Dom wodza. |
Dzień
szósty – Muzeum Wikingów i Nusfjord.
Już od tylu lat posługuję się telefonem
komórkowym i wciąż nie mogę się nauczyć, aby
na urlopie go wyłączać lub przynajmniej wyciszać, choćby na noc. Później
denerwuję się sam na siebie, gdy o 7 rano budzi mnie klient, który chce się
dowiedzieć, czy zakład ddd zajmuje się zwalczaniem karaczanów. Jestem
kompletnie Robity. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem która godzina. Litości. Koce
na oknach spełniają swoją funkcję, tylko ten telefon. Albo dzwoni jakiś
delikwent koło 22 i żali się, że nikt nie odbiera telefonu stacjonarnego w
firmie.
Zwolna zsuwam się z łóżka i podążam do
okna. Po co ja właściwie podchodzę do okna, przecież wiadomo, że już jest
widno, cały czas jest widno. Widok za oknem ostatecznie mnie budzi i to nie z
powodu jasności. Na zewnątrz istna wichura. Trzeba będzie dzisiaj bardzo
starannie dobrać cel wycieczki. Odpowiednim miejscem wydaje się muzeum Wikingów
w pobliskim Borg. Jest tam podobno wielki dom jakiegoś wodza, przynajmniej
będzie się gdzie schować, jeśli warunki pogodowe będą skrajnie niekorzystne.
Jedziemy więc do muzeum. Na parkingu
jakoś pustawo, zdaje się, że pogoda nieco jednak wypłoszyła turystów. Płacimy
na początek skromne 140 NKr od łebka i możemy zwiedzać. Zaczynamy od budynku z
wystawą. Zostajemy wyposażeni w elektronicznego przewodnika. Niestety wśród
różnych języków, które są do wyboru, niestety nie ma polskiego. Wybieram
niemiecki, Witek wybiera angielski, jednak żaden z nas nie jest w pełni
usatysfakcjonowany. Nasza znajomość języków obcych niestety nie pozwala nam
cały czas nadążać za lektorem. Było się uczyć języków, a nie rzucać w szkołę
kamieniami. Tym niemniej samo urządzenie jest bardzo fajne, przy kolejnych
ekranach lub gablotach synchronizujemy słyszany głos z tym co oglądamy.
Podobnie jest w sali kinowej, w której przedstawiany jest krótki
sfabularyzowany film o dawnych mieszkańców tej wioski. Wyposażeni w wiedzę
historyczną wyruszamy dalej.
Najpierw jest rekonstrukcja domu, w
którym mieszkała lokalny król wraz ze swoją rodziną i przybocznymi. Są w nim
najróżniejsze pomieszczenia. Jest sypialnia królewska, jest jadalnia, sala
spotkań i różne warsztaty. W sumie chałupa ma 83 metry długości. Można ją nie
tylko zwiedzać i przyglądać się pracy rzemieślników w strojach z epoki,
posługujących się dawnymi narzędziami, można też spróbować potraw
przygotowanych wg prastarych receptur. Na to ostatnie nie zdecydowaliśmy się.
Niewielka porcja zupki 150 NKr.
Pogoda nieco łagodnieje, co prawda jest
dalej zimno, ale wiatr już nieco zelżał. Idziemy w kierunku przystani, gdzie
cumuje zrekonstruowana łódź wikingów z Gokstad. Po drodze mijamy kuźnię. Trudno
uwierzyć, że ludzie posługując się tak prymitywnymi narzędziami, potrafili tak
wiele zrobić.
Kuźnia |
Docieramy do łodzi, prezentuje się
bardzo okazale. Ma 23 metry długości i podobno została zbudowana w Polsce.
Pracownicy muzeum zapraszają na krótki rejs. Odchodzą od kei na silniki. Po
chwili jednak proszą nas o wzięcie do ręki wioseł i przygotowanie ich do pracy.
Już samo wzięcie do rąk wiosła sprawia, że nabiera się respektu dla dokonań
Wikingów. Jeszcze ciekawiej jest gdy zaczynamy wiosłować. Jak idioci, mało się
nie pozabijamy tymi pałami. Całe szczęście, że przewodnicy kazali osadzać co
drugą dulkę, bo mogłoby dojść do tragedii. Kulminacja śmiechu następuje przy
próbie dokonania zwrotu. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Na szczęście,
schowany głęboko w skrzyni, bardzo skutecznie wspomagała nas solidny diesel.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w
miejscu ćwiczeń łuczniczych i rzucaniu toporkiem. Zarówno w jednym jak i w
drugim początkowo wykazywałem się nadmiarem delikatności i strzały leciały
zdecydowanie za nisko a toporek nawet nie dolatywał do całkiem dużej tarczy. Po
kilku próbach udało mi się z grubsza pojąć o co chodzi, jednak do Robin Hooda
dużo mi brakuje. Natomiast Wiciu tak się zamachnął toporkiem, że posłał go
daleko w krzaki i już nikt tegoż narzędzia nie odnalazł.
Pogoda jeszcze trochę się poprawiła,
było w miarę wcześnie, postanowiliśmy więc odwiedzić niewielkie miasteczko (w
zasadzie tylko takie tu są) Nusfjord, które jest kolejną tutejszą atrakcją
turystyczną. Już dojazd do Nusfjord dostarcza miłych wrażeń estetycznych. Droga
wije się wśród gór, często tuż nad wodą. Na końcu tej drogi znajduje się
właśnie cel naszej podróży. Faktycznie miasteczko jest bardzo malownicze.
Zdecydowanie nastawione na turystów przyjeżdżających na ryby. Co krok reklamy
wynajmu łodzi oraz oczywiście chaty rybackiej rombu. Przyglądając się z bliska,
nie ma wątpliwości, że to już nie jest osada rybacka. Można obejrzeć tłocznie
tranu, która jest pamiątką po dawnych czasach i jedną z atrakcji turystycznych.
O tym, że to już nie jest osada
rybacka, tylko wioska przygotowana pod turystów, najlepiej można było się
przekonać wchodząc do miejscowego sklepu. Jeżeli do tej pory mówiłem, że
Norwegia jest droga, to w Nusfjord jest mega drogo. Tu przekracza się wszelkie
granice absurdu. Patrząc na ziemniaki, których kilogram kosztował 30 NKr
zastanawiałem się, czy przypadkiem celowo nie ustawiono cenna takim poziomie,
aby odstręczyć turystów od kupowania. Ileż to kłopotu z takimi turystami robiącymi
zakupy. A jeszcze będą grymasić, bo kolor nie taki, a rozmiarówka nie
odpowiednia itd. A może ten sklep jest pralnią brudnych pieniędzy. Przy tych cenach
bardzo szybko można przepuścić przez kasę ogromne sumy. W Nusfjord znajduje się również jedyny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów pub serwujący normalne alkohole. A kto je serwuje? Sympatyczna dziewczyna z Polski.
Powoli wycofujemy się Nusfjord. Bardzo
urokliwe miejsce, choć nieco zalatuje turystycznym blichtrem. W zasadzie już
jedziemy do naszego domku, ale jeszcze po drodze się zatrzymujemy. Góry, woda i
kapitalny spektakl na niebie nie pozostawiają nas obojętnymi. Koniecznie trzeba
zrobić jeszcze kilka zdjęć. To jest bardzo mocna strona Lofotów. Okazji do
robienia zdęć jest wprost bez liku.
W
końcu udaje nam się dotrzeć do domu, na kolejny pyszny obiad, przygotowany we
własnym zakresie.
Co prawda obiad skończyliśmy późnym
wieczorem, ale jakoś nikt nie myślał o spaniu. Na dworze, mimo solidnego
zachmurzenia było całkiem jasno. Bierzemy pod pachę zegar ścienny i idziemy na
naszą plażę, na jeszcze jedną sesję fotograficzną. Niech no tylko, ktoś
zadzwoni jutro o 7 rano!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz