkich baraczkach lub kontenerach. Naszym pośrednikiem w Polsce była Yachtica Charter, ale tu na miejscu załatwiamy sprawy z firmą Garant Charter. Bierzemy Bavarię 46 Cruiser rocznik 2006 o imieniu Diana. Całkiem okazałe pływadełko. Papierologia snuje się nieśpiesznie, trochę trzeba poczekać. Wypełniamy kolejne papiery, wreszcie kilka ważnych słów na pożegnanie. Chodzi mianowicie o informacje o konieczności trzymania się farwateru w Zatoce Puntarska Draga, w której znajduje się Marina Punat. Podobno wejście do zatoki miało być pogłębiane, ale jak na razie nic takiego nie miało miejsca, więc prosimy ostrożnie. No i druga sprawa, jak będzie wiało ze wschodu, czyli wiatr będzie spadał z otaczających gór, to raczej należy unikać manewrów w samym basenie. Najlepiej wjechać od razu na wsteczu w basen i celować w swoje miejsce. Rozglądam się dookoła z lekkim niedowierzaniem. Nie wygląda to jakoś bardzo groźnie. W locji piszą, że zatoka daje schronienie od wszystkich wiatrów. No ale jeżeli miejscowi mówią, że należy uważać, to raczej wiedzą co mówią.
       W końcu możemy wsiąść na naszą Bavarkę. Messa swoją wielkością robi wrażenie. Normalny salon, jest nawet dzwon, ha, ha ha! Tomek, który jak zwykle przyjął na siebie obowiązki kuka, ma bardzo poważne urządzenie do zwoływania załogi. Organizacja części dziobowej nieco pozostawia do życzenia. Skrajna kabina dziobowa, która nam przypadła, jest ogromna. Nigdy jeszcze nie miałem na jachciej tak wielkiej kabiny. Natomiast przylegająca do niej kabina z piętrowymi kojami, wygląda jak izolatka w więzieniu o podwyższonym rygorze. Na szczęście Piotr i Marek to dzielni ludzie i sobie z tymi niedogodnościami poradzili. Ula z Tomkiem sprawnie zarządzają upychaniem naszego zaprowiantowania. Trochę się tego nazbierało. Jeszcze tradycyjny toast, no i jesteśmy gotowi do wypłynięcia. Jest już późne popołudnie, więc daleko nie popłyniemy, ale np. do Supetarskiej Dragi powinniśmy dać radę. No to w drogę, oddajemy cumy. Jest pięknie, niestety prawie bezwietrznie. Dieselek cichutko mruczy, Diana mięciutko sunie przed siebie.


       Supetarska Draga to niewielka miejscowość, ok 1200 mieszkańców, nad zatoką o tej samej nazwie. Zmierzamy do mariny ACI, do której podejście nie sprawia kłopotów, nawet wieczorem, kiedy to my tam docieramy. Mimo późnej pory znajduje się człowiek, który wskazuje miejsce do zacumowania i podaje muring. Miejscowość niewielka, ale marina i owszem. Może pomieścić około 270 jachtów o długości do 16 metrów. Nie można jedynie zapuszczać się do końca zatoki, bo tam jest już zbyt mała głębokość i można osiąść na dłużej.
       Po marinie Punat w Supetarskiej Dradze czujemy się jakbyśmy dopłynęli na koniec świata. Niesamowita cisza, nieliczne postacie snujące się to tu to tam. Po kolacji wizytujemy budynek klubowy. Jest O.K. Spacerujemy po marinie. Nawet nasza załoga uległa sennej atmosferze. Już tylko we dwóch z Pawłem zachodzimy do miejscowego baru. Jak w amerykańskim filmie. Barman i jeszcze ktoś z obsługi już przygotowują się do zakończenia pracy, starając się jednak nie okazywać, że chcieliby już iść do domu. Oprócz nas jest jeszcze tylko dwóch turystów, którzy wychodzą przed nami. Całkowicie zrelaksowani, dzierżąc w dłoniach szklanki z płynem ze Szkocji, toczymy nocne rozmowy Polaków. Paweł miałby ochotę na kolejną szklaneczkę, ale chyba już pora pozwolić chłopakom z baru iść do domu. Jutro też jest dzień.


       Drugi dzień naszego pobytu w Chorwacji jest kompletnie bezwietrzny. Płyniemy na dieselgrocie. Nie dzieje się nic. W takiej sennej atmosferze docieramy na Olib. Tu to dopiero jest koniec świata. Niewielkie zabudowania, luźno porozrzucane. W Olibie jest zaledwie 150 mieszkańców. Ale jest pirs z kilkoma muringami, jest sympatyczny człowiek, który pomaga zacumować i służy wszelkimi użytecznymi informacjami. Pierwsze co się rzuca w oczy, to to, że ulubionymi pojazdami mieszkańców wyspy są urządzenia podobne do melexów jeżdżących po polach golfowych, tyle że z silnikami spalinowymi. Całą ich galerię można było obejrzeć, gdy przypłynął niewielki prom. Te pojazdy doskonale nadają się do przewożenia bagaży turystów. Przybycie promu spowodowało w wiosce na chwilę pewne ożywienie, ale tak bez przesady. Polegało to na tym, że na pirsie na krótko pojawiło się kilkanaście osób. Nikt jednak się nie śpieszył, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. I o to chodzi. Ruszamy na „zwiedzanie”. Robimy kółeczko dookoła miejscowości. Zaglądamy na plażę. Na koniec kotwiczymy w lokalu z szyldem Grill i Pizza. Swojska atmosfera, miła i atrakcyjna kelnerka. Zaczynamy składać zamówienie. Okazuje się, że pizza jest tylko na szyldzie. Ryby tylko w morzu, którego dookoła nie brakuje. Coś jednak się znalazło, lignie na žaru i baranina. Trzeba przyznać, że o ile zawartość menu nie była imponująca, to  to co jednak było, było bardzo dobre. A podlane jeszcze kilkoma karafkami czerwonego wina, w zupełności spełniło nasze oczekiwania.


       W poniedziałek rano, przed wypłynięciem, uzupełniamy zaprowiantowanie. Zaopatrzenie miejscowych sklepów raczej skromne. Największy zawód sprawił nam brak truskawek. Pan ze sklepu mówił, że można je kupić gdzieś z ogródka. Nawet narysował coś w rodzaju planu wioski aby ułatwić znalezienie tego miejsca. Ale tu uliczki nie mają nazw, a budynki numerów, więc mimo, że zrobiliśmy całkiem spore koło, nie udało nam się znaleźć upragnionych truskawek.
       Po niemal bezludnej wyspie Olib pora na zdecydowanie bardziej ludną Mali Lošinij. Znowu nie ma wiatru a temperatura szybko się podnosi. A kto nam zabroni stanąć w jakiejś zatoce i się popluskać? W zasadzie nikt. No to stajemy. Palec wskazujący trafia w zatokę Paržine przy wyspie Ilovnik. Jest sielsko, jednak jak dla mnie woda jest za zimna. Na morsa się nie nadaję, ale załogo korzysta ochoczo z możliwości wymoczenia się w Adriatyku.


       Podejście do Mali Lošinj od strony południowo-zachodniej nie stanowi problemu, wymaga jedynie cierpliwości. Trzeba opłynąć wyspy Murtat i Koludarc, bo Prolaz Most dla większości jachtów czarterowych jest zbyt płytki i próba przejścia przez niego może nas narazić na gwałtowne spotkanie z dnem. Już w zatoce trzeba cofnąć się do jej krańca. Co prawda po drodze są dwie mariny położone po dwóch stronach Kanału Privlaka, stosunkowo  nowa Marina Lošinj po zachodniej stronie, która wg niektórych ma być najbardziej prestiżowym miejscem dla żeglarzy w obrębie portu Lošinij, oraz położona na wschód od kanału Marina Mali Lošinj, jedna z najstarszych marin w Chorwacji, ale nas interesowała tym razem sama miejscowość więc od razu skierowaliśmy się do miejskiego portu. Dopłynęliśmy tam stosunkowo wcześnie więc nie było problemu z zaparkowaniem. Jak to w chorwackich marinach, ktoś wskazywał gdzie się ustawić. To z jaką starannością obsługa mariny ustawiała napływające jachty nie pozostawiało wątpliwości, że do wieczora będzie tu co najmniej komplet. Zaraz po zakończeniu manewrów została pobrana opłata za postój, 75 Euro. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo do zdzierstwa w chorwackich marinach już przywykłem, gdyby nie to, że w tej cenie nie ma możliwości korzystania z toalet i pryszniców. Każde wejście do budyneczku sanitarnego to dodatkowe 5 Euro. A zatem, kto może, niech się kąpie i załatwia swoje potrzeby fizjologiczne na jachcie. Woda na kei jest wliczona w cenę postoju. Albo jak to sprytnie wymyślił Filip, wchodzić po kolei na jeden bilet. Tego ostatniego patentu nie sprawdziliśmy, więc nie wiem czy działa.


       Zaraz po poborcy opłat zjawił się przy trapie sympatyczny, uśmiechnięty kelner z lodziarni, która akurat znajdowała się u nasady kei, przy której zacumowaliśmy. Może coś do picia, może jakiś deser lodowy? W zasadzie czemu nie? Tylko jednak wolelibyśmy wyjść na ląd i usiąść w na normalnych krzesłach. Więc po chwili przenosimy się do lodziarni. Na stoliku pojawiają się pyszne desery i najlepsze w Chorwacji czerwone wino. Wino jest przyzwoite. Można je kupić niemal w każdym tanim sklepie, zarówno butelkowane jak i w kartonikach trzylitrowych za kilkadziesiąt kun. Ale tutaj ono jest „najlepsze w Chorwacji” i kosztuje 200 kun za butelkę. A podobno kiedyś Chorwacja była dla nas tanim krajem. Pewne zdziwienie u kelnera wywołuje zamówienie Uli, która miała ochotę na sorbety. Tylko, że te ich sorbetto, mimo że brzmi niemal identycznie do naszych sorbetów, to jednak jest to coś nieco innego. Owszem, też jest zimne, też nie jest robione na śmietanie, ale to nie lody, tylko drink na wódce. Kiedy pan się upewnił, że rzeczywiście dama sobie życzy sorbetto, zrealizował zamówienie. Później nastąpił replay, po którym trzeciego drinka Ula dostała gratis. Czy aby na pewno to było to co pan mówił? Po trzech takich drinkach to nawet facet solidnej postury byłby wesolutki, a tu w zasadzie niewiele.


     Wyruszmy na zwiedzanie miasta. Późne popołudnie, przyjemnie cieplutko choć bez upału. Mali Lošinj jest największym miastem chorwackim leżącym na wyspach. Pierwsze wzmianki o nim pojawiły się już w XII wieku. Najpierw serwujemy sobie wspinaczkę wąskimi uliczkami stromo wspinającymi się pod górę. Docieramy do kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny zbudowanego w 1858 roku, w którym znajdują się relikwie świętego Romulusa. Co prawda relikwii nie widzieliśmy ale na placyku przed kościołem nieco odsapnęliśmy przed ostatnim odcinkiem podejścia. Nie wiem co to za ruiny, ale wysoko i jak wszędzie pomazane przez graficiarzy. Na tę wysokość niewielu turystów dociera, jest cicho i spokojnie. Wracamy jednak do cywilizacji. Centrum życia w Mali Lošinj to promenada nad zatoką. Niezliczone lokale gastronomiczne i sklepiki z tzw. upominkami. Zapada ciemność a tu wszystko aż buzuje. Prawdziwy turystyczny kurort.


       Kolejnym naszym celem jest Pula. Startujemy nieco wcześniej niż zwykle, cumy oddaliśmy o 0630. Po pierwsze dla tego, aby złapać jakąś fajną miejscówkę w marinie, a po drugie aby mieć nieco więcej czasu na zwiedzanie. Znowu nie ma wiatru. To jednak jest przygnębiające tak wsłuchiwać się całymi godzinami w terkotanie kataryny. Na szczęście mamy nieocenionego cooka, który klnie jak szewc, ale jak coś przyrządzi to palce lizać. W tym dniu błysnął swym geniuszem nawet dwa razy. Najpierw upiekł ciasto z truskawkami. Już dawno nie widziałem tak szybko znikającego wypieku. Zdecydowanie piekarnik jachtowy jest za mały, ta blacha z ciastem mogłaby być co najmniej dwa razy większa. Jak już opadły emocje po cieście truskawkowym, przyszła pora na obiad. Niebo w gębie dzięki golonce i ziemniakom z kapustą kiszoną. Jak widać żeglarstwo wcale nie musi w kwestiach kulinarnych opierać się na konserwach i suchym prowiancie.


       W niewielkiej odległości od celu przestał działać nasz Raymarin C70. Co prawda czytałem, że w okolicy są jakieś instalacje łącznościowe które mogą zakłócać pracę GPS-ów, ale nie myślałem, że objawi się to całkowitą odmową współpracy. A może to tylko przypadek, że akurat w tym miejscu nasz dżipsi zaniemógł? Przecież to nie pierwszy raz, kiedy mam na jachtach czarterowych , niedziałającą nawigację. 
       Podejście po Puli nie nastręcza specjalnych, choć jest małą wprawką nawigacyjną ze względu na wielość pojawiających się znaków. Płyniemy od południa więc najpierw mamy niski betonowy falochron, którego znaczna część znajduje się pod wodą, oddzielający Zatokę Pula od morza. Zrobienie sobie skrótu skończyło by się zapewne tragicznie dla jachtu. Trzeba grzecznie płynąć aż dotrze się do zielonego światła ustawionego na końcu falochrony. Teraz można wpłynąć do zatoki. A tam też sporo się dzieje. Można do mariny ACI płynąć nieco dłuższą, jednak zdecydowanie szerszą drogą, albo krótszą wąskim przesmykiem między wyspami Andrija i Katarina oznakowanym stosownymi znakami. Oczywiście wybieramy tę drugą opcję. Później ostrożnie, bo na wyspie Uljanik jest stocznia, na którą trzeba mieć baczenie. A zaraz za nią kardynalki. Do tego ostrzeżenie o różnych pracach pod wodą itp. Po minięciu wyspy stoczniowej już widać marinę. Przypłynęliśmy około 1500, co wystarczyło do znalezienia wolnego miejsca. Co ciekawe, w przeciwieństwie do innych chorwackich marin, nikt na nas nie czekał na kei aby wskazać miejsce postoju. Dopiero jak zacumowaliśmy przyszedł jakiś naburmuszony gość i coś tam mamrotał, że nie zgłosiliśmy się przez radio z pytaniem o miejsce. W wielu miejscach jest to normalna praktyka. Do niektórych portów po prostu inaczej się nie da wejść. Ale w Chorwacji z czymś takim spotkałem się pierwszy raz. W żadnej z mądrych ksiąg, ani polskiej, ani chorwackiej, też nie znalazłem wzmianki o takim obowiązku lub zwyczaju. No cóż, bardzo przepraszamy. Na szczęście pan okazał się być łaskawcą i nas nie wyrzucił, nie kazał nawet nam się przestawiać, a miejscówkę mieliśmy bardzo elegancką. Cena za postój to 69 Euro, więc nawet nieco taniej niż w poprzednim porcie, do tego sanitariaty i prysznice w cenie. Co prawda ich standard był „tymczasowy” bo akurat trwał remont zaplecza sanitarnego i trzeba było korzystać z kontenera, ale jego wyposażenie było bardzo przyzwoite. Szkoda, że w nowej marinie w Stepnicy nie pomyśleli o choćby takim rozwiązaniu. Jedynie nagrzewnica wody nie wyrabiała się przy tym przerobie, ale przy tych temperaturach gorąca woda pod prysznicem nie była konieczna.


       Pula to spore miasto portowo-przemysłowe, co widać na każdym kroku, ale też bogate w liczne zabytki z różnych okresów. Niemal symbolem miasta jest rzymski amfiteatr z I-II wieku, który mógł pomieścić 23 000 ludzi. Pod tym względem jest to szósty co do wielkości obiekt tego typu na świecie. Jest przy tym stosunkowo dobrze zachowany. Robi naprawdę imponujące wrażenie. Wywołuje podziw dla starożytnych budowniczych. Nieco gorzej ma się sprawa z pozostałą częścią starej Puli. Nie prezentuje się zbyt ciekawie, jakby była zaniedbana. Do tego sprawia wrażenie bałaganiarskiej i absolutnie nieprzytulnej. Jak to w mieście przemysłowym. Ale akurat w obszarze przemysłowym spotyka nas miła niespodzianka. O ile można było się spodziewać efektownego oświetlenia starożytnego amfiteatru to oświetlenie dźwigów stoczniowych to coś zaskakującego i bardzo efektownego. To taki mały spektakl świetlny. Kapitalny pomysł.


       Z wielkiej Puli płyniemy do niewielkiego Cres. Tym razem wyruszamy nieśpiesznie ponieważ z locji wynika, że płyniemy do całkiem sporej mariny, położonej w niewielkiej miejscowości. Ma ona ponad 470 miejsc postojowych.
       Na dobry początek dnia, zaraz po wyjściu z Puli kierujemy się do Zatoki Soline. Zaczniemy od kąpieli. Do samej zatoki jednak nie wpłynęliśmy, bo spodobał nam się południowy brzeg wyspy Veruda. Nie wiem czy był to dobry wybór bo w tej zatoce nigdy nie byłem, ale to miejsce gdzie stanęliśmy też było bardzo przyjemne. W locji są ostrzeżenia, by uważać na nurków, którzy lubią penetrować te miejsca, ale akurat nikogo nie było. To już koniec maja, ale niestety woda jeszcze nie zdążyła się wystarczająco ogrzać. Przepuściłem kolegów przodem, a sam poprzestałem jedynie na zanurzeniu stóp. Nie odpadły!


       Po ośmiu i pół godzinach od wypłynięcia z Puli docieramy do celu. Przytulna Zatoka Cres. Mijamy po lewej burcie miasto Cres, niewielką marinę przystoczniową zupełnie zapełnioną i docieramy do końca zatoki, do mariny ACI. Na kei ktoś wskazuje, gdzie możemy zacumować. Piękna marina. Od razu przypadła mi do gustu, mimo że preferuję raczej mniejsze, to ta również wydaje się bardzo przytulna. Parterowa zabudowa, dużo zielni. Wszystko tu jest, teren ładnie zagospodarowany i fantastyczna, lekko leniwa atmosfera. Jakby wszyscy się znali. Okazało się, że akurat trafiliśmy na regaty „Creski tydzień”, więc było nieco gwarniej. Ale nawet ten gwar był dosyć specyficzny. No i miła niespodzianka, za ten naprawdę dobry standard opłata wynosiła 76 Euro, nie odbiegała więc od innych, oczywiście poza Olibem.


       Do miasteczka jest ok 15 minut marszu, a właściwie spaceru. Cres, choć niewielki ma kilka zabytkowych budowli, trochę charakterystycznych dla tych rejonów wąskich uliczek i centralny plac nad maleńką odnogą zatoki, cały otoczony knajpkami. Mimo, że to jeszcze nie sezon całkiem sporo ludzi się kręciło sprawdzając gdzie, co dobrego serwują. Świetne miejsce. Poziom ogólnego rozradowania raptownie się podnosi. A kiedy kotwiczymy w jednym z wielu małych barów i testujemy takie tam: zombi, caipirinje, tecila sun rais, B 52, brain marry, sorbetto (☺), cuba libre itp, to wprost szybuje do nieba. Tak rozbawionego towarzystwa w tym rejsie to jeszcze nie było. Niech żałują ci, którym nie chciało się iść i zostali na jachcie. Nie trudno sobie wyobrazić, że powrót do mariny był równie radosny. Kiedy wreszcie udało nam się dotrzeć na naszą Dianę było już zupełnie ciemno. I wtedy zaczął się niesamowity spektakl na niebie. Zza otaczających zatokę wzgórz wyłonił się Księżyc w pełni. Jakiś taki wielki, prawie pomarańczowy. Stopniowo cichły różne odgłosy życia w marinie. Pozostały tylko cykady i niesamowity Księżyc. I zrobiło się jakoś baśniowo. Może jutro nie popłyniemy dalej? Może zostaniemy jeszcze jeden dzień?


       Tydzień na pływanie po chorwackim wybrzeżu to bardzo, ale to bardzo mało. Zostały nam tylko dwa dni żeglowania. Mimo że bardzo mi się Cres spodobał, to jednak następnego dnia rano wyruszyliśmy dalej. Skierowaliśmy się w stronę Opatiji, a dokładniej mariny ACI Ičici. W pewnym stopniu było to podyktowane koniecznością. W Punat nie ma stacji paliwowej, a Opatija od tej strony gdzie my płynęliśmy jest najbliższym portem, gdzie można zatankować paliwo. Linia brzegowa Istrii na tym odcinku nie jest specjalnie urozmaicona, więc nie ma problemów ze znalezieniem mariny Ičici. Gorzej jest ze znalezieniem wolnego miejsca. Nieco podobna sytuacja jak w Puli. Nikt nie oczekuje na zawijające jednostki. Ktoś się zjawia dopiero po zacumowaniu i widać, że nie jest szczęśliwy widząc nas w marinie. Zdaje się, że większość miejsc zajmują rezydenci i to w znacznym stopniu z Włoch, Austrii i Niemiec. A my tylko niepotrzebnie zakłócamy im spokój. Ostatecznie, skoro tylko na jedną noc, to możemy stać w miejscu gdzie stanęliśmy. Mimo tego całego grymaszenia, nie serwują nam specjalnej ceny i płacimy niemal tradycyjne 76 Euro. Marina wyposażona jest we wszelkie niezbędne udogodnienia, plus dwie knajpki. Jedna z nich niemal na wprost naszej kei. Nie omieszkaliśmy skorzystać z jej zaproszenia. Kawa i lody były smaczne, ale czegoś mi brakowało w atmosferze tego lokalu. Było jakoś tak zimno mimo, że z nieba lał się żar, jakoś tak mało przyjaźnie. Część naszej wycieczki przetestowała również plażę znajdującą się tuż obok mariny. Wystawili jej dobrą opinię.


       Opatija nie słynie ze szczególnie atrakcyjnych zabytków czy też jakichś cudów natury jest natomiast bardzo popularnym ośrodkiem wypoczynkowo uzdrowiskowym. Czyli, gdybyśmy mieli polegać tylko i wyłącznie na takim opisie, powinniśmy skreślić tę miejscowość z naszej listy potencjalnych celów od razu w przedbiegach. Na szczęście tak nie zrobiliśmy, bo gdzieś musieliśmy zatankować paliwo. I bardzo dobrze się stało, bo gdy wyszliśmy późnym popołudniem na spacer z zamiarem dojścia do centrum Opatji, niemal natychmiast zostaliśmy zauroczeni. Co prawda tylko my dwoje z Ulą, bo reszta kolegów pod różnymi pretekstami szybciutko odpadła. A my szliśmy nadmorskim chodnikiem, miejscami wyciosanym w skale, miejscami zwisającym nad urwiskiem coraz dalej i dalej. To zakręt w prawo, to zakręt w lewo i coraz fajniej. Co kawałek zejścia do wody. Coraz bardziej dawało się wyczuć atmosferę prawdziwego kurortu, niczym we Włoszech czy we Francji. Pachnące i eleganckie panie i równie wytworni panowie przechadzali się we wszystkich kierunkach. Co kawałek kolejna restauracja, często z muzyką graną na żywo. A w samym centrum masa sklepików z suwenirami, kolorowo, trochę może zbyt gwarno. To faktycznie jest miejsce na piękne spacery i nie tylko. W pewnym momencie zatrzymuje mnie jakiś człowiek i pokazuje na aparat. Myślałem, że chce mnie prosić o zrobienie mu zdjęcia jego aparatem. Nic nadzwyczajnego, często się to zdarza. Jednak po chwili, gdy zorientowałem się, że pan mówi do mnie po angielsku, wywiązała się między nami mała konwersacja. Normalnie, jak to Polak ze Szwedem w Chorwacji. Okazało się, że zwrócił uwagę na mojego, nowozakupionego, raptem przed tygodniem, Nikona D750. On też takiego miał i bardzo i uradowany, że spotkał drugiego właściciela tego modelu. Oczywiście podzieliłem się z nim moimi pierwszymi spostrzeżeniami. Nie ukrywałem że jestem zachwycony moim nowym nabytkiem. Trochę pogadaliśmy o szkłach. Życzyliśmy sobie powodzenia i rozeszliśmy się w swoje strony. Nice!


       No i nastał ten ostatni, tak nielubiany w czasie urlopu, dzień. Przed nami 30 Mm do mariny Punat. Najpierw jednak podpływamy do stacji paliwowej w Opatiji by uzupełnić paliwo. Tym razem wyjątkowo dużo pływaliśmy na dieselgrocie. Mimo, że Diana to 46-cio stopowy jacht ważący ok 14 ton, to jednak silnik nie pożarł zbyt wiele paliwa, a tym samym okazał się nader litościwy dla naszych portfeli.
       Kiedy wpływaliśmy do zatoczki, w której znajduje się marina Punat wskazania sondy gwałtownie zaczęły maleć. Natychmiast przypomniałem sobie ostrzeżenia chłopaka z Garant Charter. Momentami płynęliśmy na granicy dopuszczalnej głębokości i mój nostalgiczny nastrój prysł jak bańka mydlana. Tam naprawdę jest płytko. A właściwie dlaczego nie pogłębią tego przejścia? Przecież to duża marina i ruch różnych jednostek pływających jest tutaj bardzo intensywny. Ale ostrzeżenia były dwa! No tak, ale przez cały tydzień prawie wcale nie wiało i co? Nagle miałoby … Tak, właśnie tak, pojawiło się zjawisko przed którym mnie przestrzegano a ja wpływałem do basenu jakby była zupełna flauta. Oczywiście musiałem powtórzyć manewr. Drugie podejście było już zdecydowanie lepsze, choć nie doskonałe. Ponieważ chłopaki zbyt wolno działali przy linach, spadający z gór wiatr natychmiast zaczął przestawiać jacht. Na szczęście ludzie z Garant Charter doskonale wiedzieli o co chodzi i jakoś udało się stanąć na właściwym miejscu. A złośliwy wiatr dmuchał i dmuchał, jakby chciał nadrobić zaniedbania z całego tygodnia.


       Przez ten brak wiatru trochę dziwny to był rejs. Jeszcze dziwniejsze okazało się zakończenie. Jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby załoga w takim pośpiechu opuszczała jacht. Jak tylko przycumowaliśmy i zrobiliśmy jako taki klar pięciu z ośmioosobowej załogi zdecydowało się wyruszyć w drogę powrotną. Żadnej pożegnalnej kolacji, żadnego ostatniego wieczoru. Został tylko Piotr. Czy dla tego, że miał swój samochód u nas na podwórku?  ???
       Tak czy owak, wypadałoby jakoś ten rejs zakończyć. O ile marina nie wzbudziła mojego zachwytu, choć z drugiej strony nic jej nie brakuje, to same miasteczko Punat okazało się całkiem przyjemne. Można sobie pospacerować, można wejść na lody. I właśnie w lodziarni zapytaliśmy właściciela, który lokal poleciłby nam w tej miejscowości. Pan wskazał lokal położony nieco na uboczu, schowany w podwórku, niezbyt okazały, o nazwie Konoba Punat. Dał nam nawet odręcznie napisaną karteczkę polecającą. Kiedy tam weszliśmy okazało się, że mieliśmy spore szczęście, bo przy jednym ze stolików goście właśnie skończyli biesiadować, a wszystkie pozostałe były zajęte. Dwie damy, mama niczym dorodny pączuś i szczuplutka córka uwijały się jak frygi. Uśmiech nie schodził im z twarzy. Chętnie rozmawiały ze wszystkimi gośćmi. Żartowały. Dobrze się rozpoczęło. Kiedy wjechały na stół zamówione potrawy byliśmy kupieni bez reszty. A to jeszcze nie był koniec. Bo dostaliśmy od przeuroczych gospodyń po szklaneczce wyśmienitej śliwowicy na lepsze trawienie. A później dorzuciły panie jeszcze naleśniki na słodko. Skoro jeszcze coś pojedliśmy, to panie uznały, że i ten deser trzeba czymś zapić dla zdrowotności, więc dorzuciły po jeszcze jednej szklaneczce tej wybornej śliwowicy. Od tej chwili to jest mój lokal nr 1. Gorąco wszystkim polecam.



       Drogę powrotną z konoby na jacht odbyliśmy na skróty a nie jak poprzednio szosą. Okazało się, że przez stocznię można przejść bez problemu, dzięki czemu odległość uległa radykalnemu skróceniu.
       Sobota rano to zdanie jachtu. Nie mieliśmy tym razem żadnych nieprzyjemnych zdarzeń więc wszystko załatwiliśmy błyskawicznie i bezproblemowo. Zapakowaliśmy naszego Jumpyego i w drogę. Tym razem nocleg zarezerwowaliśmy sobie w Greding w Niemczech. Ileż to razy zatrzymywałem się na Shellu przy autostradzie właśnie na wysokości Greding jadąc na południe Europy. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy by się zatrzymać w tej miejscowości. Na booking.com wybraliśmy najtańszą ofertę, przecież chodzi tylko o przekimanie jednej nocy. Padło na Astay Hotel, w zasadzie usytuowany już w polu a nie w Greding. Nazwa ulicy  przy której się on znajduje jest jeszcze mniej zachęcająca niż faktyczne otoczenie: Industriestrasse (ulica przemysłowa). Ale cena za dwa pokoje na pięć osób 148 Euro była wystarczająco przekonywująca. Rzeczywistość okazała się jednak wcale nie taka zła. Typowa sieciówka. Recepcja raczej zimna, bez klimatu, ale pokoiki całkiem zgrabne ze śmiesznymi łazienkami oddzielonymi od pokoi jedynie lekką szklaną ścianą, której cześć się przesuwała co stanowiło przejście. Jak na jedną noc, absolutnie wystarczające.


     Mimo stosunkowo późnej pory i pewnego zmęczenia wybraliśmy się na spacer do „miasta”. Typowe niemieckie miasteczko, bardzo zadbane, kolorowe, z dużą ilością kwiatów w donicach. Wielkiego ruchu nie było, raczej cicho i sennie. Zupełnie śladowe ilości turystów, trochę miejscowych. Zdaje się, że i w Greding wszyscy wszystkich znają, bo kto tylko się pojawił, lub tylko przejeżdżał samochodem był pozdrawiany przez innych. Krótki spacer po mieście jedynie umocnił dobre pierwsze wrażenie. Oczywiście obraz żadnej miejscowości nie będzie pełny bez odwiedzin choćby w jednej knajpce. Palec wskazujący wybrał lokal Gasthof zum Bayerischen przy głównym placu miasta, podobno najstarszy w mieście i jeden ze starszych w Bawarii. Pogoda nie zachęcała do zajmowani miejsca w środku, usiedliśmy na tarasie. I tak nam było tam dobrze, że nawet nie pofatygowaliśmy się aby obejrzeć wnętrze. Obsługa bardzo sympatyczna, młody uśmiechnięty człowiek, potrafiący doradzić swoim klientom. Ja zdecydowałem się na jakieś danie lokalne z wieprzowiny specjalnie przygotowywane tylko na weekend. Nie dopytałem dlaczego tak się dzieje, ale wybór okazał się bardzo dobry. Do tego dwa miejscowe duże piwa i byłem w pełni usatysfakcjonowany. Jeszcze tylko spacer powrotny do hotelu. W niedzielę powrót do Szczecina i rozpoczynamy przygotowania do następnej wyprawy.

     

  

niedziela, 16 sierpnia 2015

W CIENIU TRAGEDII - PUCHAR POLONEZA 2015

       


       

    

Wmordewind okazał się wyjątkowo towarzyski i nie opuszczał nas przez całą drogę ze Szczecina do Świnoujścia gdzie płynęliśmy na Regaty o Puchar Poloneza. Kataryna Jamira (dzielny Dixi 27) grała równo i spokojnie, jak przystało na starą, dobrą Volvo-Pentę, zostawiając za sobą, uroczą szarą chmurkę snującą się nad wodą. Systematycznie pokonywaliśmy kolejne mile podziwiając wciąż niedoceniane uroki naszych akwenów. Co prawda, tym razem nie spotkaliśmy orłów, ale różnych innych pierzastych stworzeń było pod dostatkiem. Z uznaniem patrzyliśmy jak roślinność się odbudowuje na terenach zniszczonych przez kormorany. Na Zalewie Szczecińskim rozwinęliśmy nawet żagle i ćwiczyliśmy halsówkę. Całkiem prawdopodobne, że w czasie regat będzie podobnie wiało.


W marinie w Świnoujściu organizator ze sporym wyprzedzeniem zarezerwował keje dla uczestników regat. Została przygotowany ładny, kolorowy plan rozmieszczenia jachtów. Kto przy której kei, kto przy czyjej burcie. Doskonale, tak to powinno wyglądać. Kiedy dopłynęliśmy na miejsce, okazało się, że życie dosyć brutalnie skorygowało plany organizatorów. Młodzi ludzie z obsługi regat rozlokowywali łódki gdzie się dało. Przy głównej kei „regatowej” stały dwa sporej wielkości jachty, jeden żaglowy, jeden motorowy i cały plan rozlokowania uczestników regat runął z wielkim hukiem. Organizatorzy próbowali rozmawiać z oboma panami, ale nic to nie dało. W jednym przypadku doszło nawet do nieprzyjemnej pyskówki, panowie powiedzieli sobie kilka przykrych słów i tyle. Wydaje mi się, jeżeli faktycznie te keje były zarezerwowane z takim dużym wyprzedzeniem, to jest to kolejny przyczynek do dyskusji o nienajlepszej organizacji pracy świnoujskiej mariny. Tam nie ma tak jak w wielu innych europejskich marinach, że na wpływające jachty już ktoś czeka i pokazuje gdzie należy stanąć aby zachowany był porządek. Tacy stewardzi często wyposażeni są w rowery lub wózki elektryczne bo przecież niektóre porty jachtowe są bardzo rozległe. A w Świnoujściu dzielna obsługa mariny czeka w bosmance na klientów, którzy mają im przynieść pieniądze. Myślę, że odrobina aktywności ze strony personelu mariny nie tylko by nie zaszkodziła i pozwoliła uniknąć różnych nieprzyjemnych sytuacji ale również sprawiałaby bardzo dobre wrażenie na wpływających żeglarzach. A jak wiadomo pierwsze wrażenie jest bardzo ważne.


Jamir gotowy do startu
      Wieczorem odbyło się spotkanie z kpt. Krzysztofem Baranowskim, patronem tych regat. Kpt Baranowski to człowiek powszechnie znany. Napisał sporo książek o tematyce żeglarskiej, często występuje publicznie. Niekiedy wzbudzał pewne kontrowersje. I w końcu pojawiła się okazja spotkania tej legendy żeglarstwa osobiście. Zająłem miejsce w drugim rzędzie by gadulstwo z tyłu nie utrudniało mi percepcji wypowiedzi kapitana. I bardzo dobrze zrobiłem. Ten człowiek mówiąc o żeglarstwie wie o czym mówi. Co ważniejsze potrafi opowiadać. Nie wiem czy to świadomość kto jest jego audytorium sprawiła, czy po prostu tak ma, ale każde zdanie wypełnione było treścią. Nie było efekciarskich wypełniaczy. Było nieco poczucia humoru. Mówił spokojnym, stonowanym głosem. A najważniejsze, że wszystkie trudności o których opowiadał, opowiadał na podstawie własnych doświadczeń. Może niezbyt wiele się uśmiechał, ale to zupełnie nieistotne, bo to było spotkanie ludzi mających pojęcie o czym mowa i liczyła się przede wszystkim fachowość i rzetelność. Wyszedłem z tego spotkania pod wielkim wrażeniem.  

kpt. Krzysztof Baranowski
    

Pierwszy pełny dzień pobytu w Świnoujściu to przede wszystkim czas na dopieszczanie łódek. Żeglarze mogliby majstrować przy swoich jachtach bez końca. Zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Zawsze trzeba jakąś śrubę dokręcić, wymienić jakąś zawleczkę, coś podwiązać, wypolerować mosiądze, wyszorować pokład i tak bez końca. A później morze i tak bezlitośnie obnaża wszelkie braki. My m.in. założyliśmy system refowania grota. Nie idealny, ale funkcjonujący wystarczająco sprawnie. Aby sprawdzić poprawność działania tego patentu wypłynęliśmy na Zatokę, gdzie przećwiczyliśmy co i jak. Wiatr nie był zbyt mocny, raptem 4 B, więc trudno było ocenić w pełni obiektywnie jak to chodzi, uznaliśmy jednak, mimo pewnych niedoskonałości, że jest O.K.


O osiemnastej oficjalna odprawa uczestników regat. Przywitanie przez Krzyśka Krygiera, organizatora regat. Ukłon w stronę sponsorów. Nie obyło się oczywiście bez dyskusji o wysokości wpisowego. Ci, którzy nie opłacili wpisowego z odpowiednim wyprzedzeniem, musieli zapłacić 1150 zł (double handed). Taka kwota robi wrażenie. Raczej nie będę cytował komentarzy kolegów żeglarzy. Kilka słów od sędziego Jurka Kaczora. Trasa jest prosta więc sędziowie mieli niewiele do powiedzenia. Poza zaleceniem opłynięcia boi nr 13 nic specjalnego. Później odprawa meteo. To jest to co bardzo interesuje żeglarzy, więc wrzało jak w ulu. Oprócz prowadzące odprawę również wielu innych kolegów miało coś do powiedzenia, a każdy oczywiście miał tę najlepszą prognozę, jedyną sprawdzającą się. Długo jeszcze trwały dyskusje o prognozach, niestety niewiele one wnosiły.


Na koniec dnia prezentacja filmu „Gorycz zwycięstw” o Kubie Jaworskim, jednym z dwóch, obok Jerzego Siudego, uczestników pierwszych „regat” o Puchar Poloneza w 1973 roku. Panowie urządzili sobie prywatny wyścig na cześć wyczynu kpt Krzysztofa Baranowskiego. Dobrze Pamiętam tamte czasy. Kuba Jaworski był moim wielkim idolem. Film opowiada o trudach sprowadzenia do kraju Spaniela II, najszybszego jednokadłubowego jachtu w regatach OSTAR 80, i niezrozumiałym finale, sprzedaży jachtu za granicę. Jeszcze raz mogliśmy zobaczyć jak wielkim żeglarzem i człowiekiem był kpt. Kazimierz „Kuba” Jaworski (1929-2005).


Wtorek, godzina 1200, w samo południe, niczym w słynnym westernie, następuje start. Co prawda przy tym dystansie jaki mieliśmy do przepłynięcia i fakcie, że startowały głownie jachty turystyczne o najróżniejszej konstrukcji, start nie miał aż tak wielkiego znaczenia, tym niemniej możemy pochwalić się, że ten element wykonaliśmy bardzo przyzwoicie. Początkowo wiatr był słaby, co wywoływało pewną nerwowość. Mirek, który niezbyt chętnie oddawał mi ster, zrezygnowany w końcu przekazał mi rumpel i poszedł się zdrzemnąć. To nasze pierwszy wspólne poważne pływanie i zdaje się, że kolega najzwyczajniej w świcie nie ma zaufania do moich umiejętności, mimo że to raczej ja mam nieco większe doświadczenie. Nic to. Cierpliwie szukałem wiatru aż ten się w końcu pojawił. W międzyczasie słyszałem przez radio że jeden z kolegów postanowił nawet się z tego powodu wycofać. Zaczynało się rozdmuchiwać, aż do regularnej 5. Super jazda. Natomiast o ból głowy przyprawiał mnie fakt, że jacht nie chce specjalnie ostro iść do wiatru. Kiedy kilka dni wcześniej pływaliśmy na innym zestawie żagli, z większą genuą, miałem wrażenie, że Jamir pływał ostrzej. Co prawda była zauważalna różnica między prawym halsem (lepszy) a lewym, tym niemniej było wyraźnie lepiej. A tu przy bardzo ostrym pływaniu jacht niemal stawał, gdy odpadaliśmy do ok 50o do wiatru łódka całkiem ładnie przyśpieszała, choć też poniżej oczekiwań. Płynęliśmy przy 5 B ok 5,5 knota, w porywach do 6, ale niestety niezbyt zbliżaliśmy się do celu. Wydaje się, że mimo wszystko należało płynąć ostrzej, nawet kosztem prędkości.

Uwe Rottgering i jego Rote 66 - zdecydowanie najszybsi na trasie 
       

Nocna żegluga to zawsze niezwykłe przeżycie. Świat staje się zupełnie inny, nierealny. Jachty rozpłynęły się w różnych kierunkach. Skończyły się pogaduszki na UKF-ce. Tylko od czasu do czasu jakieś światełka gdzieś daleko … albo całkiem blisko. Mieliśmy jedno takie spotkanie bliskiego stopnia. Byliśmy na prawym halsie więc mieliśmy pierwszeństwo. My szliśmy ok 6 knotów i ten kolega również, więc zbliżaliśmy się do siebie dosyć szybko. W końcu zwątpiliśmy czy on nas widzi, czy po prostu przysnął. Zaczęliśmy go nawoływać, gwizdać, i nic. Przelecieliśmy mu w niewielkiej odległości przed dziobem i dopiero wtedy wyłoniła się jakaś postać, która pomachała do nas. Zdaje się, że faktycznie przysnął. Było gorąco.


Wreszcie pojawiło się Słońce. Jednak zdecydowanie pewniej ludzie czują się gdy mają wokół siebie jasność. Rzucało nami całkiem solidnie, więc gdy Mirek zażyczył sobie barszczyku na rozgrzewkę, wcale nie było to łatwe zadanie. Jego porcję udało mi się dostarczyć niemal w całości. Trochę porozlewałem wrzątku w czasie zalewania, ale to nie miało większego znaczenia. Gorzej było z moją porcją, którą dla bezpieczeństwa zaształowałem w umywalce na czas podawania barszczu Mirkowi. Tzw. dziewiąta fala tak nami majtnęła, że udało mi się uratować jedynie niewielki łyk. A Słońce coraz wyżej, zrobił się już piękny poranek. Wiatr zleżał do 4 B. Morze w miarę spokojne, choć fala jeszcze wysoka. Mamy zaplanowany dłuższy hals. Mirek oddaje mi na chwilę ster by zejść na dół i łyknąć leki. Jesteśmy na S-SE od Bornholmu. Jeszcze dobrze się nie usadowiłem, jeszcze patrzyłem na przyrządy by ustawić najlepszy kurs. Usłyszałem niezbyt głośny, matowy trzask. Podniosłem głowę i zobaczyłem walący się maszt. Mój partner nieświadom tego co się stało, zapytał spokojnie co się stał, bo raczej nie spodziewał się tego co nam się przydarzyło. A ja jeszcze bardziej beznamiętnym głosem oznajmiłem, że mamy maszt w wodzie. Chyba ton mojego głosu sprawił, że Mirek jeszcze raz, z niedowierzaniem zapytał: „Co się stało?”. Na co otrzymał niezmienną odpowiedź, wypowiedzianą takim samym tonem: „Mamy maszt w wodzie.”

Mirek odłożył miksturę, którą dopiero zaczynał przygotowywać. Wyłonił się w zejściówce i ze zdziwieniem rozejrzał się dookoła. Nie było żadnego wielkiego huku, żadnego wielkiego trzaśnięcia ani żadnych innych nadzwyczajnych efektów. A maszt leży w wodzie. Nadaliśmy przez radio komunikat o naszej awarii. Z anteną na topie masztu znajdującą się ok 2 metry pod wodą nasz sygnał nie był najlepiej słyszalny. Jednak nie trudno zauważyć, że w tym wszystkim mieliśmy wiele szczęścia. Zerwały się śruby mocujące podwięzie wantowe. I wcale nie były to jakieś historyczne śruby. Na razie nie wiadomo co było przyczyną awarii. Najważniejsze jest to, że maszt położył się elegancko na bok. Żadnemu z nas nic się nie stało. Uszkodzenia pokładu były minimalne. Tylko przy najbardziej wygiętej stójce relingu kilkucentymetrowa dziura. Żadnych uszkodzeń kadłuba. Jest już rano, mamy dobrą widoczność. Uspokajające się morze. Wiatr w plecy, nie będziemy musieli tupać pod wiatr i falę na bardzo niestatecznym z powodu braku masztu jachcie. No i wreszcie, okazało się, że jednak nasz komunikat usłyszeli koledzy na Rzeszowiaku, Bogdan Bednarz i Tomek Kowalczyk. Byli stosunkowo niedaleko, więc po potwierdzeniu naszej pozycji skierowali się do nas. Zanim s/y Rzeszowiak dopłynął udało nam się wciągnąć maszt na pokład. Grota odczepiliśmy natomiast problem był z rolowaną genuą. Ponieważ zależało nam na zminimalizowaniu strat, ograniczyliśmy cięcie czegokolwiek do szotów genuy. Nie było lekko, ale się udało. Zinwentaryzowaliśmy też powstałe uszkodzenia, które okazały się niegroźne, choć bardzo kłopotliwe w kontekście przywrócenia Jamira do żeglugi. Gdy więc koledzy pojawili się obok nas, tak naprawdę potrzebowaliśmy jedynie zapasu paliwa, bo przed nami było ok 65 Mn jazdy na silniku do Świnoujścia. Ponieważ Rzeszowiak to potężny stalowy Bruceo zachodziła obawa, że próba podejścia do naszej bury może zakończyć się kolejnymi uszkodzeniami. Fale po kilkunastu godzinach nordowej piątki wciąż były dosyć duże. Rzucili nam jeden koniec liny, na której drugim końcu był przywiązany baniak z paliwem. WIELKIE DZIĘKI KOLEDZY !!! Na tym co mieliśmy nie dalibyśmy rady dojechać do portu w Świnoujściu, a Bornholm był raczej rezerwową opcją. Zależało nam na jak najszybszym powrocie. No i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ok 65 Mm, prędkość ok 4-4,5 knota. Cały dzień bujania.
 

Tradycyjny kocioł na starcie
            

Słońce już szykowało się do snu, a my konsekwentnie zbliżaliśmy się do Świnoujścia. Zadzwonił telefon Mirka. Zanim się zorientował kto i w jakiej sprawie dzwoni padła bateria. Wiadomo tylko, że dzwonił ktoś z ekipy obsługującej regaty w sprawie mającej problemy „setki”, malutkiego jachciku biorącego udział w regatach. Połączenie się urwało, szkoda, może i my mogliśmy komuś pomóc. A tym czasem już widać falochron gazoportu, za chwilę wchodzimy na farwater i cumujemy w marinie. Robimy klar na jachcie. Oddajemy „szpiega”, dzięki któremu można było oglądać w internecie gdzie się znajdujemy. Idąc keją obok organizatorów słyszę jakąś rozmowę przyciszonym głosem, żeby nie robić fety jak dopłynie. Nie bardzo rozumiałem o co chodzi. Za chwilę widzę „setkę” na holu motorówki z masztem na pokładzie. To pewnie o nią chodziło gdy do nas dzwonili. Ale dla czego zalecali ciszę? Przecież szczęśliwy powrót samotnika przy takiej awarii i po wielogodzinnym dryfowaniu to powód to radości. Dopiero znacznie później pojawiają się na stronie regat komunikaty organizatora dotyczący innej „setki’:

„Podczas tegorocznej edycji regat Baltic Polonez Cup 2015 miał miejsce nieszczęśliwy wypadek. Z nieustalonych przyczyn Skipper jednoosobowego jachtu „Quark” wpadł do wody. Akcję ratowniczą podjęły jednostki Morskiej Służby Poszukiwania i ratownictwa SAR oraz policji. Mimo podjętej reanimacji Uczestnik naszych regat zmarł. Okoliczności wypadku bada policja.”

„Z uwagi na nieszczęśliwy wypadek, jaki miał miejsce w trakcie tegorocznych regat Baltic Polonez Cup, w wyniku którego zmarł jeden z naszych uczestników – Tomasz Turski – dla uhonorowania Jego pamięci i trudu żeglarskich zmagań, a także jako wyraz woli koleżanek i kolegów żeglarzy, postanowiliśmy dokończyć wyścig i pragniemy zadedykować go Tomkowi, który odszedł na wieczną wachtę.”


Cholera!!!

W czartek o godzinie 0530, po uzupełnieniu paliwa i zostawieniu napełnionego baniaka kolegów z Rzeszowiaka u bosmana ruszamy do Szczecina. Przy dobrej pogodzie jaka cały czas nam towarzyszy ten przelot to mały pikuś. Na koniec, już w naszej marinie, niczym mistrz Robert Makłowicz „przyrządzam” jeszcze jeden posiłek, pulpety ze słoika z makaronem, zmywam naczynia i zakańczam swoją fuchę cooka na Jamirze w czasie Regat o Puchar Poloneza. Udział w tych regatach to bardzo ciekawe doświadczenie pod wieloma względami. Myślę, że dużo się nauczyłem, dla tego jestem bardzo zadowolony, że mogłem wziąć w nich udział, mimo że nie udało nam się ich ukończyć. A że często byłem głównie cookiem i siłą typu przynieś, wynieś, pozamiataj? Nie ma problemu. Nawet kpt Baranowski, jako świeżo upieczony kapitan odbył wielomiesięczny rejs z kapitanem Kowalskim sprowadzony do roli cooka, a ja jestem tylko sternikiem morskim z doświadczeniem nieporównanie mniejszym niż kpt Baranowski w tamtym czasie.
Poturbowany Jamir w macierzystej przystani

sobota, 1 sierpnia 2015

51 ETAPOWE REGATY TURYSTYCZNE - ZNAKI ZAPYTANIA ZA KAŻDYM ROGIEM

      


       Nie należę do weteranów Etapowych Regat Turystycznych, startuję w nich dopiero od 2006 roku, ale od pierwszego startu bardzo mi przypadły do gustu. Jest w nich i rywalizacja sportowa i nawiązywanie kontaktów towarzyskich, jest też okazja odwiedzenia kilku marin w naszym regionie. Wszystkie poprzednie edycje zaliczyłem na Rudziku, bardzo dzielnej carince. Tym razem dosiedliśmy się z Markiem do Janka,  kolegi żeglującego na jachcie o dźwięcznej nazwie Marimba, czyli włoski jacht Kudu 760. Bardzo przyjemna jednostka, dobrze czująca się na lekkich wiatrach, choć i przy silniejszych też sobie radzi.


       Zupełnie nieoczekiwanie 51 ERT rozpoczęły się od dyskusji na temat wysokości wpisowego, a dokładniej rzecz biorąc od narzekań na ten temat, gdyż od ostatniego roku wzrosło ono dosyć znacząco. Do tego, od razu przy zapisach, organizatorzy pobierali opłatę za postój w Świnoujściu, co sprawiło, że łączna kwota do wyłożenia  na „dzień dobry” była całkiem pokaźna. Na szczęście Świnoujście było jedyną, tak przychylną mariną, która zażyczyła sobie opłat za sam postój. Żeby ukoić skołatane nerwy w związku z podwyżką wpisowego udaliśmy się na rybkę do Sailora. To w tej chwili, chyba ulubiony wśród żeglarzy lokal w Trzebieży. Zawsze można tam zjeść przyzwoitą zupę rybną i inne specjały z ryb, wypić piwko i sobie przyjemnie pogawędzić. A jest o czym, bo frekwencja na tegorocznych regatach słaba (niespełna 60 jachtów), z resztą podobnie, a właściwie jeszcze gorzej, było na zakończonych niedawno regatach Bakista Cup. Czy to zatem zmierzch regacenia w zachodniopomorskim? Warto byłoby zastanowić się nad przyczynami tej sytuacji. Trudno się zgodzić z jednym z kolegów, który stwierdził, że jemu właściwie nic się nie podoba, tym nie mniej, coś dzieje się nie tak. I nie chodzi o to, że dostałem koszulkę o dwa numery za małą, bo większych nie było. Wszak przypłynęliśmy do Trzebieży przede wszystkim dla zabawy. Przynajmniej tak wszyscy twierdzą przed startem. Przyglądając się jednak napięciu na starcie i gorącym dyskusjom o podziale na klasy, mam jednak poważne wątpliwości co do szczerości tych deklaracji o rozrywkowym charakterze udziału w ERT.
       W zeszłym roku pojawił się nowy organizator. Na pewno uczestnicy zeszłorocznych ERT byli bardzo rozczarowani ofertą w marinach, która z racji okrągłego jubileuszu miała być wyjątkowa, a w zasadzie nic nie był. Porównanie z 49 ERT wypadło bardzo blado. A jak będą wyglądały 51 ERT, to okaże się na koniec. Podwyższone wpisowe na pewno nie wpłynęło dobrze na nastroje. Kolejna sprawa wywołująca gorące dyskusje, jak wspomniałem wyżej,  to podział na grupy i możliwość udziału jednocześnie w dwóch grupach. Pachnie to jakimś cwaniactwem, zgoła nie pasującym do turystycznego charakteru tych regat.


       Pierwszy etap, z Trzebieży do Świnoujścia, zaskoczył stałych bywalców brakiem jakichkolwiek boi zwrotnych. Po prostu minąć linę startu, a później linię mety, nie wpadając po drodze w sieci rybackie, i tyle. Nigdy ten etap nie należał do zbyt skomplikowanych, ale zwykle jedna boja zwrotna była, niekiedy nawet boja rozprowadzająca na starcie. Tym razem nic. Na starcie mieliśmy bardzo słaby wiatr, co nawet było nam na rękę. Niestety pojawiło się i drugie zaskoczenie, tym razem tylko dla nas: boja linii startu na zbyt długiej, a do tego pływającej lince. Byliśmy dobre 2-3 metry od boi gdy spostrzegłem pływającą linę. Przy tym wietrze nie było szans na gwałtowny manewr odejścia od boi. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach lina łaskawie raczyła wcisnąć się w najmniej dogodne miejsce jakie było możliwe, między płetwę sterowa a skega i skutecznie zaciągnęła się w załamaniu na samej górze. Tak oto zostaliśmy uwikłani w linę, długą linę. Moje nurkowanie i próby wypchnięcia liny przez szczelinę między płetwą a skegiem okazały się zupełnie bezowocne. Z jakiegoś powodu lina była cały czas napięta i albo mocowałem się z boją aby ją przepchnąć albo z kadłubem jachtu. W jakimś momencie, gdy na dłuższą chwilę zawisłem na drabince nad wodą aby nieco odetchnąć, zauważyłem, że cały czas pracują żagle … ha! ha! ha! Niestety lina była już tak zaciśnięta, że zluzowanie żagli nic nie dało. W końcu wpadliśmy na pomysł, że trzeba odwiązać tę nieszczęsną linę od boi, rozbuchtować ją i przeciągnąć przez szczelinę. Ponieważ i mocowanie do boi i buchta były tuż przy boi, wszystkie te czynności trzeba było wykonać w wodzie. Samo przeciągnięcie, też nie poszło bezproblemowo, bo pod zbyt ostrym kątem lina nie dawał się wybierać. Musiałem przytrzymywać ją nogami by spłaszczyć kąt i dopiero wtedy dało się ją wyciągnąć. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem było odcięcie liny, ale wtedy było ryzyko utraty kotwicy, a tak i boja i kotwica zostały uratowane. Tyle tylko, że cała operacja trwała bardzo długo i gdy w końcu się uwolniliśmy, cała stawka odpłynęła w siną dal. Mimo to udało nam się jeszcze dogonić niektórych rywali i na mecie zameldowaliśmy się na 13 miejscu w stawce 27 jachtów startujących w naszej grupie. Na pamiątkę po tym zdarzeniu pozostanie powiedzenie wymyślone przez Janka: „Wiktor w zalewie”.


       W Świnoujściu jak zwykle nikogo nasze regaty nie interesowały. Ale żeglarze to narodek zaradny i szybko samoorganizujący się. Grupy dyskusyjne tworzyły się spontanicznie. Zaraz też przyszło zaproszenie z Trzeciego od Kaśki na pomidorową z zacierkami. Pyszna zupa. Trochę posiedzieliśmy, trochę pogadaliśmy i powędrowałem dalej ku kolejnej grupce. Ktoś miał nieco porwany żagiel. Utworzyła się grupa wsparcia. W marinie nie ma żaglomistrza, a jednak znalazła się nawet maszyna do szycia i żagiel został przywrócony do życia. A morskie opowieści płynęły szerokim i leniwym strumieniem jak Amazonka u swego ujścia. Np. jak to w dawnych czasach żeglarze zabiegali w czasie odprawy o przychylność i łaskawość wopisty częstując go szklaneczką tradycyjnego polskiego napoju. Po pierwszej szklance przyszła kolej na drugą, której wypicie poprzedzone zostało zawołaniem: no to na drugą nóżkę! Ale gdy szklanka błysnęła dnem, zasmucony wopista powiedział: O cholera! Poszło w tę samą.
       Wyścig na Zatoce Pomorskiej był całkiem ciekawy. Próbowaliśmy nawet walczyć o jak najlepsze miejsce chcąc odrobić straty z pierwszego dnia. Okazało się, że tych naszych starań wystarczyło raptem na trzecie miejsce. Bellatrix i Resnavalis były od nas szybsze. Niestety pogoda była taka sobie. Prognozy zapowiadały opady dopiero około 1700, a tu już o 1300 miała miejsce solidna pompa. Był to pierwszy poważny test zakupionej w zeszłym roku nowej kurtki firmy Regatta. Test niestety został oblany, dosłownie i w przenośni. Dobrze, że na jachcie nie brakowało płynów rozgrzewających, które sobie zaordynowaliśmy natychmiast po powrocie do mariny.


       Niedzielne popołudnie było szare i ponure. Nad mariną snuł się przygnębiający smutek. O 1800 odbyło się ogłoszenie wyników i wręczenie pucharów. W imieniu władz miasta wystąpił dyrektor Ośrodka Sportu i Rekreacji „Wyspiarz”, pan Mariusz Fryska. Czy to już faktycznie koniec Etapowych Regat Turystycznych czy to tylko  pogoda?
       W poniedziałek etap ze Świnoujścia do Dziwnowa. Prognoza pogody: 4-5 B, mniej więcej z zachodu. Pani sędzia tak się przestraszyła tej pogody, że odroczyła start aż do godziny 1500. Słuchając porannych rozmów na kei, z niejakim zdziwieniem stwierdziłem, że tych obawiających się było znacznie więcej. Hmm? W trakcie wyścigu wiatr stopniowo słabł. Jachty startujące nieco wcześniej, KWR-y i ORC dopłynęły do mety normalnie. Dla nas ostatnie metry to była katorga na rozbujanym morzu i bez wiatru. Metę minęliśmy zjeżdżając po falach niczym surferzy.


       W Dziwnowie nie było już dla nas miejsca, ani w nowej marinie ani przy miejskiej kei, gdzie zainstalowano Y-bomy co znacznie zmniejszyło ilość miejsc postojowych. Ale lipa! Czyli, znowu podziwiamy Dziwnów na odległość i nawet nie zwalniając płyniemy dalej, do Kamienia Pomorskiego. Tam zawsze znajdzie się miejsce i gościnni ludzie.
       Wyścig na Zalewie Kamieńskim zawsze jest ciekawy. Trasa biegnie po trójkącie, trochę przeszkadzają sieci rybackie, a i wiatr potrafi płatać figle. Tym razem były znowu ostrzeżenia pogodowe. Pani sędzia ograniczyła wyścig do jednego okrążenia. Jazda była piękna. Kierunek wiatru sprawił, że najdłuższy bok trójkąta był kursem spinakerowym. Jak dla nas, nie była to dobra informacja. Nie było bowiem na Marimbie wielkiego entuzjazmu do stawiania spinakera. Jeszcze w połowie kursu spinakerowego można było zobaczyć jak zbliża się do nas po niebie potężny, granatowy wał. I znowu jachty z grup pomiarowych miały szczęście. Wystartowały o piętnaście minut wcześniej i to wystarczyło by minęły linię mety przed tym co nadciągało. Nas to draństwo dopadło już za ostatnią boją zwrotną. Gnaliśmy na dużej genule, z wyluzowanym grotem. Były dwa uderzenia. Woda lała się jak z węża strażackiego. Nic nie było widać. Boję mety dostrzegliśmy dopiero tuż przed linią mety. Całe szczęście, że Camelot, statek komisji był wystarczająco duży by móc go nieco wcześniej dostrzec. Okazało się, że znowu wpłynęliśmy na metę na trzeciej pozycji. Dwanaście jachtów z 28 w naszej grupie wycofało się z wyścigu. Bezkonkurencyjny ponownie okazał się jacht Bellatrix, to ich regaty.


       Tym razem oprawa regat w Kamieniu Pomorskim zdecydowanie skromniejsza niż w latach poprzednich. Na szczęście, przed uroczystościami poszliśmy na rybkę do rybaka, do smażalni-wędzarni Zubowicz KAM-13. Od lat, jak dla mnie najlepsza ryba w rejonie Zalewu Szczecińskiego. Tym razem oprócz smażonego dorsza wziąłem na próbę ich nowość, marynowanego łososia. Muszę przyznać, że opinie na jego temat były podzielone, ale mi bardzo smakował. A gdyby tak jeszcze do niego małą, bardzo dobrze schłodzoną wódeczkę, to byłoby wyśmienite.
       Głównym wydarzeniem w Kamieniu było nadanie marinie imienia kpt. Zdzisława Michalskiego (1929-1986). Swoją żeglarską przygodę kpt. Michalski rozpoczynał w 1947 roku od rejsu morskiego na „Orliku”. Później pływał na „Generale Zaruskim”. Przez dwanaście lat związany z „Zewem Morza”. Na nim właśnie w latach 1973-1974 odbył rejs dookoła świat, trwający 388 dni. Brał też udział w 1976 roku w Operacji Żagiel. Ceremonii nadano uroczysty charakter. Była żona kapitana, zza wielkiej wody przyjechała córka, przyjechało też wielu znamienitych żeglarzy, ze skromnym jak zwykle kpt Wojtkiem Jacobsonem. To faktycznie było godne uczczenie pamięci wybitnego człowieka, któremu za życia nie raz wiatr wiał w twarz.. Przy okazji pan burmistrz Stanisław Kuryłło wręczył puchary za wyścig na Zalewie Kamieńskim. Największym wzięciem, szczególnie wśród dzieci, cieszył się wielki puchar pełen lodów.

kpt. Wojciech Jacobson
       Przejście z Kamienia do Wolina ma wybitnie turystyczny charakter. Oczywiście nie dotyczy to tych, których maszty sterczą ponad 12,5 m nad wodą. Ci muszą albo płynąć dookoła, przez Bałtyk, Kanał Piastowski i Zalew, albo dokonywać karkołomnej ekwilibrystyki przy przechylaniu jachtu pod mostem koło Wolina. W końcu jednak wszyscy docierają do Wolina. Tu również nowa, śliczna marina. Przede wszystkim jednak bardzo serdeczne przyjęcie. Pan Burmistrz Eugeniusz Jasiewicz i inni przedstawiciele władz lokalnych, pan wicemarszałek województwa, no i nie zastąpiona pani Lucyna. Z każdego zdania pana Burmistrza przebija jego lokalny patriotyzm. Miło jest słuchać tak zaangażowanych ludzi. Zabrakło jednak, również w Wolinie, jakiejkolwiek części artystycznej, na którą zwykle żeglarze wyczekują z dużym zainteresowaniem. I tylko jeden drobiazg niestety wprowadza pewien zgrzyt. Toalety! Jeden pisuar, dwie kabiny. Być może na co dzień jest to ilość wystarczająca, ale nie jak przypływa ok sześćdziesiąt jachtów . Nie ma sensu budowanie wielkich sanitariatów, które byłyby wykorzystywane raz, dwa razy do roku. Ale tylko w Trzebieży wpadli na pomysł by dostawić przenośne toalety. Nie jest to idealne rozwiązanie, ale 3-4 takie przybytki na pewno przydałyby się w czasie regat w każdej marinie do której właśnie zawitała flotylla ERT, no może poza Świnoujściem i Kamieniem pomorskim, gdzie jest nienajgorzej w tej kwestii.
       Największymi trudnościami etapu z Wolina do Nowego Warpna były: dopłynięcie do linii startu bez wejścia na jedną z licznych w tym rejonie mielizn i niezaplątanie się w liczne sieci stojące na trasie wyścigu. Poza tym, tradycyjnie już, żadnego startu na wiatr, żadnej boi rozprowadzającej, żadnej boi zwrotnej. Liczą się tylko parametry jachtu i to aby mu nie przeszkadzać. Znowu dopłynęliśmy na trzecim miejscu. Mimo, że wszystko wydawało się proste, jakoś nam to płynięcie nie szło. Atmosfera na jachcie zgęstniała. To był trudny dzień, do tego im bliżej wieczora tym gorsza pogoda. Wiało, nawet coś pokropiło. Admiralnie, jakoś tak smętnie.
     Marina w Nowym Warpnie nieco się zmieniła. A to za sprawą nowych dzierżawców. Starają się jakoś uporządkować teren, postawili trzy domki kempingowe i niewielką tawernę, w której przez cały wieczór grał muzyk na gitarze klasycznej. Widać, że bardzo by chcieli rozkręcić, tę niezwykłą marinę.  A co jest najsłabszym punktem mariny? Już nawet nie będę pisał, bo każdy to odgadnie bez najmniejszego problemu.


       Mimo nienajlepszej pogody odbyła się uroczystość wręczenia pucharów za zwycięstwo w etapie z udziałem zastępcy burmistrza tego zacnego miasteczka. Otrzymaliśmy skromny poczęstunek oraz po bochenku chleba od miejscowego piekarza.
       Każdy wiatr kiedyś w końcu się wydmucha i zapanuje cisza. Tak też się stało w Nowym Warpnie. Do tej pory pani sędzia straszyła nas silnymi wiatrami, a teraz zbyt słabymi. Rozważała opóźnienie startu w oczekiwaniu na nieco silniejsze podmuchy. Przygotowała propozycję skrócenia trasy. A co przy tym było dyskusji, to wprost trudno opisać. Gwar się zrobił jak w ulu, bo nam zawsze jest źle. W końcu wystartowaliśmy o wyznaczonej porze. Szybko pojawił się komunikat o skróceniu trasy. Wyścig znowu prościutki od startu do mety. Trzeba było tylko uważać na mielizny i sieci rybackie. Nawet nieźle nam wyszedł ten wyścig. Byliśmy dziewiątym jachtem bezwzględnie na mecie. Niestety w naszej grupie tradycyjnie musieliśmy zadowolić się trzecim miejscem. Zupełnie niespodziewanie wygrała w naszej grupie całkowicie niezauważana wcześniej Dallia, czyli stary, poczciwy birdie 24. To był drugi etap w całych regatach, którego nie wygrała Bellatrix. Co gorsza, nagle objawił się nam kolejny poważny konkurent do trzeciego miejsca w generalce. Odniosłem jednak wrażenie, że moi koledzy nie bardzo przejęli się zagrożeniem ze strony Dallii, choć w klasyfikacji dzieliły nas tylko dwa punkty.


      Stepnica, to Stepnica. Tu wciąż można liczyć na huczną imprezę. Pan Burmistrz Andrzej Wyganowski wraz ze swoimi ludźmi zapewniają regatom dobrą oprawę. Jest jarmark różności, są zabawy i konkursy dla dzieci, jest poczęstunek, koncert grupy Tonam & Synowie i DJ prowadzący dyskotekę pod chmurką do późnych godzin nocnych. Wszystko to tworzy atmosferę dobrej wakacyjnej zabawy.
       Ostatni etap, ze Stepnicy do Trzebieży rozgrywany był przy pięknej żeglarskiej pogodzie. Początkowo wiało 4-5 B, później nieco wiatr osłabł, do 3-4 B. Odcinek od startu do boi zwrotnej był z wiatrem. Kto tylko mógł stawiał spinakera. Reszta ustawiała żagle na motyla. Niektórzy próbowali z genakerami, ale to wychodziło jakoś średnio. Tym nie mniej, lepiej niż to co my wymyśliliśmy. Zamiast płynąć na porządnej genule, popłynęliśmy na foku. Chyba dopadła nas pomroczność jasna, lub coś w tym rodzaju. Jakimś cudem zajęliśmy 6 miejsce na 17 jachtów, które wystartowały do ostatniego wyścigu. Nie uratowało nas to jednak od klapy. Ta lekceważona Dallia była 4. Zrównała się zatem z nami punktami, a że miała wygrany jeden wyścig, a my żadnego, to jej przypadło ostatecznie trzecie miejsce w łącznej klasyfikacji. Nie pozostaje nic innego jak szczerze pogratulować Adamowi Bąkowi sukcesu! Co też uczyniłem osobiście wieczorem w restauracji Portowej przy zafundowanym nam poczęstunku. Już dawno tak się nie objadłem kiełbasek z grilla. A to za sprawą kolegów, którzy wcześniej wycofali się z regat. Dostaliśmy po kilka talonów, a każdy talon to solidna porcja kiełbasy, ogórki małosolne, buła i zupka chmielowa bądź napój alternatywny. Można było sobie pobiesiadować do woli. W rezultacie, kiedy zmieniliśmy lokal by świętować imieniny Krzyśka Dąbrowskiego, najzwyczajniej w świecie nie miałem już siły. 

            
       Zakończenie regat odbyło się tradycyjnie w niedzielę na terenie trzebieskiego portu. Znaczna część uczestników przebierała ze zniecierpliwienia nogami, chcąc jak najszybciej wyruszyć w drogę powrotną. W uroczystości wzięli udział prezes OZŻ, pan Zalewski i pan Jagniątkowski, oczywiście burmistrz Polic, pan Władysław Diakun, kapitan portu i jeszcze kilka osób mających znaczenie w naszym żeglarskim światku. Uroczystość rozdania nagród zazwyczaj jest bardzo przyjemna i radosna. Nie inaczej było i tym razem. Pucharów co niemiara, pan burmistrz Diakun ufundował nagrody dla wszystkich dzieci biorących udział w regatach. Niestety nie mogło się obyć bez zwrócenia uwagi na niszczejący po sąsiedzku obiekt PZŻ, niegdyś żeglarska mekka. Trwają jakieś spory prawne i proceduralne a ośrodek popada w kompletną ruinę. Zarówno w oficjalnym wystąpieniu pana Zalewskiego jak i w prywatnych rozmowach było bardzo dużo żalu i złości na decydentów z PZŻ. Wrócił też temat podziału na grupy i startowanie jednocześnie w dwóch grupach.  Niektórzy, startując w dwóch klasach, zgarnęli tyle pucharów, że mieli problem by je upchnąć na jachcie. Janek określił ich wdzięcznym mianem „złomiarzy”.


       No i 51 Etapowe Regaty Turystyczne przeszły do historii. Mam wrażenie, że firma, która od ubiegłego roku zajmuje się ich organizacją, nie sprawdza się zbyt dobrze. Momentami ma się odczucie, że poza sędzią nikt się tymi regatami nie zajmuje. Wieje jakąś smutną pustką. Druga uwaga, to coraz bardziej banalne trasy. Jazda od startu do mety z wiatrem, to zupełnie nie to o co chodzi. Tu nie ma miejsca na pokazanie choćby odrobiny żeglarskiego kunsztu. Czy nie można wyznaczyć na Zalewie 2-3, a może i 4 punktów zwrotnych? Pod koniec regat pani sędzia miała pomysł aby zrobić na Roztoce krótkiego up and dawn’a. W warunkach jakie panowały, tzn krótka trasa na akwenie tak mocno zarośniętym wodorostami, byłoby to zupełne nieporozumienie. Na szczęście pani sędzia dała się przekonać do innego wariantu, całkiem ciekawego, choć nieco krótkiego.
       Trochę grymasiłem? I tam uważam, że Etapowe Regaty Turystyczne to świetna impreza. Żadne inne regaty nie dają takich możliwości połączenia chęci do rywalizacji z piękną turystyką, z radością żeglowania. Jak tylko będę mógł to z wielką ochotą wezmę w nich udział za rok.  

Dzielna załoga Bellatrix 



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...