wtorek, 4 października 2011

Cyklady 2011 - wyruszamy w wielki rejs.

W greckich marinach jest nieco inaczej niż u nas

      Ten rejs przygotowywałem od ponad pół roku, więc wydawało się, że wszystko musi być zapięte na ostatni guzik i żadnych niespodzianek być nie może. Jacht, załoga, porty, samoloty, pogoda, wszystko zaplanowane i przygotowane. Nie pozostało zatem nic innego jak zapakować swoje klamoty i ruszać.

       Pierwsze emocje pojawiły się przy pakowaniu. Limit wagi 20 kilogramów, nie jest specjalnie imponujący, zważywszy na ilość niezbędnego bagażu do zabrania. Biorąc pod uwagę tylko to co naprawdę jest niezbędne: kilka zmian odzieży żeglarskiej, stroje wizytowe, wszak będziemy wychodzić w portach na zwiedzanie miasta i kafejek, ekwipunek fotograficzny, czyli wypchana po brzegi torba Lowe Pro Nowa 4 i statyw, ekwipunek do nurkowania, kilka książek no i to co najważniejsze, zaprowiantowanie na dwa tygodnie. Na szczęście jakoś udało się to poupychać do toreb i nieco wspomagając się kolanem podopinać zamki. Chwila prawdy na wadze, prawie dwadzieścia kilo. Oby tylko nasza domowa waga się nie myliła!

       Początek podróży spokojny i wygodny. Znajomy zawozi nas na berlińskie lotnisko Schönefeld swoim busem, Mercedesem. Nie musiałem więc specjalnie wiele tachać naszych bagaży. Tyle co z piątego piętra na dół. Na lotnisku skorzystaliśmy z wózków bagażowych. No i przyszła odprawa bagażu. Jakiż kamień spadł mi z serca gdy waga pokazała wynik poniżej 20 kg.

     Podróż samolotem już taka komfortowa nie była. Z resztą czego się można spodziewać lecąc tanimi (?!) liniami lotniczymi. W Airbusie A 320 należącym do  easy Jet komplet, a może i nadkomplet pasażerów. Kiedyś, gdy byłem jeszcze małym chłopcem i o lotach samolotami marzyłem gapiąc się w niebo,  fotele lotnicze były synonimem wyjątkowego komfortu. Niestety te czasy już dawno minęły. A może nigdy ich nie było? Może to kolejna z bajek opowiadanych wnuczkom przez babcie, które nigdy w życiu nie leciały samolotem? W każdym bądź razie w tym samolocie o jakimkolwiek komforcie mowy nie było. Na szczęście lot z Berlina do Aten trwa raptem około trzech godzin, więc jakoś da się to wytrzymać.

       Ateny przywitały nas tak jak się tego spodziewaliśmy. Piękne wczesne popołudnie. Zaczynają się nasze wymarzone dwa tygodnie w Grecji. Odbieramy bagaże i walimy do „zaprzyjaźnionej”  pośpiesznej linii autobusowej X96 i jedziemy do również znanego nam już hotelu Galxy. Tym razem, dla odmiany wysiadamy o jeden przystanek za daleko. Ale zapewniam, że lepiej jest wysiąść o jeden przystanek za daleko, niż o 10 za blisko. Wiem to, bo sprawdziłem na sobie dwa lata temu. Może kiedyś uda mi się w końcu wysiąść na tym właściwym przystanku. Po drodze chłonęliśmy greckie widoki, wszystko tu takie inne. Jednak jedna rzecz zwróciła moją uwagę, ze względu na pewne podobieństwo z tym co oglądamy w Polsce. Zakurzone samochody. Niestety większość pojazdów poruszających się po naszych drogach nie grzeszy zbytnią czystością. Ale samochody jeżdżące po Grecji, to dopiero są zakurzone. Proszę Państwa, czapki z głów! Musimy jeszcze trochę poćwiczyć. Grecy to potrafią być luzakami.

       Hotel Galaxy, położonej przy głównej alei, biegnącej wzdłuż brzegu zatoki specjalnie się nie zmienił od czasu naszego ostatniego pobytu. Tani, skromny hotel, ot taki właśnie, by spędzić w nim jedną noc przed rozpoczęciem rejsu. Choć jedna zmiana była. Poprzednio restauracja hotelowa była na parterze, teraz na ostatnim piętrze z pięknym widokiem na zatokę. Ta na parterze była w remoncie.

       Już w hotelu mogliśmy się przekonać jak wielką popularnością wśród Polaków cieszą się wrześniowe rejsy po wodach Zatoki Sarońskiej i Morza Egejskiego. Można powiedzieć, że hotel był zdominowany przez naszych rodaków.

       Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy na „podbój” Aten. Najpierw do mariny, odszukać miejsce postoju naszego jachtu. Ponieważ Marina Alimos jest całkiem spora, na ok. 1000 jachtów i to nie małych, chcieliśmy wiedzieć jak mamy się taszczyć z naszymi tobołami. Oczywistym rozwiązaniem wydawało się pójście do biura mariny i zapytanie tam przy którym pirsie jest siedziba MG Yachts, od której to firmy braliśmy jacht. Okazało się jednak, że to wcale nie jest takie proste. Biuro mariny czynne, w środku miła pani, klimatyzacja, komputery, ale gdzie można znaleźć MG Yachts to raczej się nie dowiemy. A przynajmniej, nie pomoże nam w tym komputer. Ale jako się rzekło, pani była miła i nie poprzestała na poszukiwaniach w komputerze. Wyszła przed budynek i zawołała na jakichś dwóch gości kręcących się w pobliżu i ci wskazali nam właściwe miejsce. Gdy doszliśmy do właściwej kei, dla odmiany nie mogliśmy znaleźć żadnego Oceanisa 393, którym mieliśmy pływać. Co robić? No, nie ma innego wyjścia aniżeli udać się do jakiejś knajpy.

       Gdy przechadzaliśmy się jeszcze po marinie, jakaś kobiecina dała nam ulotkę restauracji u Vassilisa. Skoro potrzebują takiej reklamy, to pewnie nie jest to jakiś specjalny lokal. Do tego, jak wynikało z załączonego planu, położona była o kilkaset metrów od głównej ulicy. Co nam jednak szkodzi odwiedzić Vassilisa. Nawet byłoby miło rozpocząć od biesiady w jakiejś skromnej, tradycyjnej greckiej tawernie. No to idziemy. Faktycznie kawałek trzeba było przejść. W końcu znaleźliśmy ulicę Davaki, przy której mieści się nasz lokal. Gdy tylko weszliśmy w tę uliczkę, zacząłem się z coraz większym niepokojem rozglądać wokół siebie. Razem z nami, w tym samym kierunku szło całkiem sporo ludzi. Ee, to niemożliwe, aby oni wszyscy szli do Vassilisa. Przecież ta kobiecina nie roznosiłaby tych ulotek, gdyby lokal cieszył się taką popularnością. Ale tłum gęstniał i gęstniał i wszyscy się zatrzymywali przed wejściem do … Vassilisa. Jeszcze sporo stołów było wolnych, do tego wszystkie ośmioosobowe, akurat jak dla nas. Gdy się jednak przyjrzałem owym stołom, stwierdziłem, że wszystkie są zarezerwowane i na wszystkich stoją tabliczki z nazwami jachtów. Jak się okazało, właśnie tutaj spora część załóg kończyła swoje rejsy. No to pięknie. Już bez specjalnych nadziei, podszedłem do dżentelmenów kierujących ruchem w tym kołchozie i zapytałem czy wszystkie stoliki są zarezerwowane. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu, jeden z nich poprosił abym poczekał 5 minut, coś dla nas załatwi. Gdzie i jak? To proste, przy budynku obok też był ogródek, w którym były ustawione ośmioosobowe stoły, które szybko zostały zaanektowane przez personel Vassilisa. Do jednego z nich zostaliśmy zaproszeni. Coś panom pomyliło się z kolejnością realizacji, w efekcie dostaliśmy dodatkową porcję sou flaki i 1,5 litra wina gratis. A wszystko z uśmiechem na twarzy. Przypomniałem sobie natychmiast pewną ponurą i wyjątkowo niesympatyczną kobietę z Nowego Warpna. To pewnie dla tego, że u nas jest tak mało słońca.

       W sobotę rano wyruszyliśmy w końcu z naszymi tobołami do mariny. Dokładniej rzecz biorąc, zapakowaliśmy je do taksówki. Mimo, że to naprawdę niedaleko, to biorąc pod uwagę upał i wagę naszych toreb nie mieliśmy najmniejszej ochoty na ich noszenie. Gdy dotarliśmy do MG Yachts okazało się, że zaoferowali nam samochód do przewiezienia bagaży. Na przystani, jak powszechnie wiadomo, życie biegnie innym trybem, tu raczej nikt się nie śpieszy, tym bardziej w Grecji. A co jest istotą żeglarstwa? CZEKANIE ! Więc czekamy na przejęcie jachtu. Aby tak zupełnie nie tracić czasu podzieliliśmy się na dwie grupy. Mniejsza, trzyosobowa czekała na możliwość przejęcia jachtu, większa, czyli pozostała część załogo udała się do pobliskiego Carrfoura na zakupy. Tu kolejna miła niespodzianka. Sklep oferuje nieodpłatne dostarczenie zakupów pod jacht. Nasze zakupy do małych nie należały, więc z radością przyjęliśmy taką propozycję.
Było co ładować na jacht

       Łódkę mieliśmy przejmować od Janisa, pana mającego już swoje lata. Od początku ujął nas swoją życzliwością. Jacht oczywiście się znalazł, ale sprzątanie nie było jeszcze zakończone. Abyśmy nie stali na słońcu, zaprosił nas na sąsiedni jacht, gdzie można było się schować pod bimini. Gdy przjechały zakupy z Carrefoura, nie było problemu aby to co konieczne schować do lodówki. A już samo przekazanie jachtu to perfekcja. Z czymś takim spotkałem się pierwszy raz. Dokładnie wszystko po kolei. Co jest, co do czego służy, jak się tym posługiwać. Gdy kończył jakiś segment pytał się czy są jakieś pytania. Gdy doszedł do końca, wręczył czeklistę i zostawił nas sam na sam z jachtem, abyśmy jeszcze raz mogli wszystko przejrzeć i jeśli uznamy, że wszystko jest w porządku, to mam mu odnieść podpisaną czeklistę.
Ostatnie spojrzenie za siebie

       Wszystko było w najlepszym porządku. W końcu zapakowaliśmy się na naszego LEADERA, jakoś się na nim zagospodarowaliśmy, wznieśliśmy toast za rejs i oddaliśmy cumy. Ależ to cudowne uczucie, gdy w końcu po tych wszystkich trudach podróży i przygotowań, wypływamy na morze. Wiała dobra czwóreczka z północy, więc bardzo korzystnie. Odetchnąłem pełną piersią, jeszcze raz obejrzałem się za siebie na Ateny i wziąłem kurs na Eginę, a dokładniej na Ayia Marinę, jedną z wielu, bardzo wielu uroczych zatoczek na Morzu Egejskim. Ayia Marina położona jest niedaleko północno-wschodniego krańca wyspy, biorąc zatem pod uwagę planowany kierunek dalszego pływania bardzo dla nas korzystnie. To zabawne, do tej pory Egina kojarzyła mi się z powrotami do Aten. To był ten ostatni przystanek przed końcem rejsu. Tym razem był pierwszym. Gdy wpływaliśmy do zatoki Słońce szykowało się już do snu. Rzuciliśmy kotwicę i skorzystaliśmy z pierwszej możliwości kąpieli w morzu. Było po prostu bajecznie: ciepły letni wieczór, fantastyczna woda, niedaleko na brzegu niewielka miejscowość, z której dobiegały przytłumione odgłosy wakacyjnego życia. A po kąpieli kolacja w kokpicie. Krótko mówiąc, wakacje w Grecji.                  
Wakacje w Grecji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...