niedziela, 8 lipca 2012

Wyprawa na Lofoty.


Dzień pierwszy – do Jönköping

       Wyruszamy w podróż na Lofoty. Ileś tam miesięcy temu, moja żonka wypowiedziała życzenie, że chciałaby zobaczyć jak w rzeczywistości wyglądają białe noce. Skoro tak, to nie ma innego wyjścia jak tylko pojechać na północ Norwegii i to obejrzeć. Do współudziału w wyprawie zaprosiliśmy naszych przyjaciół: Magdę i Witka. Zaczęliśmy przygotowania od rezerwacji domku przez Casamundo, oczywiście  z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Znaleźliśmy domek w całkiem przystępnej cenie, niespełna 2200 zł za tydzień.  Potem były przygotowania teoretyczne i logistyczne. Z tego co przeczytaliśmy, jednoznacznie wynikało, że Norwegia nie należy do zbyt tanich krajów. Zabraliśmy więc zapas żywności i różnej maści trunków rozweselających na całą dwutygodniową wyprawę. Przeglądając Internet doszliśmy też do wniosku, że i noclegi na trasie nie są odpowiednie do naszych zasobów, więc postanowiliśmy, że będziemy nocować w namiotach. W bagażu znalazły się więc również śpiwory i karimaty.
       Jako się rzekło, zaprowiantowanie i wyposażenie na podróż mieliśmy nader obfite, nasz Touranik był wypchany po dach. Pierwsza część podróży była dziwna ze względu na huśtawkę nastrojów. Ciężkie, deszczowe chmury, coś tam z nich pada. Ogólnie szaro i buro a my zaczynamy nasz wymarzony urlop. Z drugiej jednak strony ogromne podniecenie spowodowane rozpoczynającą się podróżą. To drugie szybko jednak zdominowało nasze usposobienie. W tym momencie, gdyby nawet ktoś bardzo chciał nas zniechęcić do wyjazdu, to z całą pewnością by mu się to nie udało. Teraz wszystko już było tylko na tak. I słusznie, bo i pogoda wkrótce zaczęła się poprawiać. Atmosfera w samochodzie była taka, że przegapiłem zjazd z A 20 w kierunku na Sassnitz. Zorientowałem się w sytuacji widząc za oknami znajome tereny pod Rostockiem. Procesory w mózgownicy wskoczyły na najwyższe obroty. Jesteśmy pod Rostokiem. Można więc skorzystać z przeprawy promowej Rostock-Gedser i później przeskoczyć do Szwecji albo mostem w kierunku Malmo albo promem z Helsingör do Helsingborg. Przejazd mostem zaplanowałem  jednak w drodze powrotnej, ponieważ chciałem odwiedzić cioteczkę mieszkającą niedaleko Malmo. A jak to wyjdzie czasowo z tą przeprawą H-H? Zyskamy czy stracimy? Rzut oka na zegarek. Nie, te rozważania nie mają sensu. Do odejścia promu z Rostocku pozostało ok. 20 minut a my mieliśmy jeszcze ponad 20 km do przeprawy. Nie było też gwarancji, że jeśli nawet przyjedziemy pięć minut przed czasem, to czy będzie jeszcze dla nas miejsce na promie. Odpuszczamy. Zawracamy i jedziemy, tak jak planowaliśmy, do Sassnitz skąd popłyniemy do Trelleborga. Prom jest o 12.45 więc nie powinno być problemów z dotarciem odpowiednio wcześniej.
       Oj! Naiwny, naiwny. Na Rugii droga prowadząca do Sassnitz w pewnym momencie dość radykalnie się zwęża. Z typowej porządnej, niemieckiej drogi dwupasmowej, zamienia się dróżkę osiedlową z permanentnymi ograniczeniami prędkości i co oczywiste, biorąc pod uwagę znaczenie tej drogi, uciążliwymi korkami. A czas sobie płynie. Stojąc w kolejnym korku obserwuję budowę nowej drogi prowadzącej do Sassnitz. Szkoda, że nie skończyli jej przed naszą podróżą. W pewnym momencie spostrzegam na murach otaczających budowę jakieś wielkie bazgroły. Zaczynam czytać i ogarnia mnie pusty śmiech. To jacyś szaleni ekoterroryści protestują przeciwko budowie tejże drogi nr 96. Goście chcą zawrócić Wisłę kijem. Jak na razie nie mamy dobrego pomysłu na zastąpienie transportu samochodowego jakimś innym. Każdy chce mieć własną furę i wozić się nią do kiosku za rogiem po papierosy. A do tego przecież, samochody stojące w korkach wypalają bezużytecznie tony paliwa, zwiększając tym jedynie zanieczyszczenie atmosfery, a nie przybliżając ludzi do celu ich podróży.
Sassnitz w Sassnitz
       W końcu jakoś przebiliśmy się przez korki, ale to nie był koniec nerwówki. Moje Mio najwyraźniej nie miało ochoty doprowadzić nas do przeprawy promowej. To, że często nie działa kalkulator pokazujący parametry przejazdu, to już mi przestało przeszkadzać. Widocznie ten model tak ma. Ale kiedy zaczynamy nie zgadzać się w kwestii kierunku jazdy, to już jest trochę niedobrze. Tym razem zawierzyłem znakom przy drodze i jak się okazało dobrze na tym wyszliśmy, bo wreszcie dojechaliśmy do bazy promowej. Wielkiego tłoku nie było. Zakupiliśmy za 139 Euro bilet i ustawiliśmy się w kolejce samochodów oczekujących na wjazd na prom. Rozładunki i załadunki promów przebiegają zazwyczaj bardzo sprawnie. Tak też i było tym razem, choć prom o nazwie Sassnitz, zarejestrowany w mieście o tej samej nazwie, charakteryzował się tym, że zarówno załadunek jak i wyładunek odbywały się na rufie, więc samochody znajdujące się na promie nieco krążyły.
Spotkanie na morzu.
        Wiele razy pływałem już różnymi promami. Za każdym razem jednak jest to samo, zaraz po wejściu na prom łapię za aparat i biegam jak szalony szukając ciekawych ujęć. Tym razem było jeszcze fajniej, bo miałem kompana do pstrykania. Witek również chciał wszystko uwiecznić swoim aparatem. Z tymi zdjęciami na promie jest jednak pewien problem, jak do tej pory nie udało mi się zrobić zdjęcia, które by mi się podobało. Kiedy już nieco osłabł nasz zapał fotograficzny przyszedł czas na piwo i kawę. No cóż, kawa na promie, to nie koniecznie jest to co miłośnicy kawy lubią najbardziej. To jest raczej jakiś napój kawopodobny, niekoniecznie smaczny, za to na pewno drogi, jak wszystko na promie. Czasy sklepów wolnocłowych na bałtyckich promach już dawno minęły.

Przed nami Trelleborg
       Docieramy do Trelleborga. Oznaczenie dogi wyjazdowej z portu nie było najlepsze. Nawigacja również nie połapała się w szwedzkich patentach drogowych. Jakoś jednak wyjechaliśmy na właściwą drogę i pomknęliśmy na północ. Trzeba przyznać, że jakość szwedzkich dróg w niczym nie ustępuje niemieckim, a rozwiązania zwiększające bezpieczeństwo ruchu są momentami jeszcze ciekawsze. Prawdziwa przyjemność z jazdy. Ale uwaga, tu jest na prawdę dużo policji. Ciekawy sposób jej działania mieliśmy okazję oglądać na jednym z postojów na uroczym parkingu przydrożnym, gdzie zrobiliśmy kolejny popas. Pan policjant na motorze co chwilę wyjeżdżał na autostradę na łowy, by po chwili wrócić kolejnym przyłapanym na nieprzestrzeganiu przepisów. A na parkingu były dwa samochody z paniami i panami policjantami, którzy bardzo troskliwie zajmowali się sprowadzonymi gośćmi. W pewnym momencie ustawiła się nawet kolejka chętnych do zasilenia budżetu Królestwa Szwecji. I co ciekawe, w czasie, gdy się temu przyglądałem, przyprowadzani byli sami Szwedzi. (?)
       Postoje, pikniki, bardzo przyjemna rzecz, ale my musimy jechać dalej. Przed nami jeszcze kawał drogi. Gdy zaczęło się ściemniać, zaczęliśmy rozglądać się za jakimś noclegiem. W okolicach Jönköping  wypatrzyliśmy camping, była już prawie 21. Kończył ciepły, pogodny dzień (mimo kiepskiego poranka), więc nawet przez myśl nam nie przeszło by zmieniać swoje plany noclegowe. Jak się okazało, na camping przybyliśmy w ostatniej chwili, bo recepcja jest tam zamykana właśnie o godzinie 21. Przyjął nas miły, młody człowiek, znacznie lepiej mówiący po angielsku od nas. Jakoś wytłumaczyliśmy mu, że chcielibyśmy rozbić dwa namioty, w których będą nocowały cztery osoby. Pan szybko podliczył i wyszło, że będzie nas to kosztować sporo ponad 400 SKr. Wyraz naszych twarzy musiał być bardzo wymowny, gdyż recepcjonista szybko zaczął nam wyjaśniacz, że można przenocować znacznie taniej. Wystarczy wynająć jedną z małych, jednak czteroosobowych, chatek. Koszt wynajmu, bez pościeli i sprzątania końcowego, to jedynie 300 SKr. O! Tak już lepiej. Co prawda sanitariaty były jeszcze częściowo w remoncie, ale i tak warunki były całkiem znośne. Chatka faktycznie malutka, jak bajkowy domek baby-jagi z piernika, ale my chcieliśmy po prostu przespać jedną noc i ruszać dalej.  Więc jak dla nas było to w zupełności wystarczające.
Małe autko, mały domek, wielka przygoda.
       Zadowoleni z przebiegu dnia i jego zakończenia, poszliśmy jeszcze na krótki spacer. Po drugiej stronie autostrady było piękne, wielkie jezioro Vättern, do którego chcieliśmy dojść. Niestety, okazało się, że w tej okolicy, nie ma dojścia do jeziora. Do domku wróciliśmy jednak zadowoleni i świetnie zrelaksowani. Na zakończenie tak udanego dnia usiedliśmy przed domkiem (w środku raczej byłoby to trudne) i delektowaliśmy się piwem. Och jak błogo. 
Kończymy pierwszy dzień podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...