Sezon
regatowy w pełni. Tydzień w tydzień jakieś ściganie. I to nie jedne. Terminy regat
coraz częściej się pokrywają. I dobrze to, i nie dobrze. Dobrze, bo
przynajmniej niektórzy organizatorzy starają się by ich impreza była jakoś
okraszona dodatkowymi atrakcjami. Niedobrze, bo wbrew pozorom, nie ma w naszym
okręgu aż tak wielu miłośników regacenia się. Pływając tu i tam, większość
ludzi, których spotykam, przynajmniej z widzenia, dobrze znam. A więc będziemy
się dzielić. W rezultacie na Regatach o Puchar Dni Morza, bardzo ciekawych ze
sportowego punktu widzenia, zjawiło się niewiele ponad dwadzieścia jachtów, bo
równocześnie w Trzebieży odbywały się regaty Łarpia, z bardzo ciekawą oprawą. W
Świnoujściu spotkałem wielu świetnych żeglarzy, z którymi rozmowa o żeglarstwie
to prawdziwa rozkosz. Ale poza tym, nikt tam się regatami, ani uczestnikami
regat nie interesował. Nie było nawet zwyczajowej kiełbasy z grilla. W Trzebieży regaty połączono z festiwalem
szantowym, były też różne inne atrakcje, a na koniec obdarowano uczestników
mnóstwem upominków, bez względu na zajęte miejsce. Bardzo lubię się regacić, i
to tak na poważnie, ale wcale nie jestem pewien, czy w przyszłym roku, jeżeli
znowu dojdzie do podobnego zbiegu terminów, nie wybiorę Trzebieży.
Same regaty,
ze sportowego punktu widzenia były bardzo ciekawe, szczególnie biegi pierwszy i
trzeci, rozegrane na tzw. trójkącie olimpijskim. Taka konfiguracja sprawiła, że
trzeba było sprawdzić się na różnych kursach, że trzeba było mieć jakąś
przemyślaną taktykę, a w rezultacie sytuacja na trasie ulegała różnym zmianom.
Niestety, niewiele dobrego można powiedzieć o wyścigu drugim, tzw. Długim, rozgrywanym
od startu usytuowanego na wysokości świnoujskiej plaży, niedaleko od toru
wodnego, do boi ODAS. Przy panujących na Zatoce Pomorskiej warunkach
pogodowych, był to wyścig na dwa halsy. Jeden do boi, drugi do mety. Jeżeli,
weźmiemy pod uwagę, że na wszystkich jachtach są GPS-y, to naprawdę wielkiej
filozofii w tym żeglowaniu nie było. Każdy postawił to co miał i gnał przed
siebie. Odrobinę ożywienia wniósł jedynie … brak ODAS-a na półmetku. Okazało
się, że organizatorzy nie sprawdzili, czy ta wielka, żółta boja znajduje się na
swoim miejscu. Jakież było zaskoczenie większości regatowców, którzy przecież
doskonale wiedzieli gdzie płyną, gdy na podanych współrzędnych zamiast oczekiwanego
ODAS-a znajdowali dwie maleńkie, żółte boiki. Zastanawiam się, czy nie mona
było wyznaczyć dwóch dodatkowych punktów, tak by z trasy zrobił się jakiś „Z”.
Przecież na morzu bardzo dzielnie organizatorom pomagała policja i wojsko, za
co obu instytucją należą się słowa podziękowania, więc prawdopodobnie nie
byłoby większego problemu, aby tak zrobić. Z całą pewnością bardzo by to urozmaiciło
wyścig.
Pływanie po
trójkącie ze śledziem jest bardzo interesujące, do końca nie można być pewnym
końcowego sukcesu. Wyzwala to duch prawdziwej rywalizacji. W trzecim wyścigu,
po kolejnych perturbacjach z naszym spinakerem płynęliśmy w naszej grupie na
piątej pozycji. Ostatni odcinek do mety to było pływanie ostro na wiatr. Tutaj
wszystko wyszło nam znakomicie i tylko Neferteti była przed nami. O
beznadziejności naszego spinakera żeglarze będą pewnie opowiada sobie przy
piwie przez następne pięćdziesiąt lat. Niestety, na razie nie możemy
zrealizować inwestycji p.t. nowe żagle. Osobną sprawą to przelicznik KWR. Mimo,
dwóch drugich miejsc na mecie, po uwzględnieniu przelicznika spadaliśmy do
tyłu. Jak to możliwe, że najmniejsza łódka w stawce miała najgorszy
przelicznik. Przecież pozostałe jachty, to jednostki blisko ośmiometrowe, a
więc blisko dwa metry (33 % długości naszego jachtu) większe od Rudzika. Przy
kursach na falę na morzu, sześciometrowa łódka ważąca tonę, nie ma
najmniejszych szans z ośmiometrowcami ważącymi 2,5-3,5 tony. Mimo całej,
wielkiej sympatii do Adama Lisieckiego, propagatora KWR, uważam, że ta formuła
ma jakiś bardzo poważny feler, bo jest wybitnie niekorzystna dla najmniejszych
i największych. Bo my narzekamy, ale co mają powiedzieć chłopaki z Bryzy 33
startującej w I klasie KWR? Przecież oni przegrywają każdy wyścig już przed
startem. Jak zażartowała sobie koleżanka ze Smyczka, rywalizującego z Bryzą 33,
ta ostatnia powinna mijać linię mety, kiedy jeszcze Smyczek nie wyłoni się zza horyzontu.
Szkoda.
Jak już
wyżej wspomniałem, Regaty o Puchar Dni Morza rozgrywane były w bardzo skromnej
obsadzie. To, że równolegle rozgrywane były inne regaty nie do końca chyba
wyjaśnia tę sprawę. Ilość jachtów w naszym regionie jest tak duża, że bez trudu
możnaby nimi dobrze obsadzić obie imprezy. Nie chce się ludziom? Nie lubią, a
może boją się regat na morzu? A może to Świnoujście odstręcza żeglarzy? Ta nie
ma klimatu żeglarskiego, jest tylko czysto komercyjne podejście do tematu. Bo
jak inaczej wytłumaczyć kompletny brak zainteresowania władz zarówno
żeglarskich jak i miejskich, do jednych z najważniejszych regat rozgrywanych na
Zatoce Pomorskiej. Niejako symboliczne pod tym względem było zakończenie regat.
Przysiedliśmy sobie w jakimś ogródku piwnym, w kąciku, i sędzia, pan
Paterkowski bardzo dobrze prowadzący zawody, ogłosił wyniki i rozdał nagrody.
Osoby przechodzące obok nawet nie miały szans zauważyć, że oto odbywa się
zakończenie jakichś regat.
Jeśli chodzi
o wyniki, to raczej zaskoczenia nie było. Wśród największych wygrał Smyczek, w
najliczniej obsadzonej II klasie KWR wygrała prowadzona przez świetnego skipera, Lady Dana, choć chłopaki z Bluefina
walczyli dzielnie do końca. No i w naszej, III klasie KWR zgodnie z
przewidywaniami wygrała Nefertiti. Ciekawostką jest to, że po trzech wyścigach,
trzy jachty w naszej grupie miały tyle samo punktów, tyle że o ostatecznym
wyniku decydowało w tej sytuacji miejsce w ostatnim biegu, gdzie, mimo że
przypłynęliśmy na metę jako drudzy, po uwzględnieniu przeliczników spadliśmy na
4 miejsce i takie też zajęliśmy w ostatecznej klasyfikacji wyprzedzeni przez
Melthemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz