niedziela, 15 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty – Nusfjord


Dom wodza.


Dzień szósty – Muzeum Wikingów i Nusfjord.

       Już od tylu lat posługuję się telefonem komórkowym i wciąż nie mogę się nauczyć, aby  na urlopie go wyłączać lub przynajmniej wyciszać, choćby na noc. Później denerwuję się sam na siebie, gdy o 7 rano budzi mnie klient, który chce się dowiedzieć, czy zakład ddd zajmuje się zwalczaniem karaczanów. Jestem kompletnie Robity. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem która godzina. Litości. Koce na oknach spełniają swoją funkcję, tylko ten telefon. Albo dzwoni jakiś delikwent koło 22 i żali się, że nikt nie odbiera telefonu stacjonarnego w firmie.
       Zwolna zsuwam się z łóżka i podążam do okna. Po co ja właściwie podchodzę do okna, przecież wiadomo, że już jest widno, cały czas jest widno. Widok za oknem ostatecznie mnie budzi i to nie z powodu jasności. Na zewnątrz istna wichura. Trzeba będzie dzisiaj bardzo starannie dobrać cel wycieczki. Odpowiednim miejscem wydaje się muzeum Wikingów w pobliskim Borg. Jest tam podobno wielki dom jakiegoś wodza, przynajmniej będzie się gdzie schować, jeśli warunki pogodowe będą skrajnie niekorzystne.
       Jedziemy więc do muzeum. Na parkingu jakoś pustawo, zdaje się, że pogoda nieco jednak wypłoszyła turystów. Płacimy na początek skromne 140 NKr od łebka i możemy zwiedzać. Zaczynamy od budynku z wystawą. Zostajemy wyposażeni w elektronicznego przewodnika. Niestety wśród różnych języków, które są do wyboru, niestety nie ma polskiego. Wybieram niemiecki, Witek wybiera angielski, jednak żaden z nas nie jest w pełni usatysfakcjonowany. Nasza znajomość języków obcych niestety nie pozwala nam cały czas nadążać za lektorem. Było się uczyć języków, a nie rzucać w szkołę kamieniami. Tym niemniej samo urządzenie jest bardzo fajne, przy kolejnych ekranach lub gablotach synchronizujemy słyszany głos z tym co oglądamy. Podobnie jest w sali kinowej, w której przedstawiany jest krótki sfabularyzowany film o dawnych mieszkańców tej wioski. Wyposażeni w wiedzę historyczną wyruszamy dalej.
       Najpierw jest rekonstrukcja domu, w którym mieszkała lokalny król wraz ze swoją rodziną i przybocznymi. Są w nim najróżniejsze pomieszczenia. Jest sypialnia królewska, jest jadalnia, sala spotkań i różne warsztaty. W sumie chałupa ma 83 metry długości. Można ją nie tylko zwiedzać i przyglądać się pracy rzemieślników w strojach z epoki, posługujących się dawnymi narzędziami, można też spróbować potraw przygotowanych wg prastarych receptur. Na to ostatnie nie zdecydowaliśmy się. Niewielka porcja zupki 150 NKr.


       Pogoda nieco łagodnieje, co prawda jest dalej zimno, ale wiatr już nieco zelżał. Idziemy w kierunku przystani, gdzie cumuje zrekonstruowana łódź wikingów z Gokstad. Po drodze mijamy kuźnię. Trudno uwierzyć, że ludzie posługując się tak prymitywnymi narzędziami, potrafili tak wiele zrobić.

Kuźnia
        Docieramy do łodzi, prezentuje się bardzo okazale. Ma 23 metry długości i podobno została zbudowana w Polsce. 



Pracownicy muzeum zapraszają na krótki rejs. Odchodzą od kei na silniki. Po chwili jednak proszą nas o wzięcie do ręki wioseł i przygotowanie ich do pracy. Już samo wzięcie do rąk wiosła sprawia, że nabiera się respektu dla dokonań Wikingów. Jeszcze ciekawiej jest gdy zaczynamy wiosłować. Jak idioci, mało się nie pozabijamy tymi pałami. Całe szczęście, że przewodnicy kazali osadzać co drugą dulkę, bo mogłoby dojść do tragedii. Kulminacja śmiechu następuje przy próbie dokonania zwrotu. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Na szczęście, schowany głęboko w skrzyni, bardzo skutecznie wspomagała nas solidny diesel.


       W drodze powrotnej zatrzymujemy się w miejscu ćwiczeń łuczniczych i rzucaniu toporkiem. Zarówno w jednym jak i w drugim początkowo wykazywałem się nadmiarem delikatności i strzały leciały zdecydowanie za nisko a toporek nawet nie dolatywał do całkiem dużej tarczy. Po kilku próbach udało mi się z grubsza pojąć o co chodzi, jednak do Robin Hooda dużo mi brakuje. Natomiast Wiciu tak się zamachnął toporkiem, że posłał go daleko w krzaki i już nikt tegoż narzędzia nie odnalazł.   

  
        Pogoda jeszcze trochę się poprawiła, było w miarę wcześnie, postanowiliśmy więc odwiedzić niewielkie miasteczko (w zasadzie tylko takie tu są) Nusfjord, które jest kolejną tutejszą atrakcją turystyczną. Już dojazd do Nusfjord dostarcza miłych wrażeń estetycznych. Droga wije się wśród gór, często tuż nad wodą. Na końcu tej drogi znajduje się właśnie cel naszej podróży. Faktycznie miasteczko jest bardzo malownicze. Zdecydowanie nastawione na turystów przyjeżdżających na ryby. Co krok reklamy wynajmu łodzi oraz oczywiście chaty rybackiej rombu. Przyglądając się z bliska, nie ma wątpliwości, że to już nie jest osada rybacka. Można obejrzeć tłocznie tranu, która jest pamiątką po dawnych czasach i jedną z atrakcji turystycznych.  


        O tym, że to już nie jest osada rybacka, tylko wioska przygotowana pod turystów, najlepiej można było się przekonać wchodząc do miejscowego sklepu. Jeżeli do tej pory mówiłem, że Norwegia jest droga, to w Nusfjord jest mega drogo. Tu przekracza się wszelkie granice absurdu. Patrząc na ziemniaki, których kilogram kosztował 30 NKr zastanawiałem się, czy przypadkiem celowo nie ustawiono cenna takim poziomie, aby odstręczyć turystów od kupowania. Ileż to kłopotu z takimi turystami robiącymi zakupy. A jeszcze będą grymasić, bo kolor nie taki, a rozmiarówka nie odpowiednia itd. A może ten sklep jest pralnią brudnych pieniędzy. Przy tych cenach bardzo szybko można przepuścić przez kasę ogromne sumy. W Nusfjord znajduje się również jedyny w promieniu kilkudziesięciu kilometrów pub serwujący normalne alkohole. A kto je serwuje? Sympatyczna dziewczyna z Polski. 


       Powoli wycofujemy się Nusfjord. Bardzo urokliwe miejsce, choć nieco zalatuje turystycznym blichtrem. W zasadzie już jedziemy do naszego domku, ale jeszcze po drodze się zatrzymujemy. Góry, woda i kapitalny spektakl na niebie nie pozostawiają nas obojętnymi. Koniecznie trzeba zrobić jeszcze kilka zdjęć. To jest bardzo mocna strona Lofotów. Okazji do robienia zdęć jest wprost bez liku.  


W końcu udaje nam się dotrzeć do domu, na kolejny pyszny obiad, przygotowany we własnym zakresie.

       Co prawda obiad skończyliśmy późnym wieczorem, ale jakoś nikt nie myślał o spaniu. Na dworze, mimo solidnego zachmurzenia było całkiem jasno. Bierzemy pod pachę zegar ścienny i idziemy na naszą plażę, na jeszcze jedną sesję fotograficzną. Niech no tylko, ktoś zadzwoni jutro o 7 rano!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...