piątek, 31 grudnia 2010

Wspomnienie roku

Wiele działo się w kończącym się właśnie roku. Zastanawiam się czy jest coś co mógłbym wskazać jako numer jeden. Trudno się zdecydować, kandydatury są dwie: kolejne Etapowe Regaty Turystyczne i rejs po Adriatyku. O tym drugim już co nieco wspominałem, niewiele ale jednak. Z resztą pewnie jeszcze do niego wrócę, sporo się tam działo. A więc dzisiaj wybieram Etapowe Regaty Turystyczne. Oj tam też się dużo działo, bardzo dużo od początku do końca.
Zaczęło się już w przeddzień, gdy płynęliśmy do Trzebieży, gdzie tradycyjnie regaty się zaczynają i kończą. Pozwoliliśmy sobie na roztoce zbyt daleko odejść od toru wodnego, czego konsekwencją, było nałapanie takiej ilości zielska na balast i ster, że nasza poczciwa karinka straciła zupełnie sterowność. Wiaterek wiał całkiem rześko i to w kierunku najbliższego brzegu. Zanim się obejrzeliśmy wylądowaliśmy w szuwarach. Próby podparcia się silnikiem szybko okazały się zupełnie nieskuteczne. Zielsko tak dokładnie nawinęło się na śrubę, że zdławiło silnik. Chwyciliśmy dziarsko za wiosła, ale nasze dwie pary rąk nie wystarczyły na tony "sałaty" i przeciwny wiatr. A tym czasem, powolutku zaczął zapadać zmrok. Co prawda widzieliśmy trzebieskie światła całkiem niedaleko, tyle że nie mogliśmy się ruszyć. Rad, nierad, kolega rozebrał się i wlazł do tej bryji, która nas otaczała. Powiązaliśmy dwie liny, ok. 40-50 m, podczepiliśmy je do kotwicy, kotwicę ułożyliśmy na kole ratunkowym i kolega wyholowała ją na tyle na ile się dało w kierunku otwartej wody. Kotwica mocno uczepiła się dna, ale jacht nie bardzo chciał ruszyć. Czułem się jak na konkursie w przeciąganiu liny. W końcu karinka ruszyła, parę centymetrów, ale jednak. Po trochu, po trochu, zaczęła płynąć. Udało się. Pozostało jeszcze oczyścić jacht. Na szczęście woda była całkiem ciepła. Aby zdjąć zielsko z kolumny silnika i ze śruby, musiałem posłużyć się nożej, tak mocno było zbite. Pół godziny później, już prawie po ciemku dotarliśmy do mariny.
Noc w Trzebieży nie była zbyt spokojna. Machało jachtem na wszystkie strony. Niestety sprawdzały się prognozy pogody. Rano wysłuchaliśmy komunikatu o odwołaniu wyścigu do Świnoujścia, ponieważ wiało co najmniej 8 B. Cały dzień w Trzebieży. Ludzie jaka nuda!
Następnego dnia wiatr nieco osłabł, tak gdzieś 5 - 6 B i komisja zdecydowała się puścić wyścig na trasie zaplanowanej na dzień poprzedni. Komisja owszem, zdecydowała się, ale co najmniej 30 % załóg się nie zdecydowało płynąć. No cóż, zgodnie z nazwą są to regaty turystyczne. Ludzie przypływają z całymi rodzinami, często z małymi dziećmi, a umiejętności żeglarski mają bardzo różne.



Okazało się, że takich małych łódek jak nasza (do 6,5 m) w klasie KWR zgłosiła się oprócz nas tylko jedna. Wcielono nas zatem do grupy o wielkości do 7,7 m. Trochę nam miny zżedły. W tej grupie sporo było świetnych żeglarzy i nizłych jachtów. Ku naszej wielkiej radości i pewnemu zaskoczeniu, w gronie 14 jachtów (z tymi co sobie odpuścili) zajęliśmy 5 miejsce. Zaczęło nam się roić w głowach, że może powalczymy o 3 miejsce. Dwie łodzie były zdecydowanie poza naszym zasięgiem: Bluefine Krzyśka Krygiera i Wiła Adama Lisieckiego. Obaj to fantastyczni żeglarze regatowi i nie tylko, do tego posiadający piekielnie szybkie jachty.
W poniedziałek nastąpiła radykalna zmiana pogody. Na porannej odprawie zapowiedziano możliwość skrócenia trasy z powodu bardzo słabych wiatrów. Co prawda nie można było dochować wszystkich wymogów regulaminowych, ale poproszono nast abyśmy uważali na wodzie. Gdzieś tam w podtekście pojawiła się informacja, że musimy zdążyć na 17 do Kamienia Pomorskiego na imprezę organizowaną przez władze miasta. No i faktycznie, wyścig na trasie Świnoujście - Dziwnów, który miał liczyć ok 17 Mm zakończono po ok 6 Mm. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że 15-20 minut po minęci lini mety zaczął wiać taki wiatr, że szybko wyłączyliśmy silnik i znowu płynęliśmy tylko na żaglach bo było szybciej niż na silniku. No cóż, gdyby impreza z władzami miasta nie była wązniejsza od regat, to wyścig obyłby się na pełnej trasie a i tak w Kamieniu bylibyśmy o wyznaczonej godzinie. Warto jednak zaznaczyć, że władze Kamienia, to obok władz Stepnicy, ludzie najbardziej przychylni i przyjaźni dla żeglarzy. Co do wyników to znowu byliśmy na piątym miejscu, na razie nieźle.


Wtorkowy wyścig na Zalewie Kamieńskim to dla nas wyścig bez historii. Piękna pogoda, sympatyczny wiaterek i formuła otwarta. Inaczej mówiąc wszyscy startują razem, żadnych przeliczników, kto pierwszy na mecie zgarnia całą pulę. Nie mieliśmy najmniejszych szans. Gdy już minęliśmy linię męty, podobnie jak pozostali uczestnicy, zobaczyliśmy, że statek komisji odpływa w kierunku Wolina. Żadnego komunikatu, żadnej informacji, ot po prostu sobie popłynęli. Na ten dzień nie planowano żadnej imprezy, a żeglarze to zaradni ludzie, więc niech sobie radzą.
Środa to rejs przyjaźni z Kamienia Pom. do Wolina. Wolin przyjął nas pyszną grochówka. Ale atmosfera zaczynała robić się równie gęsta ja ta grochówka. Uczestnicy regat zaczęli coraz głośniej wyrażać opinię, że żeglarze w całym tym przedsięwzięciu są najmniej ważni.
Kolejny dzień regat. Znowu wzrasta siła wiatru. Częś załóg ponownie rezygnuje z wyścigu i zamiast płynąć do Nowego Warpna płyną później do Stepnicy. Wiatr faktycznie całkiem mocno wieje, ale wyścig jest stosunkowo prosty, żadnej halsówki, tylko trochę taktyki. Na metę udaje się nam znowu przypłynąć w środku stawki. Na mecie okazuje się, że naszemu głównemu konkurentowi urywa się podwięź wantowa i przypłynął na końcu stawki. Dodatkowo drugi z konkurentów do wysokiego miejsca z jakiegoś powodu łapie dyskwalifikację i ku ogólnemu zaskoczeniu w klasyfikacji generalnej awansujemy na trzecie miejsce z czterema punktami przewagi nad czwartym Golfstromem i sześcioma nad Kiwi.
Regaty przekroczyły półmetek, zaczynają się rozgrywki taktyczne. Jest trochę halsówki, do tego po drodze sieci. Róźni skiperzy wybierają różne trasy. Adam walczący z Krzyśkiem o pierwsze miejsce wybiera trasę zupełnie inną niż pozostała część stawki, tuż przy brzegu. Kiwi licząc na wiedzę i doświadczenie Adama podąża za nim. Okazuje się, że wpakowali się tam w jakieś poważne kłopoty. Efekt? Wisła Adama i Kiwi zajmują dwa ostatnie miejsca. Krzysiek na Bluefinie, dzień przed zakończeniem, może już świętować wygranie regat. Golfstrom popłynął bardzo dobrze, do tego jeszcze jeden jacht był między nami. Chlopaki orabiają dwa punkty. Trudno będzie utrzymać to trzecie miejsce. Zanim jednak odbędzie się ostatni wyścig czeka nas wieczór w Stepnicy. Na brzegu odbywa się picknik jazzowy. Występują różni fajni artyści, może nie konieczni jazzmani, ale nieźle grali, m.in Jan Izba Izbiński, Adam Wendt, Krystyna Prońko czy Herbi Hart.
Nadchodzi sobota. Wiatr cichnie, ale z pogodą dzieje się coś dziwnego. Etap zostaje mocno skrócony.



Zaraz po starcie część załóg próbuje stawiać spinakery. Wiatr jest bardzo słaby. My na razie wstrzymyjemy się ze spinakerem i obserwujemy innych. Zaczynają się dziać przedziwne rzeczy. Niespodziewanie gasną spinakery, ludzie płyną w jedną stronę a mają powykładane żagle na różne strony. W przejściu przy wyspie Chrząszczewskiej większość jachtów jest razem. Gdy wypływamy na zalew wiatr jest jeszcze dziwniejszy. Momentami stoimy w miejscu, za chwilę przychodzą szkwały 2-3 B. Wiatr kręci coraz bardziej. Trzy razy robiliśmy podejście do postawienia spinakrera i rezygnowaliśmy.



Po boi zwrotnej okazuje się, że jesteśmy w ścisłej czołówce regat, gdzieść 4-5 miejsce. Zbliżamy się do mety usytuowanej pod Trzebieżą. Widzę boję mety i statek komisji. Ale jakaś ta linia strasznie długa i pod dzinym kątem. Wydawało się, że powinienem sterować ostro na wiatr, a tu trzeba odpadać by przeciąć jak najszybciej linię mety. Nagle statek komisji rusza pełnym pędęm w kierunku boi. Zbliżają się do nas i widzimy, że mają wywieszoną flagę N, a więc anulują bieg. Jak się później okazało, pan komandor źle przywiązał linę kotwiczną do boi i ta po prostu odwiązała się i odpłynęła. Nie będę przytaczał tego co mówili koledzy żeglarze. Żadna cenzura tego by nie przepuściła. To był bardzo trudny wyścig i tak się zakończył. Może, gdyby w poprzednich dniach było mniej zgrzytów, to jakoś inaczej by ta sytuacja została odebrana. A my? My utrzymaliśmy naszą trzecią pozycję w grupie.
Bardzo lubię Etapowe Regaty Turystyczne, świetna żeglarska (i nie tylko) zabawa. Szkoda, że organizacyjnie jest ona coraz słabsza.

Nowy Rok

Kończy się jeden rok, zaczyna kolejny. Nie wierzę w postanowienia noworoczne, okazjonalne obietnice czy inne takie dyrdymały. Jest dzień, potem noc, potem znowu dzień i tak wkółko. Dzisiaj jest piątek, przed nami weekend a później znowu poniedziałek. I do roboty. Początek roku? Inwentaryzacje, zmiana systemów księgowych w związku ze zmianą stawek vatu, kolejne wyjazdy służbowe, normalny kierat... No tak ale ludzie potrzebują symboli, punktów odniesienia, motywacji do dalszego działania lub niedziałania. Potrzebują też alibi, alibi aby móc się zabawić. A niech tam, niech sobie mają!
Ale moje poglądy na znaczenie zmiany daty nie przeszkadzają mi życzyć ludziom jak najlepiej. I na codzień i z okazji Nowego Roku, życzę moim bliżnim wszelkiej pomyślności. Przede wszystkim dużo zdrowia, radości z życia na codzień i głów pełnych nafantastyczniejszych pomysłów. I życzę by mogli te swoje pomysły realizowć, niech się dobrze bawią. Och, wiem, żyjemy w takim świcie, że i trochę kasy się przyda, więc i tego wam życzę.
Ludzie nie dajmy się zwariować. Przeglądam magazyny fotograficzny i przyglądam się jak producenci próbują wcikać nam coraz to kolejne nowości. Tylko jak się bliżej temu przyjrzeć to większość z tego nie jest do niczego potrzebna. Po co w zaawansowanej lustrzance kamera? Aparat tej klasy jest zdecydowanie do robienia zdjęć, a jak będę chciał filmować to wezmę kamerę. Pomijam tu oczywiście zawodowych fotografów i zaawansowanych fotoamatorów, którzy potrafią świadomie korzystać z tego co im oferuje sprzęt. Ale większość ludzi, czy fotografują kompaktami czy lustrzankami używa trybu automatycznego. Zdjęcia robione są szybko, bez większego namysłu. A te miliony pikseli? To jest dopiero bajer! Przecież te obiektywiki w kompakatach, czy też kitowe obiektywy popularnych lustrzanek mają taką rozdzielczość, że te miliony pikseli pozostają jedynie hasłami reklamowymi. Najważniejsze jednak jest to, że fajne zdjęcia, tak naprawdę rodzą się w głowach fotografujących. Albo się coś dojrzy albo nie. Owszem, dobry sprzęt jest bardzo przydatny, ale bez wrażliwości, poczucia smaku i temu czemuś nieuchwytnemu, nic się nie uda. Życzę więc wszystkim fotografującym wielu świetnych pomysłów na piękne zdjęcia i radości z efektów.
Kiedy jestem bardzo zmęczony i sfrustrowany piętrzącymi się kłopotami najlepiej odpoczywam na żaglach, nawet jeśli pogoda nie jest zbyt sprzyjająca. Postawić żagle i gnać bajdewindem. Jacht uderza w kolejne fale, czasami dostanie się dziadem w twarz, ale zapomina się o całym świecie. A te knajpy przy marinach? Rozmarzyłem się. Jest jeszcze kilka miesięcy do rozpoczęcia sezonu (w naszej szerokości geograficznej), więc jest to świetny czas na zaplanowanie kolejnych rejsów. Ruszajmy na podbój mórz i oceanów. Życzę wam pięknych rejsów, dzielnych jachtów, przytulnych marin, tawern z pysznym jadłem i świetnych kompanów do wspólnego żeglowania.


czwartek, 30 grudnia 2010

Wyprawy fotograficzne - Przelewice

Czytając różne artykułu i książki poświęcone fotografii krajobrazowej i przyrodniczej najczęściej jestem wysyłany przez ich autorów gdzieś na koniec świata. Według jednych musi to być Wielki Kanion, według innych Tajlandia lub Kambodża a jeszcze inni uważają, że tylko Wyspy Wielkanocne. Do diabła! Ilu przeciętnych Polaków może sobie pozwolić na taką wycieczkę? W pewnym momencie, po przeczytaniu kolejnej takiej pozycji zaczęłem się nawet zastanawiać czy ze mną jest wszystko w porządku. Skoro tylu ludzi tam jeździ a ja nie, to trzeba by się poważnie nad sobą zastanowić. A jeśli nie nie mogę zrobić aby jeździć na plenery w te miejsca, to chyba muszę przestać fotografować.
Zaraz, zaraz. Chłopie, powolutku, przejrzyj te swoje kilkadziesiąt albumów. Nie byłeś w ani jednym z wyżej wymienionych miejsc, a jednak kilka przeuroczych miejsc uwieczniłeś na swoich fotkach. Przy tym znaczna część z nich została zrobiona w Polsce. Więc może to nie jest tylko kwestia miejsc? Owszem fajnie byłoby tamte miejsca odwiedzić i obfotografować, ale i u nas jest co robić.
A może by tak stworzyć naszą krajową listę przebojów miejsc do plenerów fotograficznych. Od razu, na poczekaniu, mam pierwszą prozycję: ogród w Przelewicach. Ja jestem w nim zakochany. Najbardziej lubię tam jeździć w okresie najintensywniejszego kwitnienia różaneczników. Miejsce to położone jest niedaleko Pyrzyc w zachodniopomorskiem. Dojazd jest bardzo prosty, wystarczy nieco zboczyć z S 3. Od Pyrzyc wystarczy trzymać się drogowskazów i tabliczek informacyjnych i bez trudu dotrzemy na miejsce.
Ogród ma bardzo długą historię, około 200 lat. Zaczął go tworzyć niejaki August Heinrich von Borgstede, który był właścicielem majątku w latach 1801-1821. W tymże 1821 roku właścicielem Przelewic został książę August Pruski. Podobno, nabył je jako zabezpieczenie przyszłości dla swoich nieślubnych dzieci. To się nazywa mieć gest! Brawo Książę.
Ogród w Przelewicach to prawdziwy raj dla fotografów. Warto tam zabrać cały zestaw obiektywów no i oczywiście statyw. Lubisz fotografować kwiaty? Proszę bardzo, istny zawrót głowy. Drzewa? Jakie sobie zażyczysz. Są w ogrodzie miejsca zacienione i nasłonecznione. Są łąki i tereny podmokłe. Są stawy i ogród japoński. Właśnie ten ostatni i aleje z różanecznikami to moje ulubione miejsca. Chociaż miesca wokół mauzoleum też mają wile uroku.
W ogrodzie w Przelewicach mogą też wyżyć się miłośnicy fotografowania owadów. Orgia kwiatowych barw jest przecież szlenie atrakcyjna dla owadów. Można ich tam spotkać przeogromną ilość.  
Wracając z przechadzi po ogrodzie warto trzymać aparat w pogotowiu do samego końca. Już z daleka zresztą słychać charakterystyczny smutny krzyk. Ilekroć go słyszłę przechodzą mnie ciarki. Przypomina mi się piosenka Dżemu z dawnych lat. I robi się jakoś dziwnie, szczególnie gdy trafi się na dzień, gdy nie ma zbyt wielu turystów. Tak chodzi o pawia, a właściwie o parę pawi (a może więcej, nie sprawdzałe). Są przyzwyczajone do obecności ludzi i traktują ich dosyć obojętnie. Czasami po prostu się przechadzają, czasami przysiądą sobie na jakiejś poręczy, ale czasami pan paw zaprezentuje swój wspaniały ogon. 

No cóż, miłośnicy fotografii przyrodniczej i nie tylko, zapraszam do Przelewic.
  

środa, 29 grudnia 2010

Pancerny Nikon

Fotografia pasjonuje mnie od wielu lat. Niestety krezusem nie jestem, więc posługiwałem się sprzętem raczej z niższej półki. Nie był to jednak jakiś specjalny problem, gdyż nie zaliczam się do gadżeciarzy. Bawi mnie robienie zdjęć, odnajdywanie w otoczeniu tego co piękne i próbowanie uwiecznienia tego na fotografiach. To jest wyzwanie: jak oddać w sposób możliwie najlepszy to co mnie zachwycza w otaczjącym świecie. Jakże często stwierdzam, że zdjęcia nie oddają całego uroku tego co sfotografowałem. Z zależności od okoliczności jestem z tego powodu zły lub smutny. Oczywiście wciąż pracuję nad tym by jednak jak najczęściej na zdjęciu było to na czym mi zależy i oddane tak jak należy, ale różnie to bywa.
Około trzech lat temu sprężyłem się i, co prawda na raty, kupiłem sprzęt, który po przeczytaniu paru testów, wydawał mi się tym wymarzonym: Nikon D300. Kochani! Sprzęt jest po prostu bajeczny. Wprost trudno się go nachwaliś.
Powolutku zaczęłem uzueniać do niego osprzęt. Pewnym ułatwieniem było to, że poprzedni aparat też był ze stajni Nikona. Ale dokupiłem sobie m.in. piękną Sigmę 70-200, ze stałym światłem 2.8.
Ostatnia jesień, i ta wczesna i ta późniejsz była bardzo ładna i wręcz zachęcała by trochę poszwędać się z aparatem. Pewnej niedzieli z żoneczką udaliśmy się do B i R, którzy są właścicielami przpięknego parku. Kilkadziesiąt hektarów, pięknie zagospodarowanego i w pełni zinwentaryzowanego przez konserwatora przyrody, terenu. Właściciele dokładają wielkich starań by było tam na prawdę uroczo. Jesień jest tam szczególnie atrakcyjna, bo nie tylko maluje wieloma ciepłymi barwami drzewa i krzewy, ale też sypie najróżniejszymi grzybami w wielkich ilościach. A że jest to teren zamknięty, no to nie trudno sobie wyobrazić jak wygląda ten raj dla grzybiarzy.
I w takich to okolicznościach przyrody, wyruszyłem wczesnym popołudniem na "łowy". Chodziłem sobie to tu, to tam. Od czasu do czasu zmieniałem szkła. Reszta towarzysztwa, gdzieś tam w oddali przy grillu i wyśmienitym winku biesiadowała. Właśnie założyłe na aparat niedawno zakupioną Sigmę, włożyłem to na statyw i próbowałem łapać motyle przy sadzawce. Coś tam popstrykałem i ruszyłem dalej. Nie chciało mi się zdejmować aparatu ze statywu, więc położyłem sobie statyw z aparatem na ramię i ruszyłem w poszukiwaniu kolejnej sceny. I nagle ŁUP!!! Zamarłem. Aparat wypiął się z mocowania statywu i spadł na ziemi. Mało tego, trafił w jeden z nielicznych w tym miejscu kamieni. Upadek sprzętu o wadze ponad 2 kg z wsokości ok 2m na kamień ...
Pierwsze uderzenie przyjęła na siebie osłona przeciwsłoneczna, która rozsypała się w droby mak. Pamiętam, jak kiedyś kolega zapytał mnie dla czego noszę założoną osłonę przy złej pogodzie. No cóż, miałem ją wtedy po to aby osłonić szkło przed padającą mżawką i świetnie się prawdziła. Teraz okazało się, że ma ona jeszcz jedno zastosowanie, amortyzuje siłę uderzenia. Tylko w jakim stopniu?
Niewiele mogłem sprawdzić, bo póki co, sprzęt nie chciał zbytnio ze mną gadać. Prawdę mówiąc wcale mu się nie dziwię. Jak by mnie ktoś tak potraktował też bym się wkurzył. Jedyne co miał mi do powiedzenia, to to że nie widzi karty pamięci.
Udałem się ze sprzęcichem do serwisu. Trochę to trwało, parę tygodni. W końcu zadzwonił pan z serwisu i zaprosił po odbiór mojego Nikona. Z lekką trwogą w głosie zapytałe jeszcz ile mam przygotować kasy. Okazało się, że raptem około trzech stówek. Jak na skrzydłach poleciałem do serwisu po odbiór mojego ukochanego aparatu. Żadnych uszkodzeń mechanicznych! Największym problemem okazało się znalezienie styku, który został przerwany i powodował niewidzenie karty i w konsekwencji brak chęci do działania mojego Nikona. Gdy to wszystko usłyszałem i sprawdziłem, że on na prawdę działa, dopiero wtedy spłynęła na mnie wielka ulga i wielka radość. Moją radość trudno jest opisać, poczułem niesychaną lekkość byt. Niemal unosiłem się w powietrzu. O NIKONIE, JESTEŚ WIELKI.

Krótki rejs

Zorganizowałem rejs po Adriatyku, w którym wzięły udział jeszcze trzy osoby, których umiejętności żeglarskie raczej zbyt wysokie nie były i jedna osoba o zerowych umiejętnościach ale za to, niejako dla równowagi, z ogromnymi lękami prawie przed wszystkim.
Co za człowiek! Przed wyjazdem do Chorwacji zaprosiłem całą ekipę na w celach zapoznawczych na łódkę, którą mam do dyspozycji na Jeziorze Dąbskim. Nic wilkiego, mała, sześciommetrowa carina. W porównaniu do zamówionej w Chorwacji Bavarii 32, to wręcz maleństwo. Wszyscy weszli na łódkę całkiem normanie, tylko nie M. Czegoś takiego w życiu nie widziałem! Chłopak stał na kei, trzymał się je jedną ręką za sztag ... i nie był w stanie unieść nogi by postawić ją na koszu dziobowym. Cholera! Patrzyłem na to i nie wirzyłem własnym oczom. W końcu, po długich namowach całej czwórki jakoś udało mu się wgramolić. Popływaliśmy po jeziorze cały dzień. Było bardzo przyjemnie. Ponieważ był bardzo gorący dzień, zorganizowałem załodze nawet kąpiel w jeziorze. Do końca dnia było już bardzo przyjemnie i pomyślałem sobie, że skoro na takiej małej carince jakoś poszło, to tym bardziej na stosunkowo dużym i wgodnym jachcie jakim jest Bavaria będzie jeszcze lepiej.
Ponieważ nie należę do tych co lubią się katować, podróż do Chorwacji rozłożyliśmy na dwa dni. Na nocleg zatrzymaliśmy się w niemieckim mieście Pasawa. Przeurocze miasto, można po nim snuć się całymi godzinami. A te knajpki? Więc zwiedzaliśmy tak do ... już nikt nie pamięta do której. Tylko rano było bardzo ciężko się zebrać do dalszej drogi.
Niestety do Sukosanu, gdzie czekała nasza "Bavarka" dotarliśmy z małym opóźnieniem. Mieliśmy okazję przypomnieć sobie co to znaczy granica. Co prawda i Słoweńcy i Chorwaci uwijali się jak mogli, ale przy tej liczbie aut jaka zmierzała do granicy, byli bezradni. I my też. Dobre dwie godziny stania w wielokilometrowym korku przed granicą. Jak się okazało nie była to jedyna, mało sympatyczna niespodzianka, jaka czekała na nas tego dnia. Chorwacja przywitała nas wyjątkowo brzydką pogodą. Z nieba momentami lała się po prostu ściana wodu. Na autostradzie co kawałek migały do nas złowrogo ostrzeżenia o ograniczeniu prędkości do 80 kilometrów na godzinę. I rzeczywiście trudno było szybciej jechać. A przecież tobył koniec sierpnia, wymarzony czas na takie eskapady. W końcu po przejechaniu kolejnego imponującego tunelu ukazało się przed nami morze i piękna pogoda. Dotarliśmy do Sukosanu cali, zdrowi i w świtnych nastrojach.
Pozostało tylko odebrać jacht i można zacząć żeglowanie. Całe szczęście, że marina przyjęła nas taką piękną pogodą. Przez ostatnie kilka dni nic innego nie robiłem jak tylko opowiadałem M jaki to łagodny i sympatyczny klimat jest w Chorwacji. Wciąż powtarzałem, że w lecie to raczej problemem jest brak wiatru a nie jego nadmiar. Dodawałem też, że dopuki załoga dobrze nie oswoi się z jachtem nie będziemy pływać nocą.
Z zaokrętowaniem uwinęliśmy się bardzo sprawnie więc postanowiłem, że opuszczmy Sukosan, w którym to marina przypomnina raczej jakiś kombinat, a nie urokliwe miejsce do nocnego biesiadowania. Wybrałem pobliskie Preko, raptem kilka mil do przepłynięcia, gdzie jest wszystko to czego wesoły żeglarz może oczekiwać. Jak się okazało wyruszliśmy nieco za póżno. Gdzieś po dwóch-trzecich drogi zaczęło się ściemniać. W tych szerokościach geograficznych zmierzch zapada zdecydowanie szybciej. A na choryzoncie pojawiła się burza! Zaczęło już nieźle wiać jak wpływaliśmy do mariny w Preko. Na kei, dwóch ludzi z obsługi ruszyło nam na pomoc przy cumowaniu. Jeden wskoczył na sąsiedni jacht by podać nam z niego dodatkowy muring. Tak więc zamiast na jednym muringu, jak to się zwykle dzieje, staliśmy na trzech. Szybko sklarowaliśmy jacht. Załoga zaczęła szykować kolację a ja wyruszyłem do szefostwa mariny zorientować się w sytuacji. Przeszedłem jakieś 50 metrów gdy nastąpiło oberwanie chmury. To co się działo na autostradzie w ciągu dnia to na praedę był mały pikuś.
Co też ja temu M naopowiadałem o pogodzie w Chorwacji? Jego mina, gdy już staliśmy mocno zacumowani, to jeden wielki, niemy, krzyk rozpaczy. A i kolejne trzy dni niewiele poprawiły sytuację. Wiało całkiekm fest, tyle, że już tak nie lało. Dopiero następne trzy dni to była prawdziwa chorwacka pogoda.
Dostałem porządną nauczkę, jeśli chodzi o składanie obietnic co do pogody.  

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...