niedziela, 15 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Å





Dzień piąty – W kierunku krańca Lofotów

       Nasz pobyt w krainie białych nocy dopiero się rozpoczyna, a już zauważamy, że coś się dzieje z naszymi organizmami. Jednak brakuje nam tej nocnej pauzy, wyciszenia, zwolnienia tempa. Tym czasem, ciągle dzień, chciałoby się jeszcze wyruszyć w kolejne miejsce, albo wędrować bez końca przez góry. Jednak system ostrzegawczy z tyłu głowy uruchamia sygnał ostrzegawczy. Hej! Hej! Człowieku twoje siły nie są niewyczerpane, w końcu padniesz. No dobra, ale jakiś punkt odniesienia, jakaś miara czasu, która ułatwi nam samodyscyplinę. Jesteśmy na urlopie, na zegarki nie patrzymy zbyt często, więc standardowe podejście do tematu nam nie pomorze. Robimy burzę mózgów i tworzymy naszą własną oś czasu. Punktem odniesienia będzie dzisiejsze śniadanie. Na śniadanie zrobiliśmy sobie makaron z twarogiem. Dzisiejszy dzień, będzie więc dniem makaronu. No dobrze, ale czy kolejne dni to będą kolejne dni po dniu makaronu, czy otrzymają nowe, własne nazwy: dzień jajek, dzień twarogu, dzień szynki … A jeśli główny składnik śniadania się powtórzy, to co, będzie 3 dzień twarogu po 4 dniu szynki?
       W końcu udaje się nam wygrzebać z domowych pieleszy i wyruszamy na podbój Lofotów. Jedziemy do najbliższego miasteczka, Leknes, uzupełnić zapasy chleba, w końcu zdobywcy też muszą coś jeść. Przy okazji, poszukamy jakiejś mapy turystycznej. Leknes w niedzielne południe przypomina miasteczko z westernów przed ostateczną rozprawą. Nieliczne sylwetki pojawiają się to tu, to tam, a wiatr podrywa kurz z drogi. Nie ma tu drzew, krajobraz raczej pustynny. Dwie główne ulice, krzyżujące się w pewnym momencie. Większość sklepów zamknięta, ale udaje się znaleźć coś czynnego i kupić chleb. A jakaś informacja turystyczna? Zgodnie z przewodnikiem powinna gdzieś tu być i do tego powinna być otwarta. Rozglądamy się dookoła. Nic nie możemy znaleźć. Pytamy kogoś, ale niewiele nam pomaga. Jest jakieś centrum handlowe. Główne wejście zamknięte, ale my idziemy od tyłu. Bingo, jedne drzwi są otwarte. Wchodzimy ośrodka i widzimy coś w rodzaju recepcji. Pytamy o informację turystyczną. „To tu. W czym mogę pomóc?” – mówi nam młoda dama,  jedyna osoba, która się tam znajduje. Oczywiście są też i mapy. Nawet bardzo ciekawe, ale jedna taka mapa kosztuje 150 NKr, a aby mieć komplet map turystycznych Lofotów, trzeba by zakupić cztery mapy – 600 NKr. Zaczynam wymiękać. Najpierw ceny w markecie: 30 NKr za chleb, 15 NKr za kg ziemniaków, 240 NKr za cztery kotlety, a teraz te mapy. Jak dobrze, że zabraliśmy ze sobą te tony żywności. Ruszamy dalej, wszak dzisiaj naszym głównym celem jest wioska Å i punkt widokowy na morze w kierunku zachodu-wschodu Słońca. Mój entuzjazm został nieco przytemperowany.



       Jazda po Lofotach to wielka frajda. Drogi są kręte, albo nad jakąś wodą, albo pod jakąś wielką górą, albo jedno i drugie, albo tunelem. A barwy wody? Niesłychane, od jasnego turkusu po ciemny atrament. Jest na co patrzeć. Zaczynamy, podobnie jak inni turyści zatrzymywać się co jakiś czas przy drodze i robimy kolejne zdjęcia. Trafiamy na jakąś wioskę położoną na zatoką. Wygląda jak te wioski z folderów reklamowych: kolorowo, malowniczo, domy na palach, suszące się rybie łby, pełno łodzi rybackich.
       Docieramy do końca drogi, czyli jesteśmy w Å. To raczej niewielka wioska ze sporym parkingiem, na którym dominują kampery. W zasadzie nic tu niema. Przesadziłem, jest spory sklep z pamiątkami i toalety. Sklepy zaczynają na nas działać jak paralizatory elektryczne. Jak się zbyt blisko zbliżymy to kopią. Z naszych informacji wynika jednak, że z tego miejsca prowadzi szlak do punktu widokowego, z którego widać otwarte morze w kierunku zachodzącego-niezachodzącego Słońca. A to  przecież miał być główny cel dzisiejszej wycieczki. Trochę dziwnie się ten szlak zaczyna, nie ma żadnego kierunkowskazu, żadnej informacji o czasie bądź odległości. Gdzie te tysiące kilometrów wytyczonych szlaków o których czytałem w przewodniku? Jednak jak przystało na doświadczonych wędrowców nie poddajemy się i szybko odnajdujemy właściwy kierunek, przynajmniej tak nam się wydaje. Przechodzimy prze niewielki tunel, wychodzimy na skraj wioski, mijamy kolejne śmierdzące, suszące się na słońcu rybie łby i kierujemy się wzdłuż malowniczego jeziora otoczonego górami. Niczym indiańscy tropiciele wypatrujemy ścieżek. Raz jest jedna, innym razem kilka a jeszcze innym razem nie ma żadnej. Bez względu jednak na to ile jest ścieżek, nie ma jakiegokolwiek oznakowania. Od czasu do czasu natrafiamy na innych zabłąkanych turystów, co jest niewątpliwym dowodem, że jednak jesteśmy na jakimś szlaku, tyle, że nie wiadomo na jakim. 




Dodatkowo, o tym że znajdujemy się na jakimś szlaku utwierdza nas obecność kolejnych łańcuchów, ułatwiających wspinanie się na kolejne skałki. Są też momenty zwątpienia, gdy przedzieramy się przez bagniska. Jeden nieostrożny ruch i jesteśmy po kolana w błocie. Dochodzimy do końca jeziora. „Szlak” jest bardzo ładny. Natrafiamy na jakieś dwa namioty na brzegiem. Twardziele, dzisiaj co prawda jest nie najgorsza pogoda, ale raczej nie zbyt ciepło, a woda w strumieniach i jeziorze jest wprost lodowata. Nigdzie nie widać żadnych schronisk. Z resztą, kto by chciał w nich cokolwiek kupować? Już wyobrażam sobie ceny w takich schroniskach: gorąca herbata – 1000 koron, szarlotka  - 5000 koron, rum do herbaty 10 000 koron.



       Dojście do końca jeziora, to jednak nie koniec naszej wycieczki. Chcemy zobaczyć morze, które zasłonięte jest górami. Do tej pory szliśmy w miarę równym terenem, tylko nieznacznie się wznoszącym. Zajęło to nam ok. 2,5 godziny. Teraz przed nami strome podejście pod górę. Tak na oko licząc pewnie też 2 – 2,5 godziny. Niestety nie spodziewaliśmy się, że ten szlak będzie aż taki długi. Nie jesteśmy zaopatrzeni ani w odpowiedni zapas wody ani jedzenia. Morale zaczyna słabnąć. Ścieżki stają się coraz węższe, coraz słabiej widoczne. Pewnie niewiele osób decyduje się wchodzić na tę górę. A do tego nie widać celu. To zawsze wpływa destrukcyjnie. Nie widzisz celu, nie znasz choćby przybliżonej odległości, trudno więc zmusić się do dodatkowego wysiłku. Podchodzimy jeszcze trochę do góry. Ścieżki stają się już bardzo umowne. Po prostu idzie się pod górę i szuka przejść między krzakami, albo między skałami. Jedynym drogowskazem jest ogólnie przyjęty kierunek. Postanawiamy się jednak poddać i wycofać.

       W drodze powrotnej zastanawiamy się nad organizacją turystyki  w Norwegii i nad podejściem Norwegów do zagranicznych turystów. Jeżeli są bardzo bogaci, poruszają się kamperami i nic więcej nie chcą, czyli tak jak większość Norwegów, to jest o.k. Norwegia i Norwegowie są sami w sobie tacy wspaniali, że turyści mają tylko podziwiać i płacić. Poza tym nic więcej im się nie należy.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...