Dzień
trzeci – Wjeżdżamy do Norwegii – Bodö
I znowu piękny poranek, i znowu ciężko
się zebrać do drogi. Zupełnie inaczej wygląda to na papierze, kiedy zlicza się
kolejne setki kilometrów, a zupełnie inaczej, gdy trzeba odsiedzieć w
samochodzie kolejny dzień, gdy na siedzeniach pojawiają się odciski. Świecące
Słońce ma jednak zbawienny wpływ, dodaje nam energii by wyruszyć w dalszą
drogę. Do tego ciekawe otoczenie dróg a i na samych drogach też można poczynić
różne interesujące obserwacje. Zaskoczyła nas np. bardzo duża ilość jeżdżących
starych amerykańskich krążowników szos. Takich ogromnych z lat pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych z mnóstwem chromu i wielkimi skrzydłami. Pojawiały się też
modele nieco starsze i nieco młodsze. Niektóre były tak dopieszczone, że można
było się w nie zapatrzyć i spowodować wypadek. Osobiście nie jestem miłośnikiem
tego typu pojazdów. Zalatuje mi to szpanerstwem i tandetą. Z drugiej jednak
strony jest coś fajnego w tym, że tak wielu ludzi ma jakąś „korbę”. Świat jest
przez to piękniejszy, bardziej kolorowy. A przy tym ciekawe zjawisko
socjologiczne. Ci bogaci Szwedzi, którym niczego nie brakuje, mający swoje
doskonałe samochody, chcąc się wyróżnić, może coś zademonstrować, może wyrazić
jakieś skrywane emocje przesiadają się do tych kiczowatych pojazdów. Coś jednak
w tym jest. My, póki co, mamy swojego VW Tourana, którym wciąż mkniemy w siną
dal z prędkością dochodzącą momentami do 110 km/h.
Mknąć to my sobie możemy po
autostradzie, ale gdy tylko ona się kończy, ograniczenia prędkości skutecznie
nas wyhamowują. To takie szybkie przebieranie nogami, ale w powietrzu, bo jakiś
olbrzym trzyma nas za szelki i jesteśmy kompletnie bezradni. Wymyśliłem sobie,
że w pewnym momencie zjedziemy z drogi E 04 na drogę 95, już bez literki E.
Droga ta literki co prawda nie ma, ale prowadzi w najkrótszy możliwy sposób,
prawie prosto, do Bodö, gdzie chcieliśmy tego dnia dojechać. Przy okazji
mogliśmy przekonać się, że jeszcze nie wszystko jest w Szwecji takie idealne na
drogach. Ciężko było zauważyć, w którym momencie jest ten zjazd. Ten element
oznakowania zdecydowanie lepiej oznakowany jest w Niemczech i Danii.
Odległości w Skandynawii są całkiem
spore, więc i paliwa też potrzeba odpowiednio dużo. O ile przy trasie E 04 nie
brakuje stacji paliwowych, to po zjechaniu na drogę nr 95 szybko się
zorientowaliśmy, że tu nie ma co specjalnie liczyć na mnogość lśniących z
daleka paliwodajni różnych znanych marek. A w baku robi się coraz bardziej
sucho. W kolejne osadzie zauważam znak, który prawdopodobnie oznacza stację
paliwową, ale takowej nigdzie nie zauważam. Nie chce mi się zawracać, jedziemy
dalej. Przecież przejechaliśmy po tej drodze już tyle kilometrów, że w końcu
coś musi być. Wskazówka od paliwa niebezpiecznie blisko zera, sygnalizacja
rezerwy już od jakiegoś czasu. Dojeżdżamy do kolejnej wioski i ku mojej radości
widzę strzałkę kierującą do stacji Shell, co raduje mnie podwójnie. Uzupełnię
paliwo a do tego zapłacę kartą euroshell co jest dla mnie wygodne. Tyle, że
strzałka była, a stacji jakoś nie widać. Tym razem jednak nie odpuszczam, bo
nie mam wyboru. Jadę w kierunku wskazanym przez strzałkę i w końcu na jakimś
wielkim placu, ze żwirową nawierzchnią, który wygląda jak wielki skład tarcicy
albo węgla znajduję jeden dystrybutor z czytnikiem kart a przy nim jeden niewielki
zbiornik z olejem napędowym. Ot i cała stacja. Oczywiście w pobliżu nie ma
żywego ducha. Zaczynam wczytywać się w instrukcję obsługi i ku mojemu zdumieniu
czytam: włóż do czytnika kartę euroshell … No nie możliwe, patrząc na to z
daleka, w życiu bym nie uwierzył, że jakoś tu zatankujemy, a do tego zapłacę
euroshellem. To jest dopiero
doświadczenie. A przy okazji, może i w tej poprzedniej wiosce była taka
„stacja”, tylko na nią nie zwróciliśmy uwagi, szukając czegoś, co
przypominałoby te stacje, jakie znamy z Polski.
Przy okazji tankowania nieco
odsapnęliśmy. W wiosce było też prawdziwe centrum handlowe, więc je przez
chwilę pozwiedzaliśmy. Zwiedziliśmy też toaletę w tym centrum i podwójnie
zrelaksowani mogliśmy ruszyć dalej. Ponieważ przestało nas niepokoić widmo
pchania przez sto kilometrów, wypchanego po dach Tourana, mogliśmy znowu
powrócić do delektowania się widokiem za oknami. A było na czym oko zahaczyć.
Już nie było drzew jakie znamy z naszych lasów. Wszystko jakoś zmalało. Drzewa
jakieś takie delikatne, wiotkie. Sporo wilgoci. A w tle ośnieżone góry. Już na
pierwszy rzut oka widać, że wiosna zawitała tu całkiem niedawno, zieleń dopiero
się rozwija. Zrobiło się jakoś bardziej surowo. Patrzymy na to wszystko,
zafascynowani innością. Zatrzymujemy się by zrobić kilka zdjęć. Schodzę z
nasypu, którym biegnie droga, mijam kilka krzaków i wychodzę nad niewielką
rzekę a po drugiej stronie rzeki … łosie. Trochę zaskoczyło mnie to spotkanie.
Tak, tak, czytałem że tutaj tak jest, ale znowu przekonałem się, że
doświadczenie czegoś osobiście to coś zupełnie innego niż czytanie o tym lub
oglądanie w telewizji. Nacieszyliśmy się tym widokiem i ruszyliśmy dalej.
Ale
niebawem znowu łosie, tylko, że tym razem na drodze. Kompletnie nic sobie nie
robią z naszej obecności. Właśnie postanowiły w tym miejscu przejść przez drogę
i już. Ależ ożywienie w samochodzie. Zatrzymałem się, zrobiłem kilka zdjęć
przez otwarte okno i gdy tylko stado opuściło drogę, pojechaliśmy dalej. Ale
znowu niespodzianka. Tym razem drogę zatarasowały renifery. Znowu stop, znowu
kilka zdjęć przez okno i dalej w drogę. Ależ to jest niesamowite, mieć na
wyciągnięcie ręki te wspaniałe zwierzaki.
Widoki widokami, ale od czasu do czasu
trzeba coś zjeść. Jechaliśmy przez tereny dosyć mokre, nie było zbyt wiele
odpowiednich miejsc na piknik, ale w końcu coś się znalazło. Okazało się, że to
kamping. Kilka miejsc dla kamperów i jedna chata. I do tego instrukcja
samoobsługi z numerem telefonu do jakiegoś opiekuna. Biwakować nie
zamierzaliśmy, ale obiad zjedliśmy tam z prawdziwą przyjemnością, mimo
wyraźnego ochłodzenia.
|
Camping z jedną chatą. |
Jadąc naszą drogą nr 95 natrafiliśmy na
jej remontowany fragment o długości kilkudziesięciu kilometrów. Wyglądało to
dosyć interesująco, by nie powiedzieć, że wręcz zagadkowo. Otóż betonowa wierzchnia
warstwa, na całej szerokości została zamieniona w swego rodzaju szutrowisko i
to z dosyć dużymi kamieniami. Ciekawe wrażenie jechać przez dłuższy czas po
czymś takim. Oczywiście były znaki ograniczające prędkość do 30 km/h. Jechało
przede mną kilka aut osobowych. Natychmiast wszyscy zwolnili i grzecznie
ustawili się w sznureczku. W pewnym momencie dostrzegłem w lusterku doganiającą
nasz konwój ciężarówkę.Kierowca tejże ciężarówki, jak tylko zobaczył, że nic
nie jedzie z naprzeciwka, natychmiast przyspieszył i zaczął wyprzedzać
wszystkich za jednym zamachem, rozpędzając się przy tym do stosunkowo dużej prędkości.
Nastąpiła prawdziwa kanonada kamieni wystrzeliwanych spod kół ciężarówki tego
idioty. Wyprzedzany konwój natychmiast stanął prawie w miejscu chcąc przepuścić
szalonego tirowca. Na szczęście uniknąłem jakichkolwiek uszkodzeń a i inni też
chyba wyszli bez poważniejszego szwanku. A mówią, że polscy kierowcy są nienormalni.
Droga wspina się coraz wyżej. Przepiękne
górskie krajobrazy. Prawie nie ma ruchu, żadnych budynków. Jest cudownie. Jedziemy
prawdziwą górską trasą. W ten sposób docieramy do granicy szwedzko-norweskiej.
Na granicy nie ma nikogo, tylko ograniczenia prędkości. Jak na razie to tylko one świadczą o tym, że
już nie jesteśmy w Szwecji. Władze Norwegii jeszcze mniej mają zaufania do
umiejętności i rozsądku kierowców, więc najczęściej jeździ się po Norwegii z
prędkością do 60 lub do 80 km/h. Dużo się nasłuchałem i naczytałem o wysokości
mandatów w Norwegii, więc bardzo starałem się stosować do podawanych
ograniczeń. Szybko się jednak okazało, że sami Norwegowie mają znacznie mniej
szacunku do swoich przepisów drogowych i co chwilę byłem przez kogoś
wyprzedzany. Postanowiłem się jednak nie dać sprowokować. Nie zarabiam tyle co
miejscowi. A może to była wręcz prowokacja? Miejscowa policja zauważyła Polaka
i natychmiast wysłała swoich tajnych agentów do przeprowadzenia swego rodzaju „zakupu
kontrolowanego”, ale ja się nie dałem, byłem twardy.
I tak, opierając się norweskim
prowokatorom dojechałem w końcu Bodö, naszej bramy do Lofotów. Tu mieliśmy
spędzić noc w oczekiwaniu na jutrzejszy prom. Pierwsza próba znalezienia
kampingu była nieudana. Owszem była strzałka, ale tylko jedna na początku, bez
żadnej informacji o odległości. Pytaliśmy więc po drodze różnych ludzi o ten
kamping, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć gdzie on jest. Nieco rozczarowani
zawróciliśmy do Bodö, gdzie miał być kamping w samym mieście. Tym razem się
udało. Kamping raczej niezbyt atrakcyjny, kawał pola, kilka chatek i tyle. A i lotnisko
za płotem, na szczęście nie jest to specjalnie wielki port lotniczy. Latają z
niego samoloty na Lofoty. Ceny na
kampingu dosyć znacząco odbiegają od tych, które można znaleźć w przewodnikach
dostępnych w Polsce. Wzięliśmy najmniejszy domek, za który zapłaciliśmy 370 NKr, co jak na tutejsze warunki i tak
było niedrogo. W recepcji po przywitaniu, zaczęliśmy tradycyjnie, że we are loocking
smol … itd. Na co pani w recepcji
odpowiedziała, że tak, mają takie coś i zapytała Where are you from? Na co mój
przyjaciel, rozemocjonowany rozmową po
angielsku, odpowiedział: Haw much … I zrobiło się wesoło. Okazało się, że pani
była z Polski, więc dokończyliśmy rozmowę w naszym ojczystym języku.
|
Camping w Bodo - godzina 22. |
Coraz zimniej. Kolację jemy już w domku.
Z resztą i tak nie ma warunków na zewnątrz aby się rozłożyć z kolacją. Jakiś
czas po północy, staliśmy przed domkiem i rozglądaliśmy się po niezbyt ciekawej
okolicy. Jedynie górzyste wyspy niedaleko od brzegu urozmaicały krajobraz. W
pewnym momencie ktoś mnie zapytał: „Widzisz gdzie jest Słońce?” Akurat tak
stałem obrócony, że miałem je dokładnie na wprost przede mną, więc
odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, choć nie całkiem w zgodzenie z intencjami
pytającego, że „nie widzę, bo mnie Słońce oślepia”. Kolejna całkowicie biała
noc przed nami..