środa, 13 lipca 2011

Regaty LOK - karuzela nastrojów.

Mawiają ludzie, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Trawestując to powiedzenie, można by rzec, że ludzie żeglują, a Neptun wiatrem dzieli. Są śmiałkowie, którzy próbują go przechytrzyć. Ale często, źle się to dla nich kończy.

     Naszły mnie takie refleksje, gdy siedziałem sobie na łódce, po zakończonych dwa dni temu regatach lokowskich na jeziorze Dąbie. W tym roku były to dopiero pierwsze nasze regaty. Startowaliśmy do nich na zupełnym luzie. O dziwo, start wyszedł nam bardzo dobrze. Co jeszcze dziwniejsze, całkiem nieźle popłynęliśmy kurs spinakerowy, co biorąc pod uwagę stan i wiek naszego spinakera było niemałym osiągnięciem. Ale, by nie było nam zbyt wesoło, przegraliśmy ten kurs, z naszym głównym konkurentem w klasie, też carina, Halszką. Halszka to najbardziej przerobiona carina na świcie. Odchudzona jak tylko można było. Patrząc na nią zastanawiam się czy faktycznie dobrze ją poważono. No, ale kwestia ważeń i pomiarów dla potrzeb KWR to już zupełnie inna bajka. Wzbudza ona mnóstwo kontrowersji. Nie jestem kompetentny aby wypowiadać się w tych sprawach, ale chyba coś jeszcze jest niedograne, może jeszcze zbyt po amatorsku do tego się podchodzi. Tym czasem, tam, gdzie są wyścigi, nawet tylko turystyczne, są emocje, jest rywalizacja i nie ma miejsca na niedoróbki organizacyjne. Bo uczestnicy tej zabawy bardzo mocno się angażują. A wracając do Halszki, to cały ból polega na tym, że pływa ona na genakerze. Nie używa spinakera! A my z nią przegraliśmy ten kurs i to dosyć wyraźnie.


       Skoro pierwsza połowa wyścigu była na spinakerach, to nie mogło być inaczej, druga była pod wiatr. Zwykle dobrze wychodzimy na halsówce, tym bardziej jeśli wieje nieco mocniej, a tak właśnie było w sobotę. Tym czasem nic z tego. Nie tylko nie mogliśmy odrobić strat do prowadzących jachtów z naszej grupy, ale jeszcze przytrafiły mi się błędy przy sterze i nic z tego nie wyszło.  Na popołudniowy poczęstunek, przygotowany przez organizatorów udaliśmy się w nienajlepszych nastrojach. Jak już zasiedliśmy wśród braci żeglarskiej, wesoła rozmowa, „morskie opowieści, dobre i obfite jadło (oj, przygotował się LOK – dziękujemy), sprawiły, że rozczarowania poszły sobie precz. I nawet ulewa, która się pojawiła, specjalnie nam już nie przeszkadzała. Trzeba było tylko ratować paleniska w grillach. Tym bardziej, że sporo osób zostało na jachtach na noc, więc szkoda by było, by tyle jadła się niedopiekło.

       Ranek przyniósł nam informację, że mimo wszystko jesteśmy sklasyfikowani na trzecim miejscu. Przed nami była tylko Halszka i Om. Neptun okazał się dla nas wyjątkowo wyrozumiały. Oprócz wyrozumiałości boga mórz, doszła jeszcze jedna rzecz. Stawka jachtów bardzo się rozciągnęła. W połowie drogi, praktycznie każdy już płynął sam. Nie było bezpośrednich pojedynków, nie było specjalnych możliwości kombinowania z taktyką, więc skoncentrowaliśmy się na … żeglowaniu. I pewnie dzięki temu i oczywiście dzięki przelicznikom KWR, na mecie nie było tak źle. I dopiero teraz rozpoczęły się nasze kłopoty. Jest szansa powalczyć o pudło! Rany Julek! Pojawiło się podekscytowanie, tabuny różnych myśli w głowie … Pierwszym efektem tego rozdygotania był fatalny start, byliśmy na samym końcu stawki. To jeszcze bardziej nakręciło atmosferę. Gonimy rywali. Tym razem pierwsza połowa po wiatr. Za sterem, najlepszy z naszej trójki. Nie ma żartów, idziemy na maksa. A tu mimo wszystko pojawiają się drobne błędy. Doganiamy jednak kilku rywali, niektórych wyprzedzamy, innych mamy w zasięgu. Widzimy jednak, że jeden, z jachtów zarył w dno. Większy od nas, my tam przejdziemy. Trochę długo trwa podejmowanie decyzji jak go opłyniemy i w rezultacie o mały włos byśmy się nie wpakowali w tego nieszczęśnika na mieliźnie. Szyka decyzja, zwrot … i płyniemy nie wiadomo gdzie. Żaden inny jacht nie obrał takiej drogi. Później już tylko mogliśmy patrzeć jak rywale nam odpływają. Nawet ci, których wyprzedziliśmy, znaleźli się daleko z przed nami. Przy Żabiej Wyspie, którą trzeba było okrążyć przed powrotem, nawet wydawało się nam, że trochę nadrobiliśmy do dwóch ważnych konkurentów, Halszki i Dobrawy. Niestety halsówka w kanale Umbriagi, wyszła nam beznadziejnie, uszkodziliśmy sobie genuę i gdy znowu znaleźliśmy się na jeziorze, konkurenci byli już bardzo daleko.

       Droga powrotna to w zdecydowanej większości kurs spinakerowy. Cóż zatem, w takiej sytuacji, może zrobić trzech starszych panów na łódce? Ustawiliśmy spinakera najlepiej jak potrafiliśmy i wyciągnęliśmy zapasy żywności. Pyszności, kindziuki i serek wędzony. Do tego bułki i pomidory. Prawdziwa uczta. Chyba spodobało się to Neptunowi, może nawet uśmiechnął się gdy to spostrzegł. Postawa godna prawdziwych dżentelmenów.  I tak płynęliśmy sobie aż do mety, bez specjalnego napinania się.

       Późnym popołudniem, a może to już był wieczór, przyszły wyniki z drugiego dnia i całych regat. Wygrał Om, druga była Halszka. A my w niedzielę, zajęliśmy czwarte miejsce, wyprzedzając piątego na mecie o jedną sekundę przeliczeniową, w wyścigu trwającym ponad cztery godziny. To nie wszystko. Dzięki temu, że jakimś cudem w niedzielę wślizgnęliśmy się na to czwarte miejsce, obroniliśmy trzecie miejsce w łącznej klasyfikacji. Neptun jest wielki i czasami ma poczucie humoru.       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...