Czasami
warto sprawić sobie niespodziankę, zaskoczyć samego siebie. Ot tak dla
urozmaicenia. Pomyślałem tak, planując kolejny dzień pobytu w Toskanii. O.K.
wybieram zatem San Gimignano, o którym sporo się nasłuchałem i naczytałem przed
wyjazdem i leżącą niedaleko Volterrę, o której nic nie wiem. Ryzyko? Chyba nie,
z każdą kolejną godziną coraz bardziej wciągają mnie toskańskie klimaty i staję
się powoli kolejnym członkiem sekty zakochanych w Toskanii. To chyba
niemożliwe, aby jakieś miasto w tym regionie było nie fajne.
San
Gimignano to najdalej położona miejscowość od naszej Roccastrada. Raczej szkoda
czasu na zbyt długie podróże. Ale, podobno, San Gimignano zobaczyć trzeba
koniecznie. Nazwa pochodzi od imienia biskupa żyjącego w IV wieku w Modenie,
Geminianusa. Dla czego? Nikt tego nie wie. No to jedziemy. Pogoda, jak to w
Toskanii, taka sobie. Trochę chmurek, lekkie opady, chłodno, normalka. Na
miejscu bez trudu trafiamy na jeden z kilku specjalnie przygotowanych dla
turystów, parkingów. Mimo, że jest naprawdę spory, jest prawie pełny. A za nami
samochód za samochodem. To jest koniec maja, a co będzie w pełni sezonu
turystycznego?
Parking jest
tuż przy murach miejskich. Jak zwykle tutaj, trzeba iść pod górkę. Gdy tylko
przechodzimy przez przejście w murze, wkraczamy w magiczny świat toskańskich
miasteczek. Ale w San Gimignano jest jakoś inaczej. Niby wszystko się zgadza,
typowy układ średniowiecznych, małych miast. W tym przypadku zachowany
wyjątkowo dobrze, dzięki czemu historyczne centrum znalazło się na liście
UNESCO. Jest jednak tutaj jakiś cień smutku. To nie wielobarwna, tętniąca
życiem Siena. Tu też jest sporo ludzi, a turystów bardzo dużo, mimo to,
wszystko jest bardziej szare, okiennice pozamykane. Może to kwestia koloru
kamienia, z którego zbudowane są tu domy. Do tego jeszcze ta „toskańska” pogoda. Dookoła
pełno lodziarni, ale nie mam najmniejszej ochoty na lody.
Spacerując
uliczkami San Gimignano rozglądam się z zaciekawieniem dookoła. Jestem pod
wielkim wrażeniem. Bez wątpienia koniecznie to miejsce trzeba odwiedzić.
Charakterystycznym elementem panoramy miasta są wieże. Czasami nawet nazywa się
San Gimignano „Manhattanem średniowiecza” lub miastem wież. Z dawnych czasów
zachowało się ich czternaście, co, biorąc pod uwagę niewielką powierzchnię
miejskiej zabudowy, sprawia wrażenie wielkiego nimi nasycenia. A podobno w
średniowieczu było ich siedemdziesiąt dwie. Gdzie oni je pomieścili? Wieże z
jednej strony były odzwierciedleniem aspiracji ich właścicieli. To dopiero
splendor, mieć taką wieżę sterczącą wysoko ponad wszystkimi domami. Z drugiej
strony dawały one zwyczajnie, swoim właścicielom, schronienie podczas licznych
zamieszek. W murach wież widoczne są dziury. Są różne wyjaśnienia ich
pochodzenia. Najbardziej prawdopodobne wiąże ich istnienie z faktem, że San
Gimignano było ważnym centrum tekstylnym i utrzymywało sekret szafranowożółtego
barwnika, który jest uzyskiwany ze szczególnej odmiany szafranu. Aby otrzymać
taki kolor, tkanina musi być trzymana z
dala od kurzu i światła słonecznego, i jako że dłuższe kawałki tkaniny
zyskiwały wyższą cenę, mówi się, że bogaci producenci tkanin zostali zmuszeni
do wybudowania wysokich wież, ponieważ brak przestrzeni w mieście powstrzymywał
ich od budowania w poziomie. Dziury w ścianach były najprawdopodobniej
wykorzystywane do podparcia klatki schodowej przytwierdzonej do zewnątrz, aby
zaoszczędzić przestrzeń w środku.
W San
Gimignano urodził się w 1437 roku niejaki Filippo Buonaccorsi, znany w Polsce
jako Kallimach. Przeniósł się z Włoch do Polski, gdzie był wykładowcą Akademii
Krakowskiej a przede wszystkim nauczycielem dzieci Kazimierza Jagiellończyka.
Stosunkowo
szybko obeszliśmy urokliwe zakątki San Gimignano i dotarliśmy do muzeum wina.
Spokojnie, bez paniki! W tym muzeum nie
chodzi się w filcowych kapciach, eksponaty nie są oddzielone żadnymi barierkami
ani taśmami, nie ma tam katedralnej ciszy. Z resztą całe muzeum to dwa
niewielkie pomieszczenia. W jednym, lekko przyciemnionym jest parę ekranów na
których można obejrzeć różne filmy dotyczące produkcji wina, w drugim natomiast
można, oczywiście za odpowiednią opłatą skosztować toskańskich win. „Zwiedzających”
podejmował pan, który o winach z tego regionu wiedział chyba wszystko. Chciałem
zamówić specjalny zestaw degustacyjny i posłuchać opowieści, jednak ku mojemu
wielkiemu żalowi, akurat zabrakło szkła do tych zestawów i musielibyśmy czekać,
aż ktoś skończy degustację. Niestety nie było widać takich, którzy zbliżali by
się do końca. Wręcz przeciwnie, wszyscy szczęśliwcy byli dopiero na początku
drogi. A jak to w muzeum, nikt się specjalnie nie śpieszył. Pozostało mi
jedynie zamówienie pojedynczej lampki wina na pocieszenie. Nie powiem, też było
przyjemnie, choć dało się wyczuć wyraźny niedosyt.
Po nie całkiem
udanej wizycie w muzeum wina wróciliśmy na główną ulicę historycznego centrum.
Okazało się, że jest tu mnóstwo innego rodzaju muzeów. Takich z torebkami
damskimi. I co ciekawe, w tych muzeach można było nie tylko oglądać wystawione
eksponaty, ale także można je było wziąć do ręki, a nawet kupić! Skoro
nadarzyła się taka świetna okazja, to naprawdę, trudno było nie skorzystać.
Okazało się, że są również podobne muzea z butami. Istne szaleństwo muzeów. A
co eksponat to ciekawszy.
Czekając aż
moja pani wyjdzie z kolejnego muzeum z torebkami, a może z butami, zajrzałem do
jednego muzeum, w którym prezentowane były eksponaty dla mężczyzn. Spodobał mi
się jeden kapelusz. Pan, który tam był natychmiast pomógł mi znaleźć kolor
najbardziej pasujący do mnie. Zaprezentował jakiego doskonałego wyboru
dokonałem, mnąc wybrany przeze mnie kapelusz na wszystkie możliwe sposoby. W
końcu to musiało się stać, zapytałem o cenę. Pan, podkreślając jeszcze
pięciokrotnie, że to świetny wybór, bo to prawdziwe borsalino, wydusił z
siebie, że kosztuje on 159 euro … Zapadłem w głęboką zadumę. Pod pretekstem
narady z żoną, powolutku wycofałem się z tego muzeum.
Na
szczęście, przy tej samej ulicy znalazłem kilka muzeów pocieszenia. W jednym
odnalazłem kilka zaginionych butelek wina, w innym przepyszny deser panforte. Było
tego tam cztery rodzaje, klasyczny i trzy wariacje na temat. Wybrałem panforte
z marcepanem a do tego podwójne espresso. Cóż za rozkosz! Już nie pamiętam
kiedy to ostatni raz jadłem równie wyśmienity deser. W tym samym miejscu był
również pecorino, ser podpuszczkowy, otrzymywany z owczego sera. Istnieją
cztery odmiany w tym Pecorino Toscano, o którym wspomina już Pliniusz Starszy (23-79
ne) w dziele Historia Naturalna i Francesco Molinelli w swoich pamiętnikach o
serach toskańskich z XVII wieku. Wyśmienity! Nie omieszkałem poprosić, aby po
sporym kawałku jednego i drugiego eksponatu zapakowano mi na wynos. Razem
kosztowało to niewiele mniej niż borsalino.
Po wizycie w
ostatnim muzeum, stwierdziłem, że San Gimignano robi się niebezpiecznie, i że
może jednak zmienimy miejsce pobytu. A zatem do Volterry. Jak przyznałem
wcześniej, o tym mieście prawie nic nie wiedziałem, tym niemniej jechałem tam z
dużym spokojem, choć wcale nie miałem pewności, czy tam również nie będzie
takich muzeów od jakich uciekaliśmy. Volterra to jedno z najstarszych miast
Toskanii. Założona przez Etrusków, przeżywała swoje najlepsze lata między V a
IV wiekiem p.n.e. W latach swej świetności liczyła 25 tyś mieszkańców, teraz
niewiele ponad 11 tysięcy.
W drodze do Volterry |
Gdy
zbliżaliśmy się do miasta, z daleka rzuciła się w oczy monumentalna twierdza.
O, ho! Dobrze jest, mamy punkt zaczepienia. Szybko parkujemy i ruszamy zdobywać
twierdzę. Potężne mury, okratowane okna. Przechodzimy przez jedną z bram w
murach miejskich, skręcamy w króciutką uliczkę pnącą się do góry i pierwszą
rzeczą jaka rzuca się w oczy jest zakaz fotografowania. Tego we Włoszech
jeszcze nie widziałem. Zdezorientowany zaczynam czytać kolejne tabliczki.
Okazuje się, że jest to, ni mniej ni więcej, więzienie! To się nazywa, siedzieć
z fasonem.
Kolejnym
obiektem, na jaki natrafiamy, jest muzeum tortur. Zmierzających do niego
turystów, wita wystawiony przed wejście fotel, na którym nikt nie chciałby
spędzić ani chwili. To muzeum nie wzbudziło jednak entuzjazmu mojej żonki, więc
nie weszliśmy do środka.
Z
zaciekawieniem oglądam co chwilę wystawy kolejnych sklepów sprzedających wyroby
z alabastru, prawdziwe majstersztyki, koronkowa robota. Okazuje się, że
Volterra to centrum obróbki tego kamienia, wydobywanego w tej okolicy. Położone
nieopodal mioceńskie złoża tej krystalicznej odmiany gipsu były wykorzystywane
już przez Etrusków, którzy z alabastru wykonywali m.in. urny grobowe i
sarkofagi. W Volterrze działa szkoła artystyczna ze specjalnością rzeźba w
alabastrze oraz 25 warsztatów zajmujących się obróbką tego kamienia.
Różnorodność wyrobów jest imponująca. Oczywiście, również nie możemy oprzeć się
ich urokowi i kupujemy jakieś drobiazgi do domu.
Im głębiej
wchodzimy w miasto, tym bardziej okazuje się ono interesujące. A tu już niemal
wieczór. Nogi wchdzą mi już w … plecy. A oczy prowadzą jeszcze tu i tam i
jeszcze dalej. Pełno tu różnych zabytków. Przysiadamy w końcu na chwilę w knajpce
la Mangiatoia, trzeba złapać oddech. Zajęliśmy miejsca w ogródku, a tu, tuż
obok, pan sobie rzeźbie w sporym kamieniu, a jakże, alabastrowym, kobietę Coś
tam sobie popijamy, przyglądamy się pracy rzeźbiarza i chłoniemy niezwykłą
atmosferę tego miejsca. Przedwieczorna pora dodatkowo potęguje miłe wrażenia.
Przyjazd do Volterry okazał się, jakże miłą, wygraną na loterii. Tym bardziej
miłą, że przywiodła mnie tam moja intuicja.
Piękne miasteczko.
OdpowiedzUsuń