środa, 3 kwietnia 2019

WŁÓCZĘGI PO MORZU EGEJSKIM I OKOLICY - cz.1




       Jeszcze tylko ten nieszczęsny lot samolotem i znowu będziemy w Grecji. Tym razem lecimy Easyjet-em, nieco lepiej niż ten fatalny Ryanair, ale i tak ścisk jak w puszce sardynek. W połowie lotu zaczynają boleć stawy, łapią skurcze i do tego ohydna kawa za którą trzeba jeszcze zapłacić. Gdzie te czasy gdy lot samolotem był synonimem luksusu?
       O ile lotnisko Schönefeld jest raczej dziadowskie, to port lotniczy im. Elefteriosa Wenizelosa w Atenach jest całkiem sympatyczny. Biedalinie oczywiście przyjmowane są gdzieś tam, na szarym końcu lotniska, całe kilometry od głównego budynku, ale na szczęście dla umęczonych podróżnych niemal do samego holu głównego można dojechać ruchomymi chodnikami. Od razu człowiek czuje się jak człowiek, a nie jednostka towarowa do przewiezienia.
       Lotnisko ateńskie jest bardzo przyzwoicie skomunikowane z centrum miasta. Dla żeglarzy szczególnie przydatna jest linia autobusowa X96, którą to linią dotrzemy za jedyne sześć Euro do większości marin aż po Pireus. My jednak tradycyjnie przyjeżdżamy dzień wcześniej i nocujemy w hotelu Galaxy, w niewielkiej odległości od mariny Alimou (zwanej potocznie Kalamaki). Bezpretensjonalny, prawie przytulny  hotel z jadalnią na ostatnim piętrze, skąd rozpościera się piękny widok na zatokę. No cóż hotel jest położony przy bardzo ruchliwej alei biegnącej wzdłuż brzegu, na której ogromny ruch jest przez całą dobę. Nie ma mowy aby zostawić w nocy otwarte okno. Jest oczywiście klimatyzacja, ale to jednak nie jest to. Ale za to po drugiej stronie bocznej uliczki dochodzącej do Alei Poseidona jest świetna cukiernia. Uwaga, jest naprawdę słodko, nawet największe łasuchy mogą odpaść. Wieczorem jednak zaczynamy od wycieczki na drugą stronę alei na kolację. Trafiamy na jakąś imprezę. Trochę tłoczno i bardzo głośno ale to już prawdziwa Grecja, którą mimo pewnych zastrzeżeń bardzo lubię. 

Hotel Galaxy - baza wypadowa żeglarzy
       Przybycie do Aten w piątek ma tę wielką zaletę, że sobotni poranek i przedpołudnie są bardzo nieśpieszne. Można się delektować śniadaniem na szóstym piętrze, można przejść spacerem do mariny. Można poczuć się prawdziwym Grekiem. Oczywiście nie obyło się bez drobnego zamieszania z taksówkami. Zamówienie przez jednego klienta dwóch taksówek to jednak spore wyzwanie dla dyspozytorów ateńskich korporacji. Trochę poczekaliśmy, coś tam trzeba było wyjaśnić, ale do takich sytuacji w Grecji już przywykłem więc spokojnie czekałem na rozwój sytuacji. Tym bardziej, że nigdzie się nie śpieszyliśmy. W końcu dwóch członków załogi z bagażami zapakowało się do pojazdów a ja z resztą ekipy przeszliśmy do mariny na piechotę. Bardzo przyjemny spacerek.  
       Tym razem bierzemy jacht od greckiego giganta czartegowego, firmy Kiriacoulis. Na zewnątrz specjalnie się nie wyróżniają. Już kiedyś korzystaliśmy z ich usług i również w zakresie obsługi niczym specjalnym się nie wyróżniali. Mi wystarczy aby mnie obsługiwali sprawnie i z uśmiechem. Tym razem jednak zaczęło się trochę inaczej niż zwykle. O.K. skiper załatwia sprawy związane z czarterem ale jeśli chcemy zrobić zakupy to ich człowiek zawiezie nas do sklepu, gdzie można będzie nabyć wszystko co potrzeba i transport z tego sklepu przywiezie nasze zakupy. No, no! Miło. Co prawda sklep, w którym zazwyczaj robiliśmy zakupy jest całkiem blisko i też dowozi zakupiony towar na keję, ale możemy spróbować czegoś nowego, tym bardziej, że proponowane rozwiązanie jest co najmniej tak wygodne jak dotychczasowe. Jedzie więc część naszej ekipy czynić sprawunki. Okazuje się, że nie jest to jeden sklep. Zawożą naszych do hurtowni napojów gdzie można kupić dobra płynne i do sklepu z innymi produktami. W zasadzie to nie był zwykły sklep, tylko luksusowe delikatesy. Co warte zauważenia produkty z nich są bardzo przyzwoitej jakości, rzekłbym wyraźnie lepszej niż w starym markecie. Brawo. Jedna i druga firma ma własny transport, co w sumie dla nas i tak nie ma znaczenia, bo obie części naszego zaprowiantowania wkrótce trafiają na keję. Nie wiem czy ten nowy rodzaj usług to w tej chwili standard w Kiriakoulis czy też wynikało to z ceny czarteru wybranego przez nas jachtu, bo tak drogiej jednostki jeszcze nie miałem okazji wynajmować.

Marina Kalamaki
      O ile z zakupami sprawy poszły łatwo i przyjemnie, to już z odbiorem jachtu nie było tak sprawnie. Mimo, że awizowaliśmy chęć nieco wcześniejszego odbioru jachtu nikt się tym specjalnie nie przejął. Panie które sprzątały robiły to z niezwykłym namaszczeniem. Panowie techniczni też kręcili się wokół naszego jachtu niemal z nabożeństwem. I mimo, że cała ekipa rozpoczęła prace w miarę rano, nie zanosiło się na rychłe przejęcie jachtu. W biurze też niemałe zawirowanie wokół naszego czarteru. Umowa została sporządzona w pięciu egzemplarzach. Jej objętość porównywalna z sienkiewiczowską trylogią. W końcu udaje się nam wejść na pokład. Bavaria 56 Cruiser, rocznik 2016. Pierwsze wrażenie: mieszane uczucia co do rozplanowania wnętrza. Projektanci niespecjalnie przyłożyli się do ergonomii. Widocznie wyszli z założenia, że jacht i tak wystarczająco wielki, więc nikt nie będzie zastanawiał się nad szczegółami.  Druga rzecz rzucająca się od razu w oczy to dużo elektryki – spłukiwanie kibelków, pokład kąpielowy, trap, klimatyzacja, działający telewizor. Ponieważ jest dosyć gorąco postanawiamy wypróbować klimatyzację. Niestety po kilku sekundach pracy wyskakują bezpieczniki na kei. A może nawet dalej. Pan z Kiriakoulisa wyjaśnia, że to nieco większa awaria. Patrząc na dyndające przewody instalacji elektrycznej i stan techniczny słupków trudno było nie przyjąć tych wyjaśnień za dobrą monetę. Taką prowizorkę to nawet u nas trudno znaleźć. 
       Uff! Wreszcie wypływamy. Jest 1645. Niewiele nam czasu zostało do zachodu Słońca. No cóż, takie są uroki jesiennego pływania. Trochę szkoda bo liczyłem, że przenocujemy w zatoce Souniou i rano zwiedzimy ruiny świątyni Posejdona. Trudno zmieniamy plany i kierujemy się do zatoki Agia Marina na wyspie Egina. Jak to często bywa prognoza pogody jest bardzo orientacyjna. Na szczęście coś tam wieje. Wiatr 13-19 kn SE. Najpierw długi hals na E a później prosto do celu – Egina – Agia Marina. Już przy pierwszych manewrach daje się odczuć, że jacht ma bardzo dużą bezwładność. Waga robi swoje. Oczywiście waga jachtu, żeby nie było niejasności.  Kotwicę rzucamy o 2000. Zdążyliśmy jeszcze zaliczyć kąpiel w cudownej wodzie. Słońce już się schowało za horyzontem, ale niebo było jeszcze bogate w fascynujące barwy, tworzące niepowtarzalną atmosferę. Niestety okazało się, że część załogi źle znosi falowanie. Ciekawe czy to tylko efekt pierwszego kontaktu z morzem czy też nieco poważniejsza dolegliwość. Okaże się. 

Agia Marina - pierwszy postój na kotwicy
       Rezygnujemy ze zwiedzania Eginy i spaceru do świątyni Afai. Leniwe śniadanie w urokliwym miejscu i spokojny start 0930. Kierujemy się w kierunku wyspy Kythnos z zamiarem zacumowania w jednym z moich ulubionych miejsc na Morzu Egejskim, w Loutrze. Niestety nie ma wiatru, płyniemy na silniku po niemal gładkim morzu. Może to i lepiej. Załoga ma czas i warunki aby dojść do siebie i oswoić się z życiem na jachcie. Na wodzie całkiem spory ruch statków. Powoli i z mozołem podążają w różnych kierunkach. Patrząc na to co się dookoła dzieje, aż trudno uwierzyć, że na morzu może dochodzić do kolizji. Znalazłem raport Europejskiej Agencja ds. Bezpieczeństwa na Morzu (EMSA) o wypadkach morskich zarejestrowanych w Europie statków w 2016 roku. Agencja naliczyła 106 ofiar śmiertelnych, 957 rannych osób, utratę 26 statków i 123 dochodzeń przeprowadzonych w ciągu tego roku.
       Ogółem kraje Unii Europejskiej zanotowały 3145 wypadków na morzu. Połowa ofiar wypadków to efekty błędów nawigacyjnych, w tym zderzenia czy wpłynięcia na mieliznę. Błędy ludzkie odpowiadały za 60 proc. przypadkowych zdarzeń. 42 proc. wypadków miało miejsce w lub w pobliżu portu. Choć to wszystko wydaje się nieprawdopodobne, to jednak fakty są nieubłagane. Po prostu ludzie potrafią. Wystarczy przypomnieć tragiczną katastrofę włoskiego wycieczkowca Costa Concordia, którego kapitan Francesco Schettino wykazał się skrajną głupotą, niekompetencją i tchórzostwem. Podejrzewam, że takich bufonów jak Schettino pływa po morzach świata niestety znacznie więcej.


       Obiad jemy z pewnym opóźnieniem, spowodowanym powolnym dochodzeniem załogi do siebie. Ale to jest właśnie wyjątkowo piękne w takim żeglowaniu, że nigdzie nam się nie śpieszy i godzina w jedną stronę, czy w drugą, nie ma większego znaczenia. Owszem, lubię wcześniej wypływać aby spokojnie znaleźć miejsce w docelowym porcie, ale nie jest to przeważnie żaden mus. No i właśnie tym razem właśnie tak się zdarzyło, że kiedy dopłynęliśmy do Loutry okazało się, że już nie ma dla nas miejsca. Wielka szkoda, bo to naprawdę świetne miejsce. Zawracamy i kierujemy się do odnogi Ormos Loutron, do Ormos Eirinis (Ay Irini – och te greckie nazwy). O godzinie 1815 rzucamy kotwicę. Od rufy dajemy cumę na brzeg. Jest tam nawet kilka specjalnie zrobionych uchwytów, ale dla nas już nie starcza. Trochę musimy pokombinować. Co gorsza również kotwica nie trzyma specjalnie pewnie. Tak czy owak stoimy. Pokonaliśmy ok 48 Mm.  
       Skoro nie udało się stanąć w porcie będziemy korzystać z pontonu aby dotrzeć na brzeg. W sumie to też jest swego rodzaju atrakcja. Niestety mamy problemy z odpalaniem silnika. Kombinujemy na wszelkie sposoby, a ten nie chce współpracować. Skipper z sąsiedniego jachtu proponuje nam udostępnienie swojego pontonu. Super!  Kiedy już pierwsza część wycieczki ma ruszać omawia posłuszeństwa silnik od drugiego pontonu. Tu przyczyna okazuje się nader prozaiczna, brak paliwa. Mamy na szczęście mała zapas benzyny i w końcu udaje się wyruszyć ku Loutrze i spędzić tam kilka miłych chwil.

Ormos Eirinis
       W ciągu nocy kilkakrotnie sprawdzałem czy kotwica trzyma jak należy. Nic się nie działo. Jednak wczesnym rankiem obudził mnie Janusz informując, że mocno zbliżyliśmy się do brzegu. Sytuacja była o tyle kłopotliwa, że zaczął wiać nieco mocniejszy wiatr, znoszący na w bok, a jednocześnie był problem z cumą rufową, która gdzieś tam się zaklinowała. Janusz jednak dzielnie się sprawił udając się na brzeg i uwalniając nas z uwięzi. Ze względów bezpieczeństwa musieliśmy nieco oddalić się od brzegu i od innych jachtów kotwiczących po sąsiedzku i dopiero wtedy mogliśmy zrobić końcowy klar, ale w tym momencie nie było już żadnego zagrożenia.  Gdyby ktoś chciał stawać w tej części zatoki, co samo w sobie jest całkiem przyjemne, to warto zwrócić uwagę, że brzeg jest mało przyjazny, kamienisty i trudny do poruszania się po nim. Lepiej poszukać wolnego ucha na brzegu, gdzie będzie można założyć cumę nabiegowo, co pozwoli na szybkie i sprawne odejście od brzegu. A na pokładzie żartom nie było końca, bo największym „bohaterem” dnia został pęcherz Janusza. Bo gdyby on się nie upomniał o swoje, to kto wie.
       Ponieważ mamy na pokładzie dwóch młodych dżentelmenów, w wieku 10 i 11 lat, jednym z głównych zadań dorosłej części załogi było wymyślanie czymże to można by ich zająć. Jednym z pomysłów, sprawdzonym w czasie wcześniejszych rejsów z młodocianymi, było zlecenie im prowadzenie dziennika okrętowego. W tym przypadku były to nawet dwa dzienniki. Już pierwszego dnia okazało się, że to w tym przypadku pomysł taki sobie. O ile jeszcze Adrian zamykał się z mamą w ich kabinie i coś tam po cichutku, systematycznie skrobał, to w wykonaniu Olka było to prawdziwe przedstawienie, w którym pojawiały się wszelkie możliwe stany emocjonalne. Jednak Basia, mama Olka, wykazywała się wręcz niezwykłą wytrwałością w stymulowaniu swojego syna do pisania dziennika. Chyba więcej nie będę proponował dzieciom takiego zajęcia, bo to co mi wydawało się, że będzie ciekawe i może nawet będzie fajną zabawą, okazało się dla młodzieży z tego rejsu prawdziwą katorgą. Smartfony były zdecydowanie ciekawsze i dostarczały lepszej rozrywki. 

Wpływamy do Zatoki Kamares
       Do Kamares położonego po zachodniej stronie wyspie Sifnos dopływamy dosyć wcześnie. „Tak stoimy” pada o 1415. Mamy sporo szczęścia, bo kiedy wpływamy do zatoki, przy kei jest już tylko jedno wolne miejsce. Nic z resztą dziwnego, bo porcik jest bardzo mały. Mamy przedsmak tego co prawdopodobnie czeka nas dalej. 56-cio stopowy jacht wymaga jednak nieco więcej miejsca do zaparkowania niż jachty na których pływałem wcześniej. Oczywiście, jak to w Grecji, na kei nie ma nikogo z portu, kto mógłby pomóc przy cumowaniu. No cóż, po prostu w Grecji tak jest i już. Trzeba to przyjąć do wiadomości nie marudzić.  Na szczęście są inni żeglarze. Żeglarze to jedna z tych społeczności, gdzie mile widziane jest kultywowanie starych tradycji. A do kanonu tych tradycji bez wątpienia należy pomaganie innym żeglarzom. A już absolutnym minimum jest przyjęcie na kei podanej z jachtu cumy, czy też oddanie cumy z kei przy odchodzeniu. To taki odruch bezwarunkowy: widzisz podchodzący jacht, natychmiast jesteś gotowy pomóc przy cumowaniu. Tyleż to piękne co i użyteczne, nie tylko w Grecji. Nie inaczej rzecz miała się w Kamares. Znalazły się pomocne dłonie, dzięki którym spokojnie zacumowaliśmy. Po chwili zjawili się pracownicy portu aby pobrać niewielką opłatę za postój. I jak tu tych Greków nie kochać, są po prostu rozbrajający. A przy kei międzynarodowe towarzystwo. Zjeżdża się tutaj cała żeglarska Europa i nie tylko Europa. Do Amerykanów, Kanadyjczyków i Australijczyków już przywykłem. Ale tym razem wśród najbliższych sąsiadów mieliśmy załogę w 100 % azjatycką. Niestety nie miałem okazji dowiedzieć się skąd byli.

Kamares
       To moja pierwsza wizyta w Kamares. Bardzo mi się spodobało jak tylko wpłynęliśmy do zatoki o tej samej nazwie. Zatoka dosyć głęboko wcina się w głąb wyspy. Otoczona jest wysokimi wzniesieniami. A sama miejscowość i port położone są na końcu zatoki. Bardzo malownicze jest to podejście.   
       Późnym popołudniem miasteczko, podobnie jak cała Grecja, ożywa. Ludzie wylegają na ulice, zasiadają w knajpkach, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawia się ten jedyny w swoim rodzaju klimat greckich wysp. I to jest to za co chyba najbardziej kocham Grecję. Te późne popołudnia i wieczory, kiedy można się snuć po ulicach, przystanąć gdzieś na drinka albo rozsiąść się na biesiadę. Czy po prostu zatrzymać się aby poobserwować innych ludzi. Jest na co popatrzeć, bo oprócz wszędobylskich turystów, na wyspach można nacieszyć oczy klasycznymi, greckimi typami. Nie mogę się powstrzymać by nie sięgnąć po swojego Nikona i nie uwiecznić trzech dżentelmenów siedzących przy maleńkim stoliku tuż przy głównej ulicy i o czymś tam sobie rozprawiających. Zapytałem, czy mogę im zrobić zdjęcie. Okazało się, że żaden z nich nie zna angielskiego, ale się dogadaliśmy i panowie przyjaznymi uśmiechami potwierdzili zgodę.


       Ale, żeby nie było! Nie przyjechaliśmy tutaj żeby tylko się przyglądać jak inni jedzą. Wybieramy sobie lokal, który sprawił na nas dobre wrażenie. Gdy tylko przystanęliśmy, jeszcze nie do końca zdecydowani, natychmiast pojawiła się właścicielka i swoim zaproszeniem ułatwiła nam podjęcie ostatecznej decyzji. Dziewięć osób to już mały tłum, a co za tym idzie procesy decyzyjne są mocno utrudnione. Również te dotyczące wyboru posiłków. Kobieta, zdaje się mieszkanka Kamares, siedząca przy sąsiednim stoliku widząc nasz problemy z wyborem, próbowała nawet nam doradzać. Częściowo nawet skorzystaliśmy z jej rekomendacji i w końcu udało nam się na coś zdecydować. Wszystko wydawało nam się atrakcyjne, więc zaczęło się wielkie żarcie – sałatka grecka, kulki cukiniowe, cacyki, ciasto szpinakowe, wieprzowina z makaronem, smolfishe, no i wino. Było pięknie.

Kamares
       Powrót na jacht to jednocześnie powrót do nieco skrzeczącej rzeczywistości. Znowu problemy z prądem. W Atenach awaria na pirsie, a tu nie możemy znaleźć prądu w słupkach. Kiedy jednak okazuje się, że w słupkach nie ma żadnych ograniczników i wystarczy tylko się podpiąć, co też uczyniły inne jacht, zaczęliśmy szukać przyczyn problemu u nas. Podłączamy, przez chwilę prąd jest, za moment znika. Nie mamy próbnika elektrycznego, ale nasze podejrzenia zaczynają się kierować w stronę przewodu zasilającego. Jacht niby jest bardzo młody, ale to nie daje żadnej gwarancji pełnej sprawności. Tymczasowo dajemy spokój, ale tak czy owak, trzeba będzie do tematu wrócić. Póki co rozsiadamy się w kokpicie na wieczorne pogaduszki i robi się bardzo miło.


Kamares


Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...