San Galgano |
Gdy w
niedzielę rano otworzyłem oczy i wyjrzałem prze okno, od razu byłem w świetnym
nastroju. Jestem w Toskanii, za oknem mam piękny pejzaż, świeci słońce. To nic,
że na zewnątrz nie jest zbyt ciepło, a w pokoju wręcz zimno jak w psiarni.
Ogrzewanie ma jakieś kaprysy i po paru minutach pracy całkowicie się wyłącza i
bez kuksańca samo nie ruszy.
Przed domem
spotykałem właściciela, ma na imię Bruno. Zna tylko jeden język: włoski. Ja
niestety tego języka nie znam. Mimo wszystko udaje nam się jakoś porozumieć. Co
to znaczy mieć dobre chęci, dzieją się wtedy rzeczy niemożliwe. Bruno
zainteresował się naszymi planami na najbliższy tydzień. Kiedy dowiedział się,
że właśnie na dzisiaj mamy zaplanowane zwiedzanie Sieny, zaproponowała żebyśmy
nie jechali superstrada, tylko boczną drogą nr 73 i przy okazji odwiedzili
również Monticiano i San Galgano. Czemu nie. Czy gdzieś nam się spieszy? Z
resztą San Galgano i tak miałem w planie, tyle, że w nieco innej konfiguracji.
Do Monticiano
trafiamy bez problemów, w końcu wystarczyło tylko jechać wskazaną drogą. Jest
niedzielne przedpołudnie, ładny, słoneczny dzień, choć temperatura, jak to w
Toskanii, niezbyt wysoka, raptem 16 stopni. Pierwsze wrażenie? Cisza i spokój,
które wprost zatrzymują człowieka. Ruchy same się spowalniają. Mam wrażenie
jakbyśmy weszli przez ekran kinowy do jakiegoś starego włoskiego filmu o
włoskiej prowincji. Wychodzimy na starusieńką 500-tkę. Niewielu ludzi, parę
osób w knajpce popija kawę. Rozglądamy się dokoła, chłoniemy pierwsze doznania.
To bardzo małe miasto, około 1500 mieszkańców. Ale historię ma i owszem,
całkiem długą. Pierwsze zapiski o tym mieście pochodzą z 1189 roku. Przy
ryneczku natrafiamy na pomnik poświęcony jakimś wydarzeniom z okresu I wojny
światowej, niestety niewiele udaje mi się zrozumieć z napisów na nim
umieszczonych. Kawałek dalej chluba miasteczka, Chiesa dei Santi Giusto e
Clemente, czyli kościół z epoki romańskiej. Wchodzimy w typowo włoskie wąskie
uliczki. Jak w filmie. I te prania suszące się na sznurkach. I te ozdóbki przy
drzwiach. Tak. Ten klimat mi odpowiada.
Całe szczęście, że przed wyjazdem kupiłem sobie do mojego Nikona D300 obiektyw
szerokokątny Nikkor 18-35 mm f/3,5-4,5. Co prawda nie jest to topowy model
Nikkora, ale w tych ciasnych zaułkach przydaje się niesamowicie. Kończymy
rundkę po mieście. Wracamy do lokaliku, który wypatrzyliśmy na początku, z
resztą, chyba jedyny czynny o tej porze, aby napić się kawy i zjeść coś
słodkiego. Cały personel lokalu to jeden pan, który obsługiwał właśnie cztery
włoszki kupujące wino. Jedna niezdecydowana kobieta na zakupach to już
tragedia, a co powiedzieć o czterech? Po dłuższym, bardzo długim, bliżej
nieokreślonym czasie oczekiwania, kiedy to pan nie odezwał się do nas nawet
słowem, poddaliśmy się i postanowiliśmy napić się kawy na następnym przystanku.
Następny
przystanek to San Galgano. Nieco trzeba było zboczyć z drogi nr 73, ale nie
było żadnych problemów z odnalezieniem, dojazd jest bardzo dobrze oznakowany,
na miejscu duży parking, a miejsce docelowe, opactwo Cystersów widoczne z
daleka. Budowla wybudowana przez cysterskich mnichów na cześć św. Galgano, jest
naprawdę imponująca. I prowadzi do niej, a jakże, cedrowa aleja. Część obiektu
funkcjonuje jako niewielkie muzeum. Zasadnicza część nie posiada zadaszenia, co
czyni ją jeszcze bardziej niesamowitą. I te strzeliste kolumny, a każda
zwieńczona inną główką. Budowla wprawia w zdumienie. Mimo, że tu t tam kręci
się parę osób, to nie przeszkadza, by na chwilę się zatrzymać i zadumać.
Zabawnie to wygląda, bo większość ludzi chodzi z wysoko zadartą głową i
wpatruje się w sufit, którego nie ma.
W pobliżu
opactwa, oddalona raptem 200, znajduje się bardzo ciekawa pustelnia. To XII
wieczna rotunda niesamowitą kopułą pozbawioną żeber. Została zbudowana aby
pochować ciało Galgano Guidottiego, który najpierw był rycerzem, a później
poświęcił się sprawom duchowym. W środku rotundy jest spory głaz a w nim wbity
miecz. To właśnie Galgano, gdy podjął decyzję o zerwaniu ze świeckim życiem,
wbił swój miecz w ten głaz. Budowla jest zupełnie niezwykła, odnajdujemy w niej
kawał historii Italii, od Etrusków, przez rzymian, po klasycyzm i renesans, no
i ta hipnotyzująca kopuła. Wszystko zrobione jest dokładnie tak by sprzyjało
kontemplacji. Wychodzę na zewnątrz wyciszony, pełen myśli o wiekach minionych,
a tu słyszę ryk potężnych silników. Na placyku, tuż przed rotundą, stała pani
stęplująca karty uczestników jakiegoś rajdu turystycznego i co chwilę
podjeżdżała jakaś sportowa bryka albo wielki motor. W ułamku sekundy wracamy,
chcąc nie chcąc, do XXI wieku.
Ale teraz,
to już na pewno musimy napić się kawy i jeść coś słodkiego. Idziemy do
położonego nieopodal lokaliku. Po drodze mijamy parę prezentującą kilka sów.
Każda innego gatunku, a wszystkie na sznurkach. Jeden z ptaków jest szczególnie
dobrze wytresowany i za parę euro można sobie zrobić z nim zdjęcie. Bardzo
przykry widok. Nie godzę się z takim traktowaniem zwierząt. Piękne ptaki, ale
nie robię im żadnych zdjęć, to taki mój cichy protest. Idziemy do kafejki.
Pijąc kawę w
nieco polowych warunkach zastanawiałem się nad dwoma sprawami. Po pierwsze, czy
jest możliwe, aby trafić we Włoszech na niedobrą kawę. Piłem kawę w tym kraju w
różnych miejscach, ale nieodmiennie, zawsze, ten napój jest tu co najmniej
bardzo dobry. Pewnie, gdybym jednak trafił na taką niedobrą kawę, byłbym bardzo
zdziwiony. Druga sprawa, o której tam rozmyślałem też dotyczyła kawy, a
konkretnie jej ceny. Czy to góry, czy Mediolan, czy jakaś stacja paliwowa, czy
San Galgano, espresso wszędzie kosztuje 1 – 1,3 euro. Piękny kraj.
W drodze do Sieny - w Toskanii co kawałek trafia się na jakieś starożytności. |
Posileni
strawą duchową i materialną ruszamy na podbój Sieny. To zupełnie inny świat.
Wszędzie pełno ludzi, wszędzie gwar. O rany, przecież to jeszcze nie sezon. Co
tu musi się dziać w pełni sezonu? To musi być prawdziwy kataklizm.
Siena to
całkiem spore miasto. Miasto i gmina Siena liczą sobie ok 54 500
mieszkańców. Chodząc po ulicach Sieny ma się wrażenie, że jest ich kilkakrotnie
więcej. Przede wszystkim jednak, w tym mieście doskonale odczuwa się bogactwo
materialne i duchowe tego kraju. Można by spędzić tu dwa, może trzy dni,
wypełnione po brzegi ciekawymi wrażeniami. Nie, nie będziemy biegać, byle tylko
zaliczyć jak najwięcej. Decydujemy się zobaczyć tylko kilka miejsc, ale bez
pośpiechu. Zaczynamy od Piazza del Campo i mieszczącego się przy nim Palazzo
Pubblico. Już sam budynek jest imponujący, a jak się wejdzie do środka to można
doznać oczopląsu od wspaniałości dzieł sztuki, które się w nim znajdują. No
cóż, był nawet taki okres w historii, gdy Siena konkurowała z Florencją.
Przy Palazzo
Pubblico znajduje się Torre Mangia, wspaniała wieża, górująca nad całym
miastem. Ponieważ wieże ratuszowe często miały odzwierciedlać prestiż władz
lokalnych, to starano się by były one jak najwyższe. Torre Mangia razem ze zwieńczeniem mierzy sobie 102 m. Gdy
wreszcie wdrapałem się na najwyżej położony taras i rozejrzałem się dokoła,
przyszło mi do głowy, że niezwykłe zbiory zgromadzone w Museo Civico
znajdującym się w Palazzo Pubblico ze względu na swoje bogactwo są nie do
zapamiętania po jednorazowej wizycie, ale widok z Torre Mangia jest nie do
zapomnienia.
Z wieży
mieliśmy doskonały widok na Piazza del Campo, rynek w kształcie muszli. W 1347
r wybrukowano środkową część rynku i podzielono ją liniami na dziewięć części,
symbolizującymi Radę Dziewięciu, najwyższy urząd w republice sieneńskiej. Do
dzisiaj, dwa razy do roku odbywają się na Campo szalone wyścigi konne. A może
ktoś pamięta Quantum of Solace? Akacja dzieje się jednocześnie w tajemniczych
podziemiach i … właśnie na Piazza del Campo. W podziemiach M przesłuchuje złoczyńcę,
który w pewnym momencie zostaje oswobodzony przez przekupionych pracowników MI6
a M zostaje postrzelona. Złoczyńca ucieka, a w pogoń za nim rusza Bond, James
Bond. Równocześnie u góry rozgrywa się szalona gonitwa Palio, ku uciesze
licznie zgromadzonej publiczności. W pewnym momencie wyścig przenosi się na
plac, a później na niezwykła sieneńskie dachy. Akcje obu wydarzę rozgrywają się
w niesamowitym tempie. Uff, aż aż zawrotu głowy można dostać.
Po zejściu
na dół, przysiedliśmy w kafejce, nieopodal Fonte Gaia, by podelektować się
widokiem placu od dołu. Sienna, a Piazza del Campo, to świat przystosowany pod
turystów. Nic więc dziwnego, że ceny w kafejce były też odpowiednio wyższy niż
gdzie indziej, ale koniecznie trzeba tu przysiąść i napawać się tym niezwykłym
widokiem.
Kolejny
punkt programu to oczywiście katedra. Niezwykła katedra w biało-czarne pasy.
Przyglądając się rzeźbom zdobiącym budowle, wspaniałym mozaikom, trudno nie
wpaść w zachwyt. A co by było, gdyby bieg dziejów nie zniweczył szalonych
planów rozbudowy katedry?
Historycznie
rzecz biorąc Siena składała się z trzech dzielnic usadowionych na trzech
wzgórzach: di Citta, di Camollia i di San Martino. Te z kolei dzieliły się na
poddzielnice(contrade), których razem było 59. Do naszych czasów przetrwało 17.
Na czele każdej z nich stoi capitano, urzędnik posiadający władzę
administracyjną i sądowniczą. Każda z contrade posiada własny herb. To właśnie
contrade wystawiają swojego jeźdźca i konia do słynnego wyścigu na Piazza del
Campo. Od jakiegoś czasu ograniczono liczbę uczestników wyścigu do 10, dla tego
w każdej kolejnej gonitwie jest inny skład.
Jeszcze jedno spojrzenie na Sienę. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz