Morze ma w
sobie coś magicznego, jakąś niezwykłą siłę hipnotyczną. Będąc stosunkowo
niedaleko od wybrzeża nie sposób odmówić sobie wypadu nad morze. To nic, że
pogoda absolutnie nie zachęca do kąpieli, no chyba, że ktoś jest miłośnikiem
krioterapii lub należy do klubu zatwardziałych morsów. Nad morze trzeba
pojechać, choćby tylko po to, by się na nie popatrzyć i posłuchać jak szumi.
Obieramy
zatem kierunek na Promontorio dell’Argentario. To była wyspa, połączona z lądem piaskowymi
mierzejami o dźwięcznie brzmiących nazwach: Tombolo di Feniglia, Tombolo di
Giannella. Co ciekawe jest tam też niewielkie pasmo gór wapiennych Monte
Argentario, którego najwyższe wzniesienie ma 635 m n.p.m. Wycieczkę
rozpoczynamy od Porto Santo Stefano,
głównego miasta półwyspu. Na pierwszy rzut oka, nic specjalnego. Gdy
tylko wysiedliśmy z samochodu, natychmiast zmieniłem zdanie. Bo jest coś w
klimacie Porto Santo Stefano, że od razu człowiek czuje się tam dobrze. Nie ma
tam wielkiego portu, a jednak czuje się portową atmosferę, nie było jeszcze
sezonu urlopowego, a czuło się błogi wakacyjny klimat. Krótko mówiąc, bardzo
przyjemne miejsce.
Miasto
zbudowane jest na zboczu, dosyć stromego wzgórza, otaczając XVII wieczną
fortecę aragońską (Rocca). Czyż to nie wyzwanie? Jest góra, jest twierdza,
trzeba więc się wspinać i zdobyć tę twierdzę. Kiedy już dotarliśmy na szczyt,
okazało się, że do twierdzy się nie dostaniemy. To nie był poniedziałek, nie
była to też przerwa obiadowa. W zwykłe, robocze, dni twierdza jest zamknięta.
Nasz żal ukoiliśmy nieco podziwiając widok na morze z wysokości sporego
wzniesienia.
Pogoda jak
na Toskanię nie najgorsza, ciepło, słonecznie, a zatem można, przysiąść gdzieś
na porcję lodów. Klucząc nieśpiesznie wąskimi uliczkami, gdzie sąsiedzi z
budynków po dwóch stronach ulicy podają sobie z okna do okna piwo, schodzimy na
dół, na nadmorski bulwar. Wypatrzyliśmy lokal, który wydał nam się fajny, więc
się do niego skierowaliśmy. Ku naszemu zaskoczeniu, pani, po polsku,
poinformowała nas, że w tym lokalu nie pija się napojów chłodzących ani nie
jada deserów, a tylko spożywa normalne posiłki. Nie bardzo wiedząc o co chodzi,
może po prostu naszej rodaczce nie chciało się obsługiwać tak nędznie
wyglądających klientów, grzecznie się wycofaliśmy. Kawałek dalej znaleźliśmy
lodziarnię, Chiodo Gelateria. W ogródku, nad samą wodą jakieś małżeństwo
delektowało się deserami, w drzwiach lokalu, oparty o futrynę, stał właściciel,
dżentelmen w wieku ok 65 lat, który wyglądał na zupełnie nieobecnego. To tylko
jego powłoka cielesna się tam znajdowała. Do skorzystania z lokalu zachęcał
romantycznie zlokalizowany ogródek oraz apetycznie wyglądające fotografie
oferowanych deserów. Co prawda, przy zdjęciach nigdzie nie było cen, ale ileż w
takiej knajpce mogą kosztować lody i kawa? Zamawiamy desery i kawę mrożoną. Mimo tych wszystkich
obrazków, nie bez sporego trudu, bo pan nie zna żadnego innego języka poza
włoskim, a i tak ogólnie, też nie sprawia wrażenia człowieka zbyt bystrego. Po
przyjęciu zamówienia, pan nas kasuje i prosi o zajęcie miejsca przy stoliku.
Oczywiście o żadnym paragonie nie ma mowy. Po chwili dostajemy nasze zamówienie,
choć nie kompletne, bez mojego deseru, który widocznie dopiero się robi. Mija
dłuższa chwila, w knajpie najmniejszego ruchu, a pan dalej podpiera futrynę. W
końcu podchodzę do pana i usiłuję wyjaśnić sprawę mojego deseru, ale on
niestety, kompletnie nic nie rozumie. Mało tego, sprawia wrażenie, jakby
widział mnie pierwszy raz w życiu. W końcu daję za wygraną i zamawiam deser
jeszcze raz, płace kolejne 8 euro, i dostaję paragon oraz upragniony deser! I tylko się zastanawiam, kto tu jest bystry, a
kto nie?
Postanawiamy
objechać półwysep dookoła. Wąska, kręta droga, wzdłuż urwistego momentami
brzegu. Rewelacja. A co za widoki! Kilkakrotnie zatrzymujemy się w
minizatoczkach drogowych, by nacieszyć oczy widokami. Imponujące są wille
wybudowane na skraju urwistych skał do których prowadzą wąskie dróżki.
Sielankowe wrażenie sprawia dom zatopiony wśród drzew, ze sporym basenem na
dachu..
W czasie jednego z takich postojów, podjeżdża do nas człowiek na
skuterze, w roboczych ciuchach, i zagaduje nas po polsku. Zaczynam odnosić
wrażenie, że w Toskanii jest co najmniej tak dużo naszych rodaków jak w
Londynie. Okazuje się, że nasz rozmówca, pochodzący z Małopolski, mieszka tutaj
już blisko 20 lat. W Polsce nie bardzo miałby do czego wracać a tutaj żyje mu
się całkiem dobrze. Jest budowlańcem i ma tyle pracy, że nie może nadążyć z
realizacją zleceń. Akurat stoimy naprzeciwko Isola del Giglio i pan pokazuje
nam kadłub słynnego statku pasażerskiego Costa Concordia, brawurowo
wprowadzonego przez kapitana na skały, który to kapitan równie brawurowo
ewakuował się następnie ze statku, pozostawiając go wraz z pasażerami i resztą
załogi na łasce Neptuna. To co się wtedy działo w tej okolicy, przypominało
prawdziwą wojnę. Chwilę jeszcze sobie pogwarzyliśmy, ciesząc się niezwykłymi
widokami. Życząc sobie powodzenia ruszyliśmy dalej w drogę. Niestety, nasz
rodak, powiedział nam, że raczej nie objedziemy półwyspu dookoła, tak jak byśmy
chcieli, mimo, że na mapie jest zaznaczona jakaś droga gruntowa, bo tamtędy,
nawet samochody terenowe mają problem przejechać. Nic to, mimo wszystko
jedziemy przed siebie, dopóki się da. I warto było. Droga coraz węższa, ale
wciąż niesamowicie malownicza. W końcu dojeżdżamy do miejsca, z którego trzeba
było zawrócić. Oczywiście nie tak od razu. Wysiedliśmy z samochodu i jeszcze
przez chwilę pospacerowaliśmy po okolicy.
Po
objechaniu półwyspu zajeżdżamy do Orbetello. Miasto nastawione na turystykę. Leży
na środkowej grobli przecinającej lagunę, z naszego punktu widzenia na wylocie.
Nasyp został wykonany dopiero w 1824 roku. Poraz pierwszy w Toskanii trafiamy
do miasta, które w dużej części przypomina plac budowy, tule tutaj prowadzi się
różnych prac budowlanych. Przy czym raczej chodzi o większe remonty, niż budowę
nowych obiektów.
Na szczęście solidne fortyfikację są już odrestaurowane. Są
one datowane są na okres okupacji hiszpańskiej, kiedy Orbetello było stolicą Państwa
Garnizonowego. Jak to często w tym rejonie Europy różne fragmenty historii
mocno się ze sobą splatają. Katedra stoi na miejscu starożytnej,
rzymsko-etruskiej świątyni. Według inskrypcji na architrawie centralnego
portalu, późnogotycka fasada została przebudowana w 1376 r. pod kierownictwem
Nicola Orsiniego. Ogólnie miasto nie robi jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia.
Choć trzeba przyznać, że główny „deptak” jest całkiem sympatyczny. A może takie
odczucia spowodowane były tymi budowami, a może już nam się trochę w głowach
poprzewracało? A do tego byliśmy tam w
porze sjesty i biedne panie nie mogły pozwiedzać swoich ulubionych „muzeów”. Co ciekawe ta, często nawet czterogodzinna,
przerwa dotyczy również knajp. Czyżby włosi aż tak byli przywiązani do domowych
obiadków? Mimo wszystko pospacerowaliśmy
trochę, poprzyglądaliśmy się nowemu miejscu i pojechaliśmy dalej.
Jedną z tych
rzeczy, która mi się najbardziej w Toskanii podoba, to wręcz magiczne
krajobrazy z kolejnymi wzniesieniami, na szczytach których posadowione są
mniejsze lub większe miejscowości. Te krajobrazy, to naprawdę coś
niesamowitego, szczególnie późnym popołudniem. Zupełnie jak scenografia jakiegoś
filmu, którego akcja rozgrywa się kilkaset lat temu. Niezwykłe zjawisko.
Codziennie jeżdżąc po Toskanii mijaliśmy kolejne takie góry ukoronowane jakimś
miasteczkiem. Wracając z Orbetello, jadąc drogą w szpalerze sosen
parasolowatych, też mijaliśmy takie
miejsca. A właściwie, czemuby, nie zajrzeć do jednego z takich miejsc? Nigdzie
nam się nie śpieszy, czy przyjedziemy do naszego zameczku dwie godziny
wcześniej czy później, a może jeszcze później, nie ma przecież żadnego
znaczenia. Skoro tak, to skręcamy z głównej drogi i jedziemy do Magliano in
Toscana, miasteczka położonego ok. 28 km na południowy-wschód od Grossetto.
Mieszka tam zaledwie 3700 mieszkańców. Leży w rejonie upraw winorośli Morelino
di Scansano.
Do Magliano in Toscana dojeżdżamy bardzo późnym
popołudniem. Już nie słychać odgłosów dnia. Jest gęsta przedwieczorna cisza, od
czasu do czasu słychać jakieś hałaśliwe, bawiące się dzieci lub kobiety coś wołające
wysokimi głosami. Kilku dżentelmenów przysiadło sobie na murku otaczającym
drzewko oliwne i debatuje o najważniejszych sprawach naszego świat. Ale twarze
mają raczej pogodne, więc nie jest chyba tak źle. Zagłębiamy się w ciasne
zaułki. Miasto dzieli się na cztery części: Maiano, Lavacchio, Montiano i Sant’Andrea.
Jak przystało na porządne toskańskie miasto, ma również swoje zabytki. I wcale
nie trudno się domyślić, że są to kościoły: Chiesa della Santissima Annunziata
i Chiesa di San Giovanni Battista. W obu oczywiście znajdują się dzieła sztuki
stworzone przez dawnych mistrzów. W okolicy są jeszcze ruiny Monastero di San
Bruzio. Ale szczegóły są mniej ważne, bo znowu najważniejszy jest klimat,
absolutnie magiczny klimat. Koniecznie trzeba usiąść w jakiejś kafejce i
zamówić karafkę wina.
Po krótkiej chwili trafiamy na mury miejskie i tu
następuje apogeum tych niezwykłych doznań. Z jednej strony dachy pokryte
dachówkami mieniące się niezwykłymi, miękkimi barwami jakie pojawiają się w
okolicach zachodu słońca. Z drugiej strony rozległe toskańskie panoramy z
winnicami, sadami oliwnymi i drogami obsadzonymi cyprysami bądź sosnami
parasolowatymi. Zostałem zaczarowany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz