Tak zasmakowaliśmy w zabytkach turystyki austriackiej, że kolejny dzień pobytu w Dolinie Saalach rozpoczęliśmy od pójścia na szlak Vorderkaserklamm. To kolejna szczelina w skałach, którą płynie z wielkim hukiem niewielki strumień. A że całość jest niezwykła, więc wrażliwi na uroki natury Austriacy zbili do kupy parę desek i poprowadzili tą szczeliną szlak turystyczny. Całość ma ok. 400 metrów długości a różnica poziomów wynosi 80 metrów. Aby pokonać ten niewielki dystans trzeba przejść przez 51 mostków lub kładek i 35 odcinków schodów, które liczą łącznie 373 stopnie. Momentami szczelina bardzo się zwęża, a woda leje się dosłownie ze wszystkich stron. Po wejściu na samą górę Vorderkaserklamm, gospodarze proponują zejście ścieżką edukacyjną poświęconą … orchideom. Jesteśmy przyzwyczajeni do tych gatunków, które uprawiamy w domach, oranżeriach czy innych przystosowanych do tego miejscach. Tym czasem okazuje się, że występują one również dziko w Alpach i to w wielu odmianach. Wzdłuż trasy umieszczono wiele tablic z licznymi informacjami na temat. Ciekawe doświadczenie, nie tylko ze względu na, skąd inąd bardzo ładne kwiaty, ale też, ze względu na nas samych. Jak łatwo dajemy się wmanewrować w schematy, które później traktujemy jako coś najzupełniej prawdziwego i oczywistego. Warto zastanowić się, choćby przez chwilę, nad tym wszystkim co widzimy i słyszymy, nad tym co serwują nam media. Prawdziwy świat niekoniecznie wygląda tak, jak niektórzy usiłują nam wmówić.
Fajnie, było pięknie, ale my nie z tych, którzy po takim szlaku skończyli by wędrowanie po górach w danym dniu. Rozbiegane oczka, nerwowe ruchy. Trzeba jeszcze trochę się tu pokręcić. W końcu nie po to żeśmy gnali 900 km, by po godzinie lub dwóch kończyć łażenie po górach. Po za tym byłoby trochę głupio przyznać się do czegoś takiego. Obieramy więc kierunek na Hochkaserlalm, halę położoną na wysokości 1498 m n.p.m. To jest w końcu dopiero drugi dzień naszego pobytu, nie będziemy się więc forsować. Szlak okazuje się być rewelacyjny, piękne widoki (jak to w górach), kapitalne strumienie z licznymi progami i niewielkimi wodospadami, różne zwierzaki spoglądające na nas nie tylko z ukrycia i niesamowita pustka na szlakach. Spotkaliśmy na szlaku trwającym kilka godzin raptem parę osób. Chyba właśnie wszyscy stali w kolejce na Giewont. A propos, w przeciwieństwie do naszych ukochanych Tatr, jak do tej pory, nie płaciliśmy za postój na żadnym parkingu! Wracajmy jednak na szlak na Hochkaseralm. Żadnych odgłosów cywilizacji. I te strumienie, coś pięknego. Akurat zrobiło się bardzo ciepło, więc przy przekraczaniu kolejnych strumieni, moja żoneczka korzystała z okazji, zdejmowała buty i skarpety i brodziła w wodzie. A ja tę wodę piłem. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz czułem się tak dobrze, tak kompletnie zrelaksowany.
Zazwyczaj wędrując po górach staramy się tak planować szlaki, aby nie iść jednego dnia dwa razy tą samą drogą. Tym razem nie mieliśmy wyboru i musieliśmy wracać tak jak przyszliśmy. Jakoś specjalnie tego nie żałowaliśmy, bo to piękny szlak. Ale idąc tym szlakiem najpierw w jedną stronę, później w drugą, rozmyślałem o tym jaki to szczęśliwy traf. Tyle lat chodzę po górach i nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Ileż to razy narzekałem, że jestem w niewłaściwym czasie w danym miejscu by móc je sfotografować we w miarę korzystnych warunkach. Przeważnie jest tak, że słońce nie chce specjalnie współpracować. A teraz idąc jednym szlakiem w dwie strony miałem znacznie ułatwione zadanie. Może nie były to idealne warunki, ale całkiem niezłe. Okazuje się więc, że jeśli zależy mi na robieniu zdjęć, nie ma co tak gnać przed siebie bez opamiętania. Czasami warto się cofnąć albo przynajmniej zwolnić. Czasami jednak trudno się na to zdobyć, trzeba mocno nad tym panować.
Jak to dobrze, że kiedyś wpadliśmy na pomysł, aby jeździć w góry w czerwcu. Nawet przy naszej nie najlepszej kondycji możemy spokojnie przejść całkiem długi szlak i nie stresować się, że noc złapie nas gdzieś w górach, jak to kiedyś nam się przytrafiło w Tatrach. Albo taki, który przynajmniej nam się wydaje długi. Gdy już zeszliśmy na dół okazało się, że na parkingu przy wejściu na Vorderkaserklamm i na nasz szlak, nie ma, oprócz naszego samochodu, żadnego innego. Była godzina 1845, a my byliśmy kompletnie sami. Co gorsze, nawet knajpa, która tam się znajduje była już też zamknięta. Byłem tym faktem mocno zasmucony. Tak marzyłem o kuflu zimnego piwa i bratwurście z frytkami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz