piątek, 28 czerwca 2013

SAN GIMIGNANO I VOLTERRA



       Czasami warto sprawić sobie niespodziankę, zaskoczyć samego siebie. Ot tak dla urozmaicenia. Pomyślałem tak, planując kolejny dzień pobytu w Toskanii. O.K. wybieram zatem San Gimignano, o którym sporo się nasłuchałem i naczytałem przed wyjazdem i leżącą niedaleko Volterrę, o której nic nie wiem. Ryzyko? Chyba nie, z każdą kolejną godziną coraz bardziej wciągają mnie toskańskie klimaty i staję się powoli kolejnym członkiem sekty zakochanych w Toskanii. To chyba niemożliwe, aby jakieś miasto w tym regionie było nie fajne.
       San Gimignano to najdalej położona miejscowość od naszej Roccastrada. Raczej szkoda czasu na zbyt długie podróże. Ale, podobno, San Gimignano zobaczyć trzeba koniecznie. Nazwa pochodzi od imienia biskupa żyjącego w IV wieku w Modenie, Geminianusa. Dla czego? Nikt tego nie wie. No to jedziemy. Pogoda, jak to w Toskanii, taka sobie. Trochę chmurek, lekkie opady, chłodno, normalka. Na miejscu bez trudu trafiamy na jeden z kilku specjalnie przygotowanych dla turystów, parkingów. Mimo, że jest naprawdę spory, jest prawie pełny. A za nami samochód za samochodem. To jest koniec maja, a co będzie w pełni sezonu turystycznego?
       Parking jest tuż przy murach miejskich. Jak zwykle tutaj, trzeba iść pod górkę. Gdy tylko przechodzimy przez przejście w murze, wkraczamy w magiczny świat toskańskich miasteczek. Ale w San Gimignano jest jakoś inaczej. Niby wszystko się zgadza, typowy układ średniowiecznych, małych miast. W tym przypadku zachowany wyjątkowo dobrze, dzięki czemu historyczne centrum znalazło się na liście UNESCO. Jest jednak tutaj jakiś cień smutku. To nie wielobarwna, tętniąca życiem Siena. Tu też jest sporo ludzi, a turystów bardzo dużo, mimo to, wszystko jest bardziej szare, okiennice pozamykane. Może to kwestia koloru kamienia, z którego zbudowane są tu domy.  Do tego jeszcze ta „toskańska” pogoda. Dookoła pełno lodziarni, ale nie mam najmniejszej ochoty na lody.


       Spacerując uliczkami San Gimignano rozglądam się z zaciekawieniem dookoła. Jestem pod wielkim wrażeniem. Bez wątpienia koniecznie to miejsce trzeba odwiedzić. Charakterystycznym elementem panoramy miasta są wieże. Czasami nawet nazywa się San Gimignano „Manhattanem średniowiecza” lub miastem wież. Z dawnych czasów zachowało się ich czternaście, co, biorąc pod uwagę niewielką powierzchnię miejskiej zabudowy, sprawia wrażenie wielkiego nimi nasycenia. A podobno w średniowieczu było ich siedemdziesiąt dwie. Gdzie oni je pomieścili? Wieże z jednej strony były odzwierciedleniem aspiracji ich właścicieli. To dopiero splendor, mieć taką wieżę sterczącą wysoko ponad wszystkimi domami. Z drugiej strony dawały one zwyczajnie, swoim właścicielom, schronienie podczas licznych zamieszek. W murach wież widoczne są dziury. Są różne wyjaśnienia ich pochodzenia. Najbardziej prawdopodobne wiąże ich istnienie z faktem, że San Gimignano było ważnym centrum tekstylnym i utrzymywało sekret szafranowożółtego barwnika, który jest uzyskiwany ze szczególnej odmiany szafranu. Aby otrzymać taki kolor, tkanina musi być trzymana  z dala od kurzu i światła słonecznego, i jako że dłuższe kawałki tkaniny zyskiwały wyższą cenę, mówi się, że bogaci producenci tkanin zostali zmuszeni do wybudowania wysokich wież, ponieważ brak przestrzeni w mieście powstrzymywał ich od budowania w poziomie. Dziury w ścianach były najprawdopodobniej wykorzystywane do podparcia klatki schodowej przytwierdzonej do zewnątrz, aby zaoszczędzić przestrzeń w środku.

       
       W San Gimignano urodził się w 1437 roku niejaki Filippo Buonaccorsi, znany w Polsce jako Kallimach. Przeniósł się z Włoch do Polski, gdzie był wykładowcą Akademii Krakowskiej a przede wszystkim nauczycielem dzieci Kazimierza Jagiellończyka.     
       Stosunkowo szybko obeszliśmy urokliwe zakątki San Gimignano i dotarliśmy do muzeum wina. Spokojnie, bez paniki!  W tym muzeum nie chodzi się w filcowych kapciach, eksponaty nie są oddzielone żadnymi barierkami ani taśmami, nie ma tam katedralnej ciszy. Z resztą całe muzeum to dwa niewielkie pomieszczenia. W jednym, lekko przyciemnionym jest parę ekranów na których można obejrzeć różne filmy dotyczące produkcji wina, w drugim natomiast można, oczywiście za odpowiednią opłatą skosztować toskańskich win. „Zwiedzających” podejmował pan, który o winach z tego regionu wiedział chyba wszystko. Chciałem zamówić specjalny zestaw degustacyjny i posłuchać opowieści, jednak ku mojemu wielkiemu żalowi, akurat zabrakło szkła do tych zestawów i musielibyśmy czekać, aż ktoś skończy degustację. Niestety nie było widać takich, którzy zbliżali by się do końca. Wręcz przeciwnie, wszyscy szczęśliwcy byli dopiero na początku drogi. A jak to w muzeum, nikt się specjalnie nie śpieszył. Pozostało mi jedynie zamówienie pojedynczej lampki wina na pocieszenie. Nie powiem, też było przyjemnie, choć dało się wyczuć wyraźny niedosyt.
     Po nie całkiem udanej wizycie w muzeum wina wróciliśmy na główną ulicę historycznego centrum. Okazało się, że jest tu mnóstwo innego rodzaju muzeów. Takich z torebkami damskimi. I co ciekawe, w tych muzeach można było nie tylko oglądać wystawione eksponaty, ale także można je było wziąć do ręki, a nawet kupić! Skoro nadarzyła się taka świetna okazja, to naprawdę, trudno było nie skorzystać. Okazało się, że są również podobne muzea z butami. Istne szaleństwo muzeów. A co eksponat to ciekawszy.


       Czekając aż moja pani wyjdzie z kolejnego muzeum z torebkami, a może z butami, zajrzałem do jednego muzeum, w którym prezentowane były eksponaty dla mężczyzn. Spodobał mi się jeden kapelusz. Pan, który tam był natychmiast pomógł mi znaleźć kolor najbardziej pasujący do mnie. Zaprezentował jakiego doskonałego wyboru dokonałem, mnąc wybrany przeze mnie kapelusz na wszystkie możliwe sposoby. W końcu to musiało się stać, zapytałem o cenę. Pan, podkreślając jeszcze pięciokrotnie, że to świetny wybór, bo to prawdziwe borsalino, wydusił z siebie, że kosztuje on 159 euro … Zapadłem w głęboką zadumę. Pod pretekstem narady z żoną, powolutku wycofałem się z tego muzeum.
        Na szczęście, przy tej samej ulicy znalazłem kilka muzeów pocieszenia. W jednym odnalazłem kilka zaginionych butelek wina, w innym przepyszny deser panforte. Było tego tam cztery rodzaje, klasyczny i trzy wariacje na temat. Wybrałem panforte z marcepanem a do tego podwójne espresso. Cóż za rozkosz! Już nie pamiętam kiedy to ostatni raz jadłem równie wyśmienity deser. W tym samym miejscu był również pecorino, ser podpuszczkowy, otrzymywany z owczego sera. Istnieją cztery odmiany w tym Pecorino Toscano, o którym wspomina już Pliniusz Starszy (23-79 ne) w dziele Historia Naturalna i Francesco Molinelli w swoich pamiętnikach o serach toskańskich z XVII wieku. Wyśmienity! Nie omieszkałem poprosić, aby po sporym kawałku jednego i drugiego eksponatu zapakowano mi na wynos. Razem kosztowało to niewiele mniej niż borsalino.
       Po wizycie w ostatnim muzeum, stwierdziłem, że San Gimignano robi się niebezpiecznie, i że może jednak zmienimy miejsce pobytu. A zatem do Volterry. Jak przyznałem wcześniej, o tym mieście prawie nic nie wiedziałem, tym niemniej jechałem tam z dużym spokojem, choć wcale nie miałem pewności, czy tam również nie będzie takich muzeów od jakich uciekaliśmy. Volterra to jedno z najstarszych miast Toskanii. Założona przez Etrusków, przeżywała swoje najlepsze lata między V a IV wiekiem p.n.e. W latach swej świetności liczyła 25 tyś mieszkańców, teraz niewiele ponad 11 tysięcy.


W drodze do Volterry
       Gdy zbliżaliśmy się do miasta, z daleka rzuciła się w oczy monumentalna twierdza. O, ho! Dobrze jest, mamy punkt zaczepienia. Szybko parkujemy i ruszamy zdobywać twierdzę. Potężne mury, okratowane okna. Przechodzimy przez jedną z bram w murach miejskich, skręcamy w króciutką uliczkę pnącą się do góry i pierwszą rzeczą jaka rzuca się w oczy jest zakaz fotografowania. Tego we Włoszech jeszcze nie widziałem. Zdezorientowany zaczynam czytać kolejne tabliczki. Okazuje się, że jest to, ni mniej ni więcej, więzienie! To się nazywa, siedzieć z fasonem.     
       Kolejnym obiektem, na jaki natrafiamy, jest muzeum tortur. Zmierzających do niego turystów, wita wystawiony przed wejście fotel, na którym nikt nie chciałby spędzić ani chwili. To muzeum nie wzbudziło jednak entuzjazmu mojej żonki, więc nie weszliśmy do środka.


       Z zaciekawieniem oglądam co chwilę wystawy kolejnych sklepów sprzedających wyroby z alabastru, prawdziwe majstersztyki, koronkowa robota. Okazuje się, że Volterra to centrum obróbki tego kamienia, wydobywanego w tej okolicy. Położone nieopodal mioceńskie złoża tej krystalicznej odmiany gipsu były wykorzystywane już przez Etrusków, którzy z alabastru wykonywali m.in. urny grobowe i sarkofagi. W Volterrze działa szkoła artystyczna ze specjalnością rzeźba w alabastrze oraz 25 warsztatów zajmujących się obróbką tego kamienia. Różnorodność wyrobów jest imponująca. Oczywiście, również nie możemy oprzeć się ich urokowi i kupujemy jakieś drobiazgi do domu.



       Im głębiej wchodzimy w miasto, tym bardziej okazuje się ono interesujące. A tu już niemal wieczór. Nogi wchdzą mi już w … plecy. A oczy prowadzą jeszcze tu i tam i jeszcze dalej. Pełno tu różnych zabytków. Przysiadamy w końcu na chwilę w knajpce la Mangiatoia, trzeba złapać oddech. Zajęliśmy miejsca w ogródku, a tu, tuż obok, pan sobie rzeźbie w sporym kamieniu, a jakże, alabastrowym, kobietę Coś tam sobie popijamy, przyglądamy się pracy rzeźbiarza i chłoniemy niezwykłą atmosferę tego miejsca. Przedwieczorna pora dodatkowo potęguje miłe wrażenia. Przyjazd do Volterry okazał się, jakże miłą, wygraną na loterii. Tym bardziej miłą, że przywiodła mnie tam moja intuicja.


1 komentarz:

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...