czwartek, 7 lipca 2011

KROWA POD SOLAREM, CZYLI POŻEGNANIE Z ALPAMI


       Przez długi czas symbolem dzikich gór były dla mnie Bieszczady, piękne, niezwykle romantyczne góry, zapraszające do wędrówki ciągnącymi się, hen daleko połoninami. Właśnie z tego powodu bardzo lubię Bieszczady. Świat się jednak zmienia w szalonym tempie, mam wrażenie, że coraz szybszym, również Bieszczady. Nie jest to już to miejsce, które znaliśmy 30 lat temu. Niezliczone wycieczki szkolne lub kolonijne, przemierzające szlaki we wszystkich kierunkach. I sposób uprawiania turystyki, także się zmienił. Kiedyś chodziliśmy po szlakach po cichu, jakby skradając się, by nie przeszkadzać mieszkańcom gór, i tym fizycznym i tym wyimaginowanym. Teraz, już z bardzo daleka słychać, że idzie wycieczka szkolna. A i sam język, jakim posługuje się młodzież, bardzo się zmienił. Nastąpił zdecydowany powrót do łaciny.
       Rozmyślałem tak sobie o przemijaniu czasu i o zmianach zachodzących w otaczającym nas świecie, idąc szlakiem z St. Martin w stronę Scheffsnotheralm. Przez trzy godziny spotkaliśmy tylko pana z pieskiem i starsze małżeństwo z byłego NRD. Jak się później okazało, aż do zejścia do wioski, nie spotkaliśmy już nikogo więcej. Niezwykłe, w środku Europy, w tak cywilizowanym kraju jak Austria, można wędrować kilka godzin i prawie nie mieć kontaktu z ludźmi. I to kolejny taki szlak, Ciekawe, sądząc po infrastrukturze turystycznej i jej tradycjach Austriacy doceniają walory turystyki a z drugiej strony, tak niewielu z nich spotyka się na szlakach. Czy wynika to tylko z rozległości Alp?

        Przystanęliśmy na Scheffsnotheralm by wyrównać oddech, napić się wody ze źródełka i nacieszyć widokiem kolejnej łąki położonej wśród gór. Łąka jak z folderów reklamowych, ukwiecona kwiatami w najróżniejszych kolorach, z krowami pasącymi się bez żadnego nadzoru i te góry w tle, niczym potężni strażnicy strzegący spokoju w dolinie. Ale i w tej sielankowej scenerii znalazł się element, który kazał nam przypomnieć sobie, że czas nie stoi w miejscu i wszystko się zmienia. Na łące było kilka domków dla krów, takie austriackie obory, niewielkie, zgrabne górskie chaty. A prawie na każdej z nich ogniwa słoneczne dostarczające prąd do tych obór! No cóż, jak zwierzaki wrócą wieczorem do chałupy, muszą jakoś odpocząć, więc rozsiadają się wygodnie i oglądają telewizję. W końcu co tu robić wieczorami na takiej łące, po całym dniu ciężkiej pracy.


       Ze spotkaną parą turystów z Niemiec, wdaliśmy się w rozmowę. Może namiastkę rozmowy, niestety nasz niemiecki nie jest najlepszy. Państwo wzięli nas za Chorwatów. Szybko wyjaśniliśmy to drobne nieporozumienie. Przy okazji okazało się, że coś w rodzaju różanecznika, którego podziwialiśmy od kilku dni to alpenrose, czyli tak jak nazywał się nasz hotel w Bad Reichenhall. Państwo zapytali, w którą stronę zmierzamy i po usłyszeniu odpowiedzi zasugerowali zmianę trasy. Okazało się, że do doliny Saalach przyjeżdżają od dwudziestu lat i znają ją jak własną kieszeń. Jesteśmy tutaj pierwszy raz, nie znamy ani jednego szlaku ani drugiego, więc możemy sobie pozwolić na uwzględnienie tej sugestii bez większego ryzyka, popełnienia błędu. Już po kilkunastu minutach, gdy doszliśmy do Hundsattel byliśmy wdzięczni naszym nowym znajomym za radę. Szliśmy pod górę, jeszcze trochę, jeszcze trochę, i stanęliśmy na przełęczy, z której rozpościerał się widok na góry niezwykłej urody, których wcześniej nie było widać.
       Od tego momentu rozpoczęło się zejście, bardzo długie, ale jednak zejście. W końcu doszliśmy do pierwszych zabudowań. Było ich niewiele, ludzi też nie za dużo, ale jak się uwijali przy sianokosach. Patrzyłem jak urzeczony. To jeszcze całkiem wysoko, łąki mocno nachylone, a ci ludzie pracowali jakby nigdy nic. Mieli też niesamowity sprzęt, przystosowany do pracy w takich trudnych warunkach. Tam gdzie siano było już zebrane, łąka wyglądała jak kort na Wimbledonie. I ten zapach! Uznanie wzbudzają też domy i zabudowania gospodarcze, zarówno swoim wyglądem jak i wyposażeniem, Jest na co patrzeć, jest co podziwiać. Wszystko tak zadbane, kolorowe, ukwiecone, czyściutkie.

       Szliśmy tak, najpierw ścieżką, potem drogą, potem znów ścieżką, a tu co chwilę poziomki, takie czerwoniutkie, pachnące i uśmiechające się do nas. Wołały: chodździe tu, zerwijcie nas. Nie można się więc im oprzeć, skoro tak nalegały i co chwilę musieliśmy przystanąć i zerwać kilka świeżych poziomek. Trochę się nam przedłużyła droga, przez tę niezwykłą konwersację, ale cóż zrobić. Nie mogliśmy być niegrzeczni i nie reagować na zaproszenia.     

       Już pod koniec szlaku, stanęliśmy na kolejnym rozstaju dróg. Obie prowadziły do celu, ale jedna była o 15 minut dłuższa. Byliśmy już mocno zmęczeni. Wydawało się jednak, że jedna z nich prowadzi drogą, a druga, ta dłuższa przez las. Wybraliśmy oczywiście tę dłuższą. Jeśli można iść ścieżką przez las, to nie pójdziemy drogą. Już po kilku minutach okazało się, że dokonaliśmy właściwego wyboru. Góry wynagrodziły nam te piętnaście minut, prowadząc nas fantastycznym wąwozem, po dnie którego wił się kolejny strumień. Wymarzona sceneria do pożegnania z górami, wszak to już ostatni dzień naszego krótkiego wypadu w Alpy. Dziękujemy Wam Góry.

1 komentarz:

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...