czwartek, 13 października 2011

TINOS - TRADYCJA BEZ TURYSTYCZNEGO GWARU

      
       Z Gavrion wyruszamy w świetnych nastrojach. Pogoda znakomita, wieje 3-4 B. Trochę szkoda, że w nocy zmienił kierunek i znowu będziemy musieli halsować.  Na wszelki wypadek przygotowuję się do wejścia do dwóch portów. W zasadzie chciałem od razu płynąć do Mykonos, ale biorąc pod uwagę panujące warunki przygotowałem się na wejście do Tinos. Jesteśmy na wakacjach i nie będziemy się wysilać tylko po to aby realizować jakiś plan. Żeglujemy więc spokojnie wzdłuż tych dwóch, długich wysp.  Najpierw wzdłuż Andros, trwa to dosyć długo. W końcu mijamy, nie bez problemów, Stenon Dhisvaton (Cieśninę Dhisvaton) i podążamy wzdłuż Tinos. Skaliste, wypalone przez słońce wyspy, z charakterystycznymi dla Cyklad białymi domami. Patrząc na te pustkowia, poprzecinane tu i ówdzie kamiennymi murkami, zastanawiam się z czego żyją ludzie tam mieszkający. Przecież sama turystyka nie wystarczy.  Nie wiem z czego żyją, ale jak widać dają sobie radę. Tymczasem wiatr zaczyna zdecydowanie słabnąć, morze się wygładza. W pewnym momencie dostrzegam delfina. Za chwilę drugiego, całkiem niedaleko. Płyną w naszą stronę. Łapię za aparat i biegnę na dziób. Delfiny podpłynęły do jachtu, ze dwa razy otarły się o kadłub. Próbuję przymierzyć się do zdjęcia, chcę mieć jak najlepsze ujęcie. Ale robię to tak długo, że ani z jednej strony jachtu ani z drugiej nie udało mi się zrobić ani jednego zdjęcia. Zamiast po prostu pstrykać szybko kolejne fotki i później zastanawiać się nad tym co też z tego pstrykania wyszło ja się zastanawiałem jak zaplanować kadr. Katastrofa.

       Wiatr zdechł zupełnie. Uruchamiamy katarynę. Jesteśmy już niedaleko Tinos, ale też robi się dosyć późno. Płyniemy więc do Tinos. Po jakimś czasie znowu zaczyna wiać, tyle że z zupełnie innego kierunku, tym razem z północy, odwróciło się o 180o.  Według starożytnych wyspa była siedzibą boga wiatrów Eola, chyba dla tego tak szybko i niezauważalnie zmienił się kierunek wiatru. Choć była to siedziba Eola, to jednak starożytni mieszkańcy szczególnym uznaniem obdarzali  Posejdona, innego boga z naszej branży.

       Wejście do Tinos jest dobrze widoczne i nie nastręcza większych trudności. Trzeba tylko uważać bo pływa tu sporo promów. Podejście do kei też jest łatwe, gdyż jest wystarczająco dużo miejsca aby dobrze się przygotować. Na kei czeka na nas prąd i woda. Jedyna trudność, to widok, jaki w pewnym momencie przed nami się pojawia. Od samego nabrzeża pnie się dosyć stromo w górę główna ulica miasta. Na jej końcu zaś imponująca bryła cerkwi Panagia Evangelisteria,  właściwie całego kompleksu budynków cerkiewnych.

       Po zacumowaniu oczywiście najpierw prace obowiązkowe. Obiad, uzupełnienie zaopatrzenia, udaje nam się znaleźć sklep żeglarski, gdzie kupujemy szpachlę do naprawy kadłuba. Jak tylko udało nam się z tym wszystkim uporać, wyruszamy w kierunku cerkwi Panagia Evangelistria (Zwiastowania).  Nie idziemy jednak główną ulicą, wzdłuż której rozłożony jest chodnik dla pątników chcących ten ostatni odcinek przebyć na kolanach. My wybieramy uliczkę równoległą do niej, zdecydowanie węższą, zdecydowanie bardziej kolorową i gwarną. To po prostu deptak handlowo-gastronomiczny. Jeżeli ktoś lubi tradycyjną Grecję, to dla takiego kogoś, to jest właśnie to, kolorowo, gwarnie, przytulnie, ale nie nachalnie. Będąc kolejny już raz w ojczyźnie Platona, nie spotkałem się z nachalnością sprzedawców i restauratorów. Owszem, zapraszają, zachęcają, ale robią to z dużą powściągliwością i zawsze z uśmiechem na twarzy. Mi się to bardzo podoba. Spacer taką uliczką niesie ze sobą niebezpieczeństwo zrobienia nieplanowanych zakupów, ale jakoś się z tym pogodziłem. Kamil kupił sobie kowbojski kapelusz. Mało to stylowe, ale chroni głowę i szyję przed słońcem. Ula i Agnieszka kupiły sobie kwiatki do powieszenia na szyi. Nie mam pojęcia co za kamień tam był, ale były naprawdę ładne. Na tyle ładne, że dokupiliśmy jeszcze jeden taki wisiorek, dla drugiej naszej córki, która tym razem z nami nie popłynęła. W trakcie dokonywania płatności i pakowania zakupionych upominków, wdałem się w rozmowę z panem będącym w sklepie. To, że zapytał skąd jesteśmy, to raczej oczywiste. Ale już to, że na moją ogólną odpowiedź, najpierw, że jesteśmy z Polski, później, że jesteśmy z Północno-Zachodniej Polski, pan dalej dopytywał się z jakiego miasta, już takie oczywiste nie było. A gdy jeszcze okazało się, że dobrze orientuje się gdzie jest Szczecin, to już wprawiło mnie w lekkie zdumienie. Z kolei Zenek spełnił tam jedno ze swoich marzeń. Ma wreszcie zdjęcie z popami w tle. Zresztą nie było to takie trudne, bo duchownych, w tradycyjnych strojach i z długimi brodami przechadzało się tam sporo. Do tego nie chodzili w pojedynkę. W tej uliczce było tyle różności, że każdy mógł coś znaleźć dla siebie. Naturalnie, z racji tego, w jakim miejscu się znajdowaliśmy, było też mnóstwo dewocjonaliów. M.in. było pełno pojemniczków na wodę, którą można zaczerpnąć tam, u góry. Była też ogromna ilość świec, różnej wielkości i różnej grubości. Trudno było nie zauważyć blisko dwumetrowych, wąskich świec sterczących ponad wszystkim.

       W trakcie drogi do cerkwi zrobiło się już zupełnie ciemno. Gdy doszliśmy na górę, kościół, jego niezwykła wieża i arkadowy dziedziniec prezentowały się niezwykle efektownie. Marmurowa budowla, piękne światła, niezwykłe drzewa na dziedzińcu, przytłumione głosy nielicznych turystów. Niestety, nie wziąłem z jachtu statywu, drugi poważny fotograficzny błąd tego dnia. Miejsce do którego dotarliśmy odgrywa w życiu greckich katolików ważną rolę. Znajduje się tu cudowna ikona Bogurodzicy z Megalochori, sprawczyni licznych uzdrowień. Podążają tu pątnicy z całej Grecji. Największe tłumy są tutaj 25 marca i 15 sierpnia. Ikonę namalował podobno Łukasz Ewangelista. Później została zakopana w ziemi. W roku 1822 zakonnica, późniejsza święta Pelagia, wskazała miejsce gdzie ikona była zakopana. I właśnie w pobliżu tego miejsca wybudowano cerkiew Panagia Evangelistria. Sama ikona jest przyozdobiona diamentami, szafirami i perłami. Muszę się jednak przyznać, że w miejscu gdzie znajduje się ikona, coś zupełnie innego przyciągnęło moją, i nie tylko moją, uwagę. Znajdują się tam złote i srebrne lampki wotywne. Jest ich tam ogromna ilość. Mają różne kształty i wielkość. Sprawia to wrażenie dywanu u sklepienia, a może gęsto utkanej pajęczyny. Robi to niesamowite wrażenie.

       Jedną z częściej oferowanych na straganach z dewocjonaliami, i nie tylko, pamiątek jest miniatura wieży cerkwi Pangia Evangelistria. Okazuje się, że wieże kościelne/cerkiewne na Tinos mają swoje specjalne znaczenie. Przez wieki toczyła się tu szczególnego rodzaju rywalizacja między katolikami i prawosławnymi. Budując kolejny z wielu kościołów i cerkwi starali się by ich wieża była jak najwyższa, by była jak najlepiej widoczna.
       Zrobiło się już całkiem późno, powoli wracaliśmy do portu. Nie sposób jednak było odmówić sobie skręcenia to w jedną, to w drugą boczną uliczkę. Takie malownicze, takie urzekające. Z żalem opuszczałem Tinos, tym bardziej, że zwiedzaliśmy tylko Chorę, a przecież reszta wyspy też całkiem sporo oferuje. Nie byliśmy też, na żadnej plaży. Zdecydowanie czas biegnie zbyt szybko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...