Skoro nie ma Aquaparku, to wybieramy jedną z najkrótszych tras w okolicy, by móc zakończyć dzień w jakiejś sympatycznej knajpce. Kierujemy się do Iwonskyhütte, wysokość ok. 1020m n.p.m., nic groźnego. Przynajmniej tak się wydawało. Początek zupełnie spacerowy, elegancką ścieżką wzdłuż Saalach. Później weszliśmy do Strowollner Schlucht, czyli jak sama nazwa informuje ta część szlaku wiodła górskim wąwozem. Ale jakim wąwozem! Znowu strumień spadający z łoskotem, znowu schodki i kładki, pionowe skały po bokach, po prostu pięknie. Można powiedzieć, że takie wąwozy stanowią znak firmowy Saalachtal. Choć gdzieś tam, z tyłu głowy lęgnie się niejaka wątpliwość, czy tego ktoś nie zbudował. Może miejscowi mieszkańcy nie mieli co robić, więc raz dwa przerzucili parę kamieni tak z nudów. A może to te świstaki co w lecie zawijają czekoladę w papierki, zimą dla rozgrzewki przemieścili odrobinę kilka skał? Kto wie, tu w Alpach jest tak bajkowo, że wszystko jest możliwe.
Strowollner Schlucht niestety szybko się skończył i skręciliśmy w wąską leśną ścieżkę. Szybko okazała się, że pnie się ona krótkimi zakosami prawie pionowo w górę. I tak bez końca. To chyba jakaś kolejna zmyłka, bo to wprost niemożliwe, by na tak niewielką wysokość wdrapywać się tak długo. Pewnie było tam jakieś zakrzywienie czasoprzestrzeni i kręciliśmy się w kółko, jak jakieś chomiki w klatce. Sprawa była tym trudniejsza, że cały czas szliśmy w stosunkowo gęstym lesie, porośniętym wysokimi drzewami i niewiele widzieliśmy co dalej. W pewnym momencie nawet trochę pobłądziliśmy. W końcu wyłoniła się prze nami maleńka altanka, to właśnie Iwonskyhütte, a właściwie hüttchen. Tyle wysiłku, tyle potu, a tu taka sobie szopka. Podeszliśmy jednak do tej szopki, a nawet do niej weszliśmy i to co zobaczyliśmy po prostu zaparło nam dech piersiach. Widok był po prostu fantastyczny, na Schloss Grubhof, na St. Martin, na Lofer, na kolejną dolinę, na góry po drugiej stronie doliny Saalach. Już wiedzieliśmy po co tu weszliśmy.
Gdy tylko weszliśmy do Iwonsyhüttchen złapałem za aparat i zacząłem robić zdjęcia, jedno po drugim. Najpierw zoomem Tamron 28-75/2.8, później Sigmą 70-200/2.8. Po opanowaniu nieco pierwszych emocji związanych z tym co zobaczyłem, oszalałego oddechu i mocno rozdygotanych mięśni przyszła refleksja, na temat zrobionych przed chwilą zdjęć. Podobno każde zdjęcie ma opowiadać jakąś historię, przedstawiać jakieś emocje czy też być wizją świata artysty fotografika. A tu nic z tych rzeczy. Po prostu zobaczyłem coś, co tak bardzo mi się podobało, że odruchowo zapragnąłem uwiecznić to co miałem przed oczami. Nic nie chciałem opowiedzieć. Obraz, piękno w czystej postaci, mówi samo za siebie, czy koniecznie trzeba dorabiać do tego jakąś ideologię?
Ale w Austrii, tym niezwykle miłym kraju spotykały nas również bardzo przykre niespodzianki. Na koniec dnia poszliśmy zwiedzić cukiernię w St. Martin. Niestety okazało się, że była czynna tylko do 18, która właśnie niedawno minęła. Już drugi dzień pod rząd spotyka nas taka przykrość, że gdy schodzimy ze szlaku, lokal na który mieliśmy ochotę, był zamknięty. W Zakopanem, nie do pomyślenia, o tej porze w lokalach gastronomicznych dopiero zaczyna się życie!. Mało tego, w knajpce, w której w końcu zakotwiczyliśmy, podali nam niedopieczony apfelstrudel. Jak stwierdziła moja żonka, najgorszy, jaki do tej pory jadła. Muszę przyznać, że miała całkowitą rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz