Każdy ma
jakieś marzenia. Niektórzy mają ich wiele, przynajmniej po jednym w każdej
dziedzinie życia, czasami więcej. Nie da się bez nich żyć. Jednak najfajniejszy
jest ten moment, gdy przystępujemy do realizacji swoich marzeń i stopniowo, a
czasami gwałtownie, przybierają one realne kształty. Niekiedy pojawiają się
wątpliwości, obawy, strach. Tak wiele po realizacji naszych marzeń oczekujemy,
a jeśli się okaże, że nie jest tak, jak się tego spodziewaliśmy? Co będzie
jeśli spotka nas rozczarowanie? Może,
więc, niech marzenia pozostaną marzeniami, nie ryzykujmy, skoro są takie
piękne? Nie. Ja raczej nie mam takich wątpliwości, jeśli o czymś marzę, to
bardzo chcę spełnienia tych marzeń. Kiedy wreszcie mi się to udaje, czuję się
znakomicie, bez względu na to, czy chodziło o coś poważnego, czy tylko o jakiś
miły drobiazg.
Realizując swoje podróżnicze pasje, też staram
się realizować jakieś marzenia. Wtedy jest szczególnie przyjemnie. W ostatnich
dniach maja, wybrałem się właśnie na taką wycieczkę, będącą realizacja marzenia
o zobaczeniu tak mocno wychwalanej Toskanii. Wiele się o niej nasłuchałem, i
zawsze były to bardzo pochlebne opinie. Podobno koniec maja, początek czerwca
to doskonały moment na taką eskapadę. Na etapie przygotowań spotkało mnie
rozczarowanie, którego smak niestety już dobrze znam. W tydzień na pewno nie da
się ani zobaczyć całej Toskanii, ani, tym bardziej jej poznać. To jest całkiem
spory region, z wprost niesłychanym nagromadzeniem ciekawych miejsc. To prawie
23 000 km2 powierzchni, 3,5 mln mieszkańców. To tak znane
miasta jak Florencja (stolica regionu), Livorno, Pisa, Siena, Arezzo, Pistoia i
wiele innych. To także archipelag toskański z Elbą na czele. Np. z Pistoi do
Grosseto odległość wynosi 174 km. No dobrze, ograniczymy się tylko do
południowej części regionu. Nie, nie, tego też nie da się zrobić. No dobrze, to
pojedziemy na tydzień i będziemy chłonąć co się da!!!
Ze Szczecina
do Roccastrada, gdzie wynajęliśmy sobie lokum jest nieco ponad 1500 km. Nie
będziemy się więc katować jazdą całej trasy w jeden dzień, tylko, tradycyjnie
przy takich odległościach, rozłożymy na dwa etapy. Jako punkt pośredni
wybieramy miasto Steinach am Brenner ze względu na jego dobrą, z naszego punktu
widzenia, odległość od Szczecina oraz atrakcyjną cenę hotelu, który znaleźliśmy
w tym mieście. Argumentacja raczej taka sobie, ale puki co musiała wystarczyć.
O miasteczku nic nie wiemy, poza tym, że leży tuż przed słynną przełęczą
Brenner. Nic nie szkodzi.
Jazda po
niemieckich autostradach minęła nam szybko, udało nam się nie utknąć w żadnym
korku. Jedynie pogoda nas nieco niepokoiła. Wszak to późna wiosna, a tu raptem
kilka stopni ciepła. Co chwilę coś popaduje. Drzewa rosnące trochę wyżej w
górach jakieś takie białe, jakby przyprószone cukrem pudrem, Austriacy lubią
przecież takie słodkie widoczki. Tak czy siak, docieramy do Hotelu Post. Z
zewnątrz nic specjalnego. Obsługa okazuje się zupełnie sympatyczna,
właścicielka była nawet niedawno w Szczecinie będąc na wczasach w Niemczech na
wyspie Uznam. Robi się bardzo ciepła atmosfera. Pani zaprasza nas wieczorem na
do restauracji na małą potańcówkę przy lokalnej muzyce. To może być nawet
interesujące.
Najpierw,
jednak, wybieramy się na spacer po mieście. Nie jest to wielka metropolia, 3360
mieszkańców, ale jak dla mnie nieźle. Od pierwszych kroków czuć tu niezwykły
spokój. Jeśli ktoś lubi pławić się w wielkomiejskim gwarze, to nie jest to
miejsce dla niego. Jak na tak niewielkie miasteczko jest tu sporo hoteli, jest
serwis narciarski. Można się domyślać, że Steinach, może stanowić bazę wypadową
w pobliskie góry. Idąc ulicą podziwiamy wszystko to, czego spodziewaliśmy się
po małym austriackim miasteczku. Jest schludnie, przytulnie i kolorowo. Ale
niemal dosłownie nad miastem góruje gigantyczny wiadukt autostrady A 13.
Sprawia to niezmiernie dziwne wrażenie. Jakbyśmy siedzieli w maleńkim,
przytulnym, dziecięcym pokoju pełnym najróżniejszych kolorowych zabawek i przez
dziurkę od klucza obserwowali jakiś straszny świat gigantów. Tu jest cieplutko
i bezpiecznie, a tam wiruje ogromny, oszalały świat. Wprowadza to jakiś niepokój.
Idąc dalej trafiamy na cmentarz. Tu też wszystko jest uporządkowane i
wypielęgnowane. Chciało by się zawołać: aż pachnie świeżością! Ale to cmentarz.
Naszą uwagę przyciąga bardzo duża ilość metaloplastyki na grobach. Wszystkie
elementy wykonane bardzo starannie, wręcz z wielkim kunsztem. Na niektórych
grobach ozdoby mają związek z tym, czym zmarły zajmował się za życia. Spoglądam
w zadumie na groby, a w tle widzę ten wielki wiadukt z pędzącymi samochodami.
Czy to zestawienie nie jest symboliczne?
Pogoda jakoś
nie chce się poprawić. Powoli wracamy do hotelu. Po otwarciu drzwi natychmiast orientujemy
się, że zapowiadana imprez się już rozpoczęła. Większość uczestników to
osoby będące już w drugiej połowie
życia. Część z nich ubrana jest w tradycyjne stroje. Muzyka, grana przez kilka
osób, też naturalnie bardzo tradycyjna. Zainteresowało nas to wydarzenie, więc
zamówiliśmy coś ciepłego do picia i zajęliśmy ostatni wolny stolik. To było
niezłe, i ta muzyka i te tańce. Po jakimś czasie moja żoneczka też nabrała
ochoty na pląsy. Niestety, ja nie odważyłem się na naśladowanie, poruszających
się z gracją Austriaków. Dziewczyny,
zaczęły więc zabawę same, beze mnie. Z resztą, wśród gospodarzy też było wiele
par damsko-damskich. Mężczyźni jak widać, to raczej towar deficytowy. Znajomej,
która tańczyła z moją żonką, te podrygi nie bardzo wychodziły, więc jedna z
miejscowych pań się ulitowała i udzieliła kilku lekcji o co w tym tańcu chodzi.
Bo ten taniec to takie dziwne połączenie sztywności i miękkości. Korpus
pozostaje niemal cały czas, zupełnie prosty, jakby tancerz połknął kij od
szczotki. Z drugiej jednak strony, kroki, które wykonują są bardzo miękkie i
eleganckie. Kiedy pomyślałem sobie, że mamy sporo szczęścia trafiając na taki
fajny, ciekawy wieczór, akurat taki, jak powinien być na rozpoczęcie urlopu, do
hotelowego holu wtłoczyła się spora grupa turystów z … Szanghaju! Ale historia.
Oni też byli nieco zaskoczeni widząc tę potańcówkę. Natychmiast powyciągali
aparaty fotograficzne i zaczęli strzelać fotki. Po krótkiej chwili udali się
jednak na spoczynek, ale nie wszyscy. Kilka osób zostało. A jedna włączyła się
nawet do zabawy. To dopiero egzotyka: dama z Szanghaju usiłująca tańczyć austriackie
ludowe tańce. Świat może być naprawdę piękny, gdyby tylko co chwilę jakiś
nawiedzony kacyk nie próbował mieszać ludziom w głowach.
W sobotni
poranek wyruszmy nieśpiesznie w dalszą drogę. Pozostało nam ok 600 km, głównie
autostradami, nie ma więc powodu do pośpiechu. Pogoda co prawda wciąż pod
zdechłym Azorem, mimo to za oknami samochodu widać fantastyczne góry i
poprzyklejane do nich zamki, kościoły, czy po prostu jakieś domy. Naszej
dzielnej załodze udziela się fotograficzne szaleństwo. Wszystko dookoła robi
takie niesamowite wrażenie, że zupełnie nie ma znaczenia, że te zdjęcia,
robione przez szybę samochodu, przy wciąż padającym deszczu, nie będą zapewne
należały do specjalnie udanych.
Po
przekroczeniu granicy, góry ciągną się znacznie dalej niż się tego
spodziewaliśmy. Dzięki temu podróż jest jeszcze przyjemniejsza. Włoskie
autostrady są całkiem przyzwoite. Momentami wzrasta znacząco natężenie ruchu, ale
podobnie, jak poprzedniego dnia płynnie posuwamy się do przodu. Miłe
zaskoczenie spotyka mnie przy bramkach wyjazdowych z autostrady. Za przejechanie
ok 450 km płacimy 32 euro. To wcale nie jest drożej niż w Polsce. Wiem, wiem, w
Niemczech nie płaci się nic, a w Austrii 9 euro za 10 dni, ale po tych wszystkich
opowieściach jakie słyszałem wcześnie, te 32 euro wydały mi się całkiem umiarkowaną
opłatą. A może to nasze autostrady są tak drogie, że żadne inne nie są w stanie
nas zaskoczyć?
W
dokumentacji, którą dostaliśmy z firmy Interchalet, pośredniczącej z wynajęciu
naszego mieszkanka w Roccastrada, Dowiedzieliśmy się, że bardzo użyteczne
będzie posłużenie się współrzędnymi geograficznymi przy ustawianiu nawigacji. W
pierwszej chwili nawet nie zwróciłem uwagi na to zdanie, nie bardzo wiedziałem
o co może chodzić. Dopiero po dotarciu „na miejsce”, gdzie to nawigacja uparcie
chciała nas wysadzić gdzieś w polu, w okolicach niewielkiego mostku,
zrozumiałem, że jest tu jakiś hak. Czyżby ktoś zrobił nas w konia i wynajął nam
miejsce pod mostem? Owszem, ze zdjęć zamieszczonych w internecie wynikało, że
będziemy mieszkać poza miastem, ale na tych zdjęciach był, całkiem interesująco
zapowiadający się budynek. Zacząłem jeszcze raz wczytywać się w opis dojazdu.
Już wiadomo, że nawigacja nigdzie nas nie doprowadzi. Ale zarówno ze wskazań
nawigacji, jak i z opisu wynikało, że jesteśmy blisko celu. Wypatrzyłem w polu
jakieś domostwo. Niestety to nie to. Ludzie, których tam spotkałem, nie mówili
ani słowa po angielsku. Gdy pokazałem im kartkę z adresem, też nie od razu
skojarzyli o co chodzi. W końcu jednak pokazali mi w którym kierunku należy
jechać, tyle, że nie było tam żadnej drogi. Mając jednak wskazówkę od tych
ludzi i wskazówki z Interchalet, mniej więcej wiedziałem czego szukam. Skręciliśmy
w jakąś boczną, wyboistą drogę wśród gęstych drzew. Nasza nawigacja nie miała
zielonego pojęcia o jej istnieniu. Powolutku, powolutku i w końcu naszym oczom
ukazał się widok, który pamiętaliśmy ze zdjęć w internecie. Byliśmy na miejscu.
Szybko wcisnąłem w nawigacji przycisk „oznacz miejsce”, aby w następnych dniach
mieć precyzyjnie zaznaczone, gdzie mamy dojechać.
Powitała nas
dama w naszym wieku w towarzystwie młodego człowieka, jak się okazało jej syna.
Pani rozmawiała tylko po włosku. Młodzian co nieco po angielsku. Tak czy owak
jakoś się porozumieliśmy. Zostaliśmy oprowadzeni po mieszkaniu, które było
częścią XIII wiecznego zameczku. Spisaliśmy licznik gazowy, pani przyjęła
kaucję, mogliśmy zaczynać nasze wakacje w słoneczne Toskanii, w czasie
najpiękniejszej pory roku. Wjechałem z parkingu na niewielki dziedziniec abyśmy
nie musieli zbyt daleko nosić bagaży (niecałe 20 m – strasznie daleko). W tym
czasie nadciągnęła wielka czarna chmura. Jeszcze nie rozpakowaliśmy naszych
bagaży, gdy najpierw zaczęło padać, potem lać i wiać, a w końcu przyszło
solidne gradobicie.
Po
rozlokowaniu się i zaspokojeniu głodu, wreszcie mogliśmy spokojnie rozejrzeć
się po naszym zameczku. Oprócz nas, było tylko jeszcze jedne małżeństwo z
Niemiec.
Tak, to był ten obiekt o którego chcieliśmy przyjechać i na żywo był
równie urokliwy jak na zdjęciach. Cudne miejsce. Zameczek na szczycie
wzniesienia. Otoczony bujną roślinnością. Jakaś niewielka winnica, mały gaj
oliwny i w oddali, na kolejnym wzniesieniu Roccastrada. Trochę daleko do
miasteczka, ale jakoś sobie damy radę.
Oczywiście na pierwszą wycieczkę, do
Roccastrada, idziemy na piechotę. Jest jeszcze dalej niż nam się wydawało. Na
szczęście częściowo się rozpogodziło. Zarówno droga do miasta, jak i ulice w
samym mieście to ciągłe wspinanie się lub schodzenie w dół. Ani kawałka
płaskiej drogi. Natychmiast, po dotarciu do celu zaczęły się ochy i achy, bo
faktycznie to była ta Toskania z naszych marzeń. Wąskie uliczki, wspinające się
to w górę, to w opadające mocno w dół. Jakieś tajemnicze przejścia między
domami.
A po wejściu na szczyt wzniesienia znaleźliśmy się na tarasie
widokowym, skąd było widać równie nasz zameczek, ale przede wszystkim mogliśmy
pierwszy raz nacieszyć się niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach, toskańskimi
pejzażami. Wzgórze za wzgórzem, winnice, aleje z cyprysów i sosen parasolowatych.
Tak to jest co sobie wymarzyłem.
Chyba za
bardzo się cieszyłem, bo znowu chmury zaciągnęły całe niebo i zaczęło padać.
Chcieliśmy się skryć w jakiejś kafejce. Nie ma ich w Roccastrada zbyt wiele, a
te nieliczne, które są i były otwarte były pełne. Ludziska siedzieli przed włączonymi
telewizorami i oglądali finał Ligi Mistrzów: Borussia – Bayern. Deszcz nie
zamierzał przestać padać, mimo wszystko zaczęliśmy się wycofywać w kierunku
naszego zameczku. Ku naszemu wielkiemu szczęściu, już poza ścisłym „centrum”
natrafiliśmy na wyjątkowo fajną knajpkę, do tego bez telewizora, więc znalazło
się i dla nas miejsce. Nie od razu mogłem w pełni docenić walory tego miejsca,
bo gdy weszliśmy do środka, momentalnie zaparowały mi okulary i niewiele mogłem
dostrzec. Zamówiliśmy winko i zestaw serowo-szynkowy. Delektowaliśmy się
chwilą. W tym momencie naprawdę poczułem, że faktycznie jestem w Toskanii.
Co było do wypicia, wypiliśmy. Co było do zjedzenia, zjedliśmy. A deszcz nie chciał odpuścić. Tyle tylko, że już zrobiło się zupełnie ciemno, a nasza tajemnicza droga, nieznana nawigacji była pozbawiona jakiegokolwiek oświetlenia. Szliśmy niemal na oślep, tylko od czasu do czasu wspomagając się światłem telefonów. Nie jest to jednak najlepsze światło w tych warunkach. Jak przygoda, to przygoda!!! I tylko w słonecznej Toskanii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz