wtorek, 20 marca 2012

SELLARONDA


Punktem kulminacyjnym pobytu w Val Gardena miało być przejechanie Sellarondy. Nie bardzo wiedzieliśmy ile nam to czasu zajmie, więc nie startowaliśmy z Secedy. Od razu pojechaliśmy skibusem do Santa Cristina. Mieszkaliśmy akurat w takim miejscu, że mieliśmy przystanek skibusa tuż przy domu. Kupiliśmy pierwszego dnia bilety na cały tydzień i używaliśmy sobie do woli. Pierwszego dnia, zupełnie nieświadomie, kupiliśmy bilety u tamtejszego kanara, a właściwie kanarzycy, sympatycznej, uśmiechniętej młodej kobiety. Że tak było, zorientowaliśmy się kilka dni później, kiedy jadąc właśnie do St. Cristiny, byliśmy świadkami kolejnego nalotu kanara, wcale nie młodego, ale również sympatycznego, uśmiechniętego jegomościa. Ktoś nie miał biletu. Żaden problem, pan po prostu mu go sprzedał. Czy takie coś jest u nas możliwe?  I wcale nie chodzi mi o postawę naszych kanarów …

       Szlak narciarski Sellaronda zasadniczo można pokonać na dwa sposoby, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli szlakiem pomarańczowym lub odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, czyli szlakiem zielonym. A co jak zegarek nie ma wskazówek?

       My wybraliśmy wariant pomarańczowy. Aby zamknąć pętlę skorzystaliśmy z 14 wyciągów, kanap i gondolek. W kilkuosobowej grupie zwykle jeździ się nieco wolniej. Do tego, do skowronków, to raczej się nie zaliczamy. A i po drodze trzeba było się zatrzymać na małe co nieco. I to nie jeden raz.  W rezultacie  była to dla nas całodniowa wycieczka.

       Trudność tras na Sellarondzie jest mocno zróżnicowana i to niestety dało się odczuć po ilości i wielkości muld. Co prawda gospodarze bardzo się starali, ale przy +12oC i przy tych tysiącach ludzi, którzy tam jeżdżą, co bardziej strome trasy, w okolicach obiadu były już bardzo trudno przejezdne. Muldy były już takie wielkie, że spokojnie można było bawić się w nich w chowanego. Tego dnia nasza wycieczka nieco grymasiła.

       Jadąc jednym z kolejnych wyciągów, oglądaliśmy parking dla kamperów. Dominowali tam Holendrzy. Ależ to musi być frajda, spędzić zimą cały tydzień w kamperze na parkingu w górskiej dolinie. Już czuję tę cudowną rozkosz, kiedy wracam przepocony po całodziennej jeździe na nartach i się rozbieram w takim kamperze. Ciekawe jak rozwiązują sprawę ogrzewania. Pewnie też niezłą frajdą jest branie gorących pryszniców w takim pojeździe. Bardzo szczególne zamiłowania, bo raczej nie chodzi tu o brak pieniędzy.

   Zrobienie pętli Sellarondy jest tylko jedną z opcji narciarskich harców w tym regionie, bo do Sellarondy podwieszone są różne, mniejsze i większe satelity. M.in. tak znane miłośnikom narciarstwa jak Alta Badia, Araba, Val di Fassa. Można szusować  w różne strony. Jesteśmy przy Mamoladzie, 3343 m n.p.m. Narciarzy wręcz rozsadza radość, niczym zająca wpuszczonego na pole kapusty … dopóki nie pojawi się myśliwy ze strzelbą. Trafiliśmy na Sellarondzie na dosyć trudne warunki z powodu wysokiej temperatury i ogromnej ilości narciarzy. Momentami naprawdę ciężko się jechało. Ale czy można było odpuścić sobie Sellarondę? O nie, w żadnym wypadku. Kiedy dzień zbliżał się do końca, pętla została zamknięta, pojawił się wielki, ogromny, niedosyt. Bo widziałem na własne oczy jak wiele tras pominąłem. Chciałoby się wszystko naraz ogarnąć. Jeszcze tu, jeszcze tam! Może za rok?

wtorek, 13 marca 2012

Seceda - czysta radość z jazdy na nartach.

       Kiedy już się rozjeździliśmy na malowniczych trasach Alpe di Siusi przyszedł czas na poznanie Secedy. Trochę nas nasza gospodyni nastraszyła, mówiąc, że te pierwsze to takie przyjemne a Seceda to już taka bardziej sportowa. Skoro jednak już  podjęliśmy decyzję gdzie jedziemy, to nie ma odwrotu. Nasza drużyna się nie cofa.
       Początek drogi do wyciągu był bardzo przyjemny i sprawił, że znowu byliśmy zachwyceni Ortisei. Otóż, kilkadziesiąt metrów od przystanku Skubisa weszliśmy na ruchome schody, które wyniosły nas wysoko do góry. Gdy skończyły się ruchome schody zaczął się … ruchomy chodnik. I znowu kilkadziesiąt metrów w górę. A później jeszcze kawałeczek ruchomych schodów i znaleźliśmy się przy dolnej stacji gondolek na Furnes (1736 m npm). Można się poczuć, jak niemiecki emeryt, którego z salonu do jadalni podwożą mercedesem. Miło, wygodnie i nic się nie dzieje. Ale nie jest tak źle. Po wjechaniu na Furnes jest przesiadka.

Na Secedę (2500 m npm) jedzie się wagonikami, niczym w świetnym filmie „Tylko dla orłów”. Dwa wagoniki, na sąsiadujących ze sobą linach kursują na zmianę, tworząc wahadełko. Jeden w górę drugi w dół. Samo spojrzenie na te liny, na to jak one się wspinają w górę i jak maleńkie wydają się zawieszone na nich wagoniki, sprawiają, że pojawia się dreszczyk emocji. A kiedy jeszcze obsługa wagoników dopycha pasażerów, niczym w tokijskim metrze, robi się naprawdę interesująco. Raz pan niezbyt starannie upchał narciarzy i drzwi się nie domknęły, co zatrzymało wagoniki. Pan się cofnął, dopchał kogoś wystającego, docisnął drzwi i poszło. A potem już tylko przepaść pod nami i niemal pionowa skała przed nami. Dojeżdżamy jednak na górę szczęśliwie i możemy się rozkoszować widokiem niesamowitej panoramy.

       My jednak nie przyjechaliśmy tutaj tylko po to by napawać się widokami. Przede wszystkim przyjechaliśmy po to by jeździć na nartach. Na Secedzie nie ma zbyt wielu tras, ale te co są, są świetne! Jeśli wdrapiemy się na samą górę, oczywiście niekoniecznie z buta, to możemy pojechać sobie z powrotem do Ortisei, bagatela, 10,5 kilometra fantastycznej trasy. Co za jazda, niewyobrażalna radość z jazdy. Jest czas aby się tym nacieszyć.

       Można też z Secedy pojechać w drugą stronę, w kierunku Santa Cristina. Ta trasa jest krótsza, tylko 6 kilometrów, ale też nic jej nie brakuje. Wręcz przeciwnie trasa jest wyśmienita. Z góry na dół można zjechać piękną, szeroką trasą, oznaczoną jako trasa czerwona. Ale jest tam taka wisieneczka na torcie, alternatywny fragment oznaczony na czarno.

Prosto w dół, stromo, bez wypłaszczeń ale też i bardzo szeroko. Ale jazda! Jazda, jazda i jesteśmy w Santa Cristinie. A tu kolejna niespodzianka. Można wsiąść do gondolki i wrócić na Secedę, ale można też wsiąść do wagonika, niczym minimetro i przejechać pod miasteczkiem by dotrzeć do wyciągów na Sochers i dalej na Ciampinoi, czyli wylądować na Sellarondzie. Sellaronda to jednak zupełnie inna bajka.

       Aby wypad narciarski można było uznać za w pełni udany trzeba zwiedzić przynajmniej jedną górską chatę, a najlepiej kilka. Te w rejonie Val Gardena są godne polecenia. Tylko raz trafiliśmy do przybytku, który nas rozczarował. Na Secedzie najbardziej przypadła nam do gustu Chata Trola. Niewielka, stojąca nieco na uboczu ma świetny klimat i dobre jadło. Przyglądając się zarówno tej chacie, jak i innym odwiedzanym, podziwialiśmy ich wystrój. Starannie dobrane ozdoby, wszystko czyściutkie i dopieszczone. Ileż pracy trzeba włożyć, by to tak wyglądało. 
       Delektując się różnymi specjałami miejscowej kuchni i baru, toczyliśmy leniwe rozmowy. Niestety, nawet wysoko w Alpach napastowały nas telefony. Nie zawsze można było nie odbierać, ale za wszelką cenę staraliśmy się kończyć te rozmowy jak najszybciej. Ja zwykle mówiłem, że jestem daleko od Szczecina. Romek pewnego razu, odebrawszy taki kłopotliwy telefon stwierdził, że jest „na konferencji w Niemczech”. Że na konferencji to jasne. Ale, że w Niemczech? Chyba chodziło o to, że konferencja w Niemczech to musi być coś bardzo ważnego i solidnego, Niemcy to Niemcy!  Wszystkich przebiła jednak Ula, które stwierdziła, że „w ogóle jej nie ma”! O, i już.
       Ortisei to nie jest wielkie miasto. Liczy sobie nieco ponad 4,5 tyś mieszkańców. Mimo to warto się po nim pokręcić. Miasto jest niesamowicie zadbane. Właściwie to nie jest najlepsze określenie. Wszystko tutaj jest tak wycyzelowane, dopieszczone, że powiedzenie, że jest zadbane, to dużo za mało. Nie ma też wątpliwości, że i miastu i znacznej części jego mieszkańców powodzi się bardzo dobrze. Nigdzie jeszcze, do tej pory, nie widziałem tyle Mercedesów R na taksówkach. I to nie jakieś kilkuletnie „starocie”. Nowiutkie, lśniące i śmierdzące jeszcze salonem, samochody. 
       Jak przystało na miasto turystyczne jest tam sporo sklepów. Oczywiście do najliczniejszych należą sklepy obuwnicze. Nie brakuje sklepów sportowych. Najbardziej jednak przyciągają sklepy  z wyrobami regionalnymi. Są atrakcyjnie zaaranżowane a regały uginają się od wszelakiego dobra, mięsa, sery, alkohole, ciasta i rzeźby. No właśnie, na każdym kroku można się przekonać, że jesteśmy w jakimś niezwykłym centrum rzeźbiarskim. Szkoła, pracownie, sklepy. Również nasz gospodarz, Fridrich Rifesser, jak mogliśmy się przekonać, należy do grona bardziej uznanych artystów. Pokazał nam swoją niewielką pracownię. Pokazał też fotografie swoich najznamienitszych dokonań. Byliśmy po dużym wrażeniem.

        Jeden z kolegów, wiedząc że jadę do Ortisei, poprosił aby przywieźć mu nalewkę na poziomkach. Okazało się, że to jeden z miejscowych symboli. Ja, jednak jak przystało na człowieka ostrożnego, postanowiłem, że najpierw zakupimy ten specjał i sprawdzimy osobiście co to jest. No i zaczęło się. Ach nie ma o czym mówić, tego po prostu trzeba się napić.
       Wartym polecenia jest również, odwiedzenie po nartach basenu. Właściwie to jest taki mały aquapark. Jest normalny basen dla chcących popływać. Jest niewielki basenik z atrakcjami typu rwący nurt czy strumień wody lejący się z góry, położony na zewnątrz. Fajne uczucie towarzyszy kąpieli w otwartym basenie zimą, w górach. Jest jacuzzi, sauna i fotele do leżakowania. I co istotne, na basen warto dotrzeć tuż po 19.30. Od tej pory do zamknięcia, tj do 22 wejściówka kosztuje 50 % normalnej stawki, czyli nieco ponad 5 Euro, bez limitu czasu.
       No cóż, w Ortisei, można się wyszaleć, wedle uznania, można się zrelaksować, można po prostu świetnie spędzić urlop.

       Nigdy nie robiłem żadnych filmów, ani aparatem, ani kamerą. Coś mnie jednak podkusiło i ostatniego dnia, na Alpe di Siusi, wzięłem swojego Lumiksa i trzymając w jednej ręce filmowałem jak szusuje moja żoneczka. Dzień był bardzo słoneczny, więc nic nie widziałem na wyświetlaczu. Dzieło z tego nie wyszło. Raczej przypomina to rysunek trzylatka, ale jest zabawne, a przy okazji pokazuje kawałek tych przepięknych gór.


środa, 7 marca 2012

Narty w Ortisei

      
 Ze Szczecina do Ortisei, albo jak kto woli do St. Urlich, wszak to Południowy Tyrol, jest ok. 1060 km przyjemnej podróży autostradami. Oczywiście, w dzisiejszych czasach korki na autostradach stały się czymś tak naturalnym i oczywistym jak mgła w Londynie, mróz na Syberii czy kolejka na poczcie. Nic więc dziwnego, że podróż zamiast trwać ok.  10 godzin, zwykle wydłuża się do dwunastu, a niekiedy nawet więcej. Korki zaczynają się przed Monachium i ciągną się do granicy z Austrią i jeszcze trochę dalej. W tej sytuacji bardzo przydatny okazał się zbiór dowcipów i anegdot zgromadzony przez kolegę na laptopie z otrzymanych przez niego e-maili. Uciechy z tego było co niemiara. Jak zwykle, choć świetnie się bawiłem, nic nie zapamiętałem. Pierwsza ulga w przebijaniu się przez korki przychodzi dopiero w okolicy Kuffstein, które jest pierwszym ważnym celem dla wielu miłośników jazdy na nartach. I tak, co dolinka, robi się coraz luźniej. Przełęcz Brenner przejeżdża się już zupełnie normalnie. W końcu zjazd z autostrady, prawdziwa karuzela, można stracić orientację jak na karuzeli w wesołym miasteczku, dalej ok. 20 km normalną drogą i jesteśmy na miejscu. Dojeżdżamy już po ciemku, więc na razie nie mamy pojęcia gdzie się znaleźliśmy.
       Z tymi nartami w Ortisei to oczywiście bujda na resorach. Po miasteczku normalnie się chodzi lub jeździ samochodami. Narty ubiera się dopiero na stokach ciągnących się wzdłuż Val Gardena.

       Pierwszy dzień po przyjeździe rządzi się swoimi prawami. Nieco opóźniona pobudka, nieco dłuższe śniadanie, nieco wolniejsze ruchy …  w rezultacie przy gondolkach znaleźliśmy się koło południa. Przy kasie okazało się, że można kupić bilet tylko na pół dnia, ale trzeba poczekać ok. pół godziny. Ktoś rzucił hasło, że w związku z tym czekamy bo zaoszczędzimy po ok. 15 euro. Reszta grupki przyjęła to bez protestu, wszak zawsze to niezmiernie miło wydać mniej niż więcej. Kiedy jednak wieczorem siedliśmy nad cennikiem skipassów i dokładnie wszystko policzyliśmy okazało się, że za 5,5 dnia zapłaciliśmy  o 3 euro więcej niż gdybyśmy od razu kupili karnet na całe 6 dni!    
        Po wysłuchaniu opinii znajomych, którzy już w tym regionie bywali, na początek wybrałem Alpe di Siusi/Seiser Alm. Lubimy na początek się trochę rozjeździć na łagodniejszych trasach, a z opowieści na takie właśnie wyglądały „Siuśki”, i dopiero później wyruszamy na trudniejsze szlaki. Rzecz w tym, że z samej miejscowości niewiele widać. Ortisei schowane jest w głęboko wciętej dolinie i widać głownie gondole i kolejkę, którymi wjeżdża się na górę. A wjeżdża się faktycznie dosyć wysoko, bo na ok. 1750 m n.p.m.

       Jak już się wjedzie, to widok jest fantastyczny. Niekończące się pasma górskie. Wszędzie wyciągi i trasy narciarskie. Same Alpe di Siusi to 115 km tras, a z najbliższymi przyległościami już 175 km. Do tego przepiękna pogoda. Aż chce się podskoczyć z radości. Ruszamy!
       Trasy są po prostu super. Niezbyt mocno nachylone, bardzo szerokie i długie. Można cieszyć się radością z jazdy do woli. Z wyciągu na wyciąg. I coraz dalej, i dalej. Niesamowite przestrzenie.

       Jeden z wyciągów krzesełkowych ma stację pośrednią. Gdy się do niej dojeżdża jest spora tabliczka z napisami w kilku językach: Uwaga! Kijki trzymać wysoko!  Kolega niespecjalnie zwrócił na to uwagę i stało się. Zahaczył kijkami o próg śnieżny, drugim punktem oporu była ławeczka i kijki zdecydowanie zmieniły swój kształt. Kolega jeszcze nie zdążył dobrze się zastanowić co z tym zrobić, gdy już dojeżdżaliśmy do stacji końcowej, a tam z daleka nawoływał i machał nowymi kijkami pan obsługujący wyciąg. Co ciekawe, cena za te kijki nie była specjalnie wygórowana, raptem 20 euro. Gdy za jakiś czas ponownie wjeżdżaliśmy tym wyciągiem, kolega na widok tabliczki ostrzegawczej, stwierdził ze śmiechem, że powinno tam być napisane : Uwaga! Trzymaj kijki wysoko IDIOTO!

        Jednym z obowiązkowych punktów programu wszelkich wyjazdów, w tym również narciarskich,  jest zwiedzanie knajpek. To jak poranne mycie zębów. Bez tego ani rusz. Pierwszy wybór był raczej przypadkowy. Po prostu lokal znajdował się w miejscu, które nam akurat pasowało. Nazywało się toto Sanon. Jak się szybko okazało trafiliśmy doskonale. Obsługiwał nas jakiś młody, sympatyczny, człowiek z Węgier, który jak się wydawało, mówił wszelkimi potrzebnymi językami, w tym oczywiście orientował się w języku polskim. Dania przyjechały błyskawicznie, a smakowały wybornie. Sięgaliśmy nawzajem do swoich talerzy by popróbować wszystkiego, i trudno było nam się zdecydować co jest najlepsze. Szczególne wrażenie zrobiły na nas podsmażane ziemniaki, które były słodkawe i podsmażana kwaśna kapusta, która raczej nie przypominała tej, znanej nam, z polskiej kuchni. Wszystko było świetnie przyprawione. Ja wybrałem Speckknödel mit Sauerkraut czyli canederli allo speck con crauti cotti. Najbardziej w tej nazwie niemieckojęzycznej zmylił mnie ten speckknödel, który kojarzyłem z kluchami jedzonymi w Austrii. Tymczasem, dostałem coś całkiem smacznego, ale nie był to żaden kluch. Kształtem i konsystencją przypominało to średniej wielkości klopsy, ale do końca pobytu nie ustaliliśmy z czego było to zrobione. A do popicia, szczególnie kiedy mocno doskwiera pragnienie po jeździe na nartach, wręcz wyborny Weissbier.

       Wyjazdy narciarskie, to również miło spędzane wieczory. Nasza ekipa składała się z … hm, powiedzmy pięciu osób dorosłych i jednego młodzieńca, który niebawem kończy studia. Wzięliśmy ze sobą książki oraz różne gry. Pierwszy pomysł to brydż. Niestety, troje spośród nas zna tę grę, lepiej lub gorzej, ale jednak, jedna osoba chętnie by się nauczyła, ale musi mieć odpowiedniego nauczyciela. Odpowiedniego, czyli takiego, który panuje nad emocjami. Kolejna osoba, niby kiedyś liznęła nieco brydża, ale niewiele pamięta więc raczej nie. A nasz młody dżentelmen, po wysłuchaniu kilku wstępnych informacji o brydżu, stwierdził, że musi iść do pokoju, bo ma coś do załatwienia. Przypomniało mi się, jak wiele lat temu byliśmy z Ulą na wczasach z MPGM-u, w którym oboje pracowaliśmy. Wieczorami połowę uczestników turnusu można było spotkać w świetlicy, jak z zacięciem rozgrywali kolejne rozdania. W liceum nawet w czasie niektórych lekcji próbowaliśmy rozgrywać roberki. Jak to się pozmieniało.   

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...